sobota, 10 marca 2018

2018.03.10. Wiśniowa - Gieraszowice (Kacanka)

Zaspałem na spływ. Zdarza się. Można się spóźnić na własny ślub, czasem to nie byłoby takie głupie, lecz dzisiejsze pływanie korciło szczególnie, więc nie było "przeproś". Z niewielkim poślizgiem melduję się u Artura i walimy prosto w nieznane. Gwóźdź programu - Kacanka. Konia z rzędem temu, kto o niej słyszał. My widzieliśmy jej ujście do Koprzywianki. Kwestią czasu tylko było kiedy nastąpi bliższe poznanie. Kluczymy pomiędzy powiatami staszowskim i sandomierskim, by ostatecznie wylądować nad jej brzegami w mieścinie Wiśniowa. Plan ambitny. Ponad osiemnaście kilometrów zupełnie nieznanych wód. Wiele pytań. Szybki wypakunek i pora poznać na kilka z nich odpowiedzi.


Pierwsze - czy starczy wody? Wygląda na to, że spokojnie wystarczy.


Pora na kolejne. Nasuwają się same. Czy warto było szarpać się aż tak w górę rzeki? Szybko otrzymujemy odpowiedź twierdzącą. Warto! Nawet bardzo warto!


Kacanka prezentuje się tu wybornie. Jest uciążliwa, poniekąd i złośliwa, lecz urodę ma niepowtarzalną.


Już sam fakt spływu jej nurtem jest sam w sobie niepowtarzalny. Rzeczka zaś dokłada od siebie ile może.


Wąska, kręta i dzika. Mnóstwo zwałek. Zabawa trwa w najlepsze. Szybko robimy krótką przerwę na poprawienie tego i owego w kajakach, by móc w spokoju dalej stawić jej urodzie czoła.


I naprawdę dzielnie sobie tam poczynamy, aż cios pomiędzy oczy jedną z wielu niesfornych gałęzi, nieco chłodzi zagotowane głowy. Małe zamroczenie, ale nie nokaut.


A więc dalej przed siebie. Złociste piaszczyste dno, pięknie prezentuje się w złocistych wiosennych promieniach słońca.


I choć kalendarz przypomina, że wciąż trwa jeszcze zima, tu jej na pewno nie ma.


Czasem polecą ciche przekleństwa, lecz dwutygodniowa przerwa od wiosła sprawiła, że byłem bardzo wyposzczony uroków kajakowania.


I ta rzeczka okazała się na tym odcinku przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Zaspokaja w zupełności moje wodniackie żądze.


Przepływamy po czyimś podwórku.


Brzegi się wypłaszczają. Słońce coraz śmielej zagląda do koryta rzeki.


Kolejne zamroczenie przez kolejną gałąź. Znowu jestem liczony jak bokser w ringu. I niczym Rocky Balboa kolejny raz podnoszę rękawice.


To kraina bażantów. Pełno ich dzisiaj było nad brzegami. Pojawia się sporo uschniętych traw i trzcin.


Sama Kacanka też powoli przeistacza się z małej rzeczki w coraz to mniejszy strumyk.


Jest jeszcze węziej niż dotąd i niestety płycej.


Dopływamy do młyna wodnego. Przenoska, chwila przerwy.


Za zaporą nieco szerzej i na powrót mamy wystarczająco wody pod tyłkami.


Co nie zmienia faktu, że Kacanka zmieniła swoje oblicze.


Trzcinowe korytarze dość szybko zmieniają się w labirynt nie do przepłynięcia.


Kolejna wymuszona wysiadka.


Targamy więc kajaki brzegiem. Polami, lasami... w ciepłych promieniach słońca.


Trwa to około kilometra i znów możemy podziwiać uroki otaczającej nas przyrody z perspektywy kajaków.


I podziwiamy, próbując uspokoić tętno po tym nieplanowanym rajdzie brzegami.


Z ciekawostek - bóbr czy inne futrzaste stworzenie omal nie wskoczyło mi do kajaka i omal nie posłało na dno.


Na powrót rzeka czaruje swoim wdziękiem. Jest dość uciążliwie, aczkolwiek świadomość, że możemy odkrywać zupełnie nowy szlak wlewa nieco otuchy w serca. Lecz i to nie trwa zbyt długo.


Mimo wiosennej aury, na tym odcinku zima dała znać o sobie. Wody w stanie ciekłym tam nie użyczysz. Prawdziwa kraina lodu.


Z początku suniemy po nim traktując to jako fajną odmianę.


Lecz z czasem sił na mierzenie się z tym żywiołem zaczyna brakować. Brakuje też i chęci do takiego rodzaju kajakarstwa.


Niechętnie, aczkolwiek zmuszeni jesteśmy powiedzieć sobie - pas.


I znów podziwiamy dolinę Kacanki od strony lądowej. Trzeba przyznać, że okolice nader ładne, lecz chyba nie to przyjechaliśmy tu zwiedzać. Ciągniemy za sobą nasze łódki. Bolą łapy, bolą nogi, bolą plecy... kilometr, dwa... Z każdym kolejnym krokiem dotychczasowy entuzjazm uchodzi z nas niczym... gaz z butli.


Myślę, że ta męka trwała jakieś trzy kilometry, nim znowu mogliśmy ujrzeć płynącą rzekę.


Gdzie popełniliśmy błąd? Pojęcia nie mam. Popłynęliśmy, a raczej poszliśmy według map które sprawdzałem przed spływem. Skąd więc u licha "nasza" zamarznięta Kacanka, uszła do wartko płynącej rzeki? Według map - rzeki widmo.


Odtąd już ona płynęła sobie, a my sobie. Ten spacer farmera zabił radość dnia dzisiejszego.


Mimo, iż Kacanka odzyskała swój urok, mnie osobiście już nie cieszyła jak wcześniej.


Kilka wysokich bobrowych żeremi - spływamy.


Kolejne powalone drzewa - przeskakujemy. Słońce coraz niżej.


Jesteśmy zdeterminowani tylko by to już spłynąć i mieć za sobą.


Wypatrujemy mostów. Ten widok cieszy teraz bardziej niż wszystkie te, poniekąd piękne labirynty drzew.


Ciągle ktoś do mnie dzwoni i dzwoni jakby chciał się dodzwonić. Co sięgnę po telefon, dzwonek milknie. Naprawdę już resztkami sił dopadamy do naszej wybawicielki - Koprzywianki.


Kilka mocniejszych pociągnięć wiosłem i ukazuje się nam "piękny" most w Gieraszowicach.


Tu nasza gehenna dobiega końca. Przynajmniej tak mi się wydawało. Powoli pakujemy manatki, a telefon znowu dzwoni i dzwoni. Tym razem udaje mi się go odebrać. Głos córki, strażaka, chyba i policjanta jakiegoś... informacje które kładą się cieniem na ten dzień jeszcze bardziej niż te wszystkie spacery, lód, trzciny, zwałki i wszystko inne.


Informacje, które sprawiają, że bardzo realne staje się pożegnanie z kajakiem na bliżej nieokreślony czas. Zobaczymy. Cóż - Kacanka mnie nie zabiła, mam nadzieję, że i wypadki z dnia dzisiejszego nie złamią.

-Dziękuję przemiłej mieszkance Gieraszowic za ładowarkę do telefonu (przy najbliższej okazji przywiozę)
-Podziękowania dla Wiktorii, Diany i Przemka. Wy już wiecie za co.

1 komentarz: