sobota, 17 grudnia 2016

2016.12.17. Cedzyna - Suków/Papiernia (Lubrzanka)

Myślami byłem - jestem już gdzieś przy kolejnym spływie. To będzie taki symboliczny (setny) wypad. Lecz żeby do tego doszło trzeba było przejść przez dziewięćdziesiąty dziewiąty. Popłynąłem w towarzystwie Magdy (MAGA), Piotra (PRUS) i Artura. Piotr wytypował na spływ - Lubrzankę. Został okrzyknięty oficjalnie nieoficjalnym organizatorem. Tylko On z naszej grupy już tam pływał. Ja "liznąłem" tę rzekę przed zalewem. Decydujemy, że popłyniemy w sobotę. Miało być ciepło i słonecznie. Słońce owszem było, ale w towarzystwie mrozu. Rano wszystko pomarznięte. Lód i szron nie miał zamiaru ułatwiać. Zamarznięty samochód - wyrwana klamka... Jadę po Magdę do Skarżyska Kamiennej. Że też jej się chciało w taki ziąb gonić z Lublina.


Dalej jedziemy do Prusa i na dwa samochody udajemy się na metę do Sukowa. Dołącza Artur, zostawiamy moje auto i ruszamy w kierunku tamy na zalewie w Cedzynie. Nie guzdrzemy się. Jest chłodno. Około -6 stopni. Pożyczam zapalniczkę (moją gdzieś wcięło) od jakichś gości przy tamie i zsuwam się na wodę.

Fot. Magda (MAGA)

Przynajmniej na moment zapominam o chłodzie. Zaczyna się liczyć tu i teraz. Żadne przyszłe czy przeszłe spływy. Jestem ja i Lubrzanka. Nareszcie coś nowego. Coś, czego jeszcze nie miałem okazji spływać. Co mi pokaże ta rzeka, czym zaskoczy na plus, a może na minus? Początek uregulowany. Most na S74, tuż za nim most im. Stefana Żeromskiego.


Za tymi mostami brzegi powoli odzyskują naturalną formę.


Wody niezbyt wiele. Da się płynąć, lecz co jakiś czas słychać chrobotanie kajaków po dnie, po kamieniach i innych zatopionych przeszkodach. Pozwalam towarzyszom odpłynąć. Trzymam się raczej z tyłu.


Dobrze, że w powietrzu jest sztil. I bez tego jest dosyć zimno. Lecz oszronione, zmarznięte brzegi tworzą naprawdę piękny krajobraz. Do tego ta mgiełka nad taflą rzeki i przebijające się między gałęziami promienie słońca. Naprawdę to wynagradza chłód.


Na odsłoniętych fragmentach słońce tak mocno odbija się w wodzie, że niemal płyniemy po omacku.


Są fragmenty zacienione w których rządzi lód.


Niby wszystko jest jak być powinno. Nowa rzeka. Dzika, ładne widoki, jakieś bystrza które sprawiają, że nie ma monotonii płynięcia, a jednak coś mi dokucza. Ano nie pasuje mi do tego miejsca hałas samochodów dochodzący do rzeki. Trudno, wszystkiego mieć się nie da. Lubrzanka tu płynie w bliskim sąsiedztwie Kielc. Właściwie, to nawet w granicach miasta.


Z każdym metrem oddalamy się jednak od dróg, miast i cywilizacji. Robi się ciszej. Tak, tu już jest wszystko czego potrzebuję do odpoczynku w kajaku. Pojawiają się pierwsze przeszkody w postaci przechylonych, powalonych drzew. Ładna ta Lubrzanka.


Z czasem natura rzuca nam pod kajaki coraz to bardziej kłopotliwe do spłynięcia zagadki. Górą ciężko, bo oblodzone konary sprawiają, że kajak się z nich zsuwa. Przepłynięcie pod niskimi konarami też kłopotliwe.


Jest zimno. Moczyć się nikomu nie chce, że nie wspomnę o możliwości wywrotki. Pomagamy sobie w takich miejscach nawzajem.


Raz się przecisnąłem pod niskim drzewem i czapka zalicza kąpiel w lodowatych odmętach Lubrzanki. Nie napiszę z jakich głupich pobudek założyłem ją znowu na głowę. Zapłaciłem za to wysoką cenę. Odtąd już do końca dnia marzłem. Oblodzone dzioby kajaków i te mgły.


Można marznąć, można kręcić nosem, ale to są naprawdę niezapomniane momenty. Lubię takie pływanie. Po takim dzikim odcinku na brzegi powraca trochę zabudowań. Pojawia się stado nie całkiem dzikiego ptactwa.


Asekurują mnie do przepławki pod pewnym mostkiem. Wyglądało to dosyć niespotykanie, lecz przy tym poziomie wody spokojnie da się spłynąć.


Zawsze to jakieś urozmaicenie. Gorzej, że za owym mostkiem o wątpliwe urozmaicenie zadbali panowie melioranci. Robi się płytko i nieciekawie. Całe szczęście, że zajęli się tylko krótkim fragmentem rzeki. I cisza. Lepiej nic już nie przypominać. Licho nie śpi.


Rzeka jeszcze przed piaskownią w Mójczy przechodzi we władanie natury.


W końcu dopływamy i do samej piaskowni. Zbiornik skuty lodem. Chwilę tam przystajemy.

    

Na szczęście nie musimy się martwić o pokonanie tego akwenu. Przed samym zbiornikiem, Lubrzanka wąską odnogą pozwala nam płynąć dalej.


Więc płyniemy. Tu jakoś pierwszy raz dzisiaj zaczynamy zerkać na zegarki. Nadal jest dziko, cicho i pięknie. Gdyby tylko nie mokra, pusta głowa...


Zwałki robią się coraz trudniejsze. Nie jest ich zbyt wiele, ale nas trochę przytrzymują.


Nad brzegami więcej lasów niż dotychczas.


Z oddali słychać szum jakiegoś wodospadu. Dopływamy do owego miejsca. Piotr już na brzegu. Wszyscy wysiadamy. Przenosimy kajaki i robimy krótką przerwę. Na posiłek, na ciepłą herbatę, na odpoczynek.


Może i posiedzielibyśmy dłużej, lecz dni teraz są naprawdę krótkie. Jest już dobrze po dwunastej, a my w tym lesie mamy za sobą dopiero połowę dystansu. Ruszamy więc dalej.


Przepływamy chyba najładniejszy fragment rzeki dzisiejszego dnia. Jednak wilgoć, chłód i uciekający czas, nieco zaburza delektowanie się widokami.


Próbujemy nieco przyspieszyć, lecz Lubrzanka na wiele nie pozwala. Kręci, rzuca do wody kolejne przeszkody. Wcale jakoś szybciej nie jest.


Po przepłynięciu jednego z obalonych drzew przez Artura, wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że wiosło zostało przed drzewem. Było trochę śmiechu. Odzyskuję napęd kolegi.


Niepozorne bystrze. Niepozornie nachylone drzewo. Podpływam. Nurt mnie zabiera. Walczę o przetrwanie. Oblodzone gałęzie, oblodzone brzegi. Było groźnie. Na moje szczęście udało mi się to przepłynąć, choć zachwiało mną tam mocno.


Za mną Piotr. Wybiera inny kurs. Wrzuca go w drzewo zalegające w wodzie. Nie decyduje się na przecięcie nurtu. Wysiada z kajaka i po drzewie przeciąga łódkę. Łatwo nie jest, jest ślisko, lecz udaje mu się to "na sucho".


Magda i Artur przenoszą kajaki brzegiem. Wysoka, kłopotliwa skarpa. Wszystko oszronione. Nie mają lekko. Prawdziwe kajakarstwo górskie. Zejście do wody także kłopotliwe. Spuszczają kajaki ze skarpy. Wyławiamy je z Prusem, dostarczamy do brzegu i pomagamy nieszczęśnikom wrócić do łódek. Spływamy małą kaskadę rodem z epoki lodowcowej. Jest pięknie.


Tylko słońce coraz niżej przypomina nam, że musimy się spieszyć.


Dopadamy most w Sukowie. Coraz ciężej idzie.


Nasz szyk rozciąga się coraz bardziej. Jednak kątem oka każdy ogląda się za siebie. W tych warunkach żartów nie ma. Mijamy ujście Warkocza - kolejnej pamiętnej rzeki.


Spływamy małą kaskadę przy starym młynie


 i w promieniach niziutko już świecącego słońca wypatrujemy mety.


Dopływamy. Trochę kłopotliwe wyjście na brzeg. Pozamarzane kajaki lądują na dachu samochodu. Jedziemy do Cedzyny po resztę aut.


Żegnamy się i każde wraca w swoją stronę. Było zimno. Lecz sam spływ bardzo udany. Lubrzanka jest piękna. Nie zawiodłem się. Nie żałuję. Ciekawe jaki będzie setny spływ? Pożyjemy - zobaczymy. Zdrowych i Wesołych Świąt.

PS.
Mokra czapka wpędziła mnie w niezłą chorobę. W tym roku już nie będzie pływania. Jaki on był? Na pewno mniej  pływania niż w zeszłym, lecz jakościowo nie było źle. Żadnych kabin, kajak sprawuje się dobrze, dane mi było poznać wiele nowych szlaków. Co przyniesie kolejny? Zobaczymy.

niedziela, 27 listopada 2016

2016.11.27. Wióry - Chmielów (Świślina, Kamienna)

Nie wypaliła sobota. Trochę szkoda, bo pogoda zachęcała do kajakowania. Wypaliła niedziela. Nad naszą krainą latających siekier niebo zaciągnięte ciemnymi chmurami. Wcześnie rano. Jak na tak bliski domu spływ, pora drakońska. O ósmej punkt spotykam się z Tomkiem (TEGIE). Szybki przepakunek i już na jedno auto ruszamy ku tamie zalewu "Wióry". Tam ma czekać Artur (ksywki nadal brak). Zaczyna padać. Raz mniej, raz mocniej. Wygląda to mało zachęcająco. Po drodze, niespodziewanie dołącza do nas... Artur. I przy akompaniamencie deszczu lądujemy przy wspomnianej tamie.


Do tego robi się wietrznie. Może to nie tajfun, ale zimny, przeszywający wiatr. Nie przeciągam startu. W dole, bardzo nisko, płynie nasza dzisiejsza rzeka - Świślina. Po Kamiennej, to najbliższe możliwe miejsce dla mnie do pływania. Ale to ciągle dla mnie nowa rzeka. Byłem tam dotąd tyko raz. Tu na dole mniej wieje.


Zsuwam się na wodę. Płynę nieco w górę rzeki pod samą tamę. Ogromna budowla. Podobno przy jej budowie, coś nie poszło, woda przerwała zaporę i rzeką popłynęły koparki i inne sprzęty.


Tak więc kajak nie powinien tu już nikogo dziwić. Ale dziwił. Wracam do kolegów i zaczynamy oficjalnie nasz dzisiejszy spływ.


Deszcz sobie odpuszcza, lecz na słońce nie ma co liczyć. Rzeka płynie w głębokim wąwozie.


Wody też wystarczająco. Zapowiada się dobrze. Dla Artura to debiut na Świślinie. O samej rzece istnieje ciekawa legenda. O nieszczęśliwej miłości, o warkoczu, o śmierci itp. http://piewca.pl/2016/05/29/legenda-o-rzece-swislinie/.


Rzeka też prezentuje się ładnie mimo niezbyt sprzyjającej aury.


Raptem po kilku meandrach ukazuje nam się dawny kamieniołom. Z perspektywy kajaka wygląda to fantastycznie. Pewnie i to miejsce miałoby do opowiedzenia wiele ciekawych historii.


Po kilku kolejnych zakrętach ciąg dalszy widoków na kamieniołom. Nie powiem, to miejsce zrobiło i na mnie wrażenie.


Mimo iż Świślina płynie wzdłuż szosy, mimo iż podpływa pod domostwa których kominy przypominają, że to już nie jest lato, brzegi nie są jakoś bardzo zdewastowane.


Nie odnotowujemy też żadnych wysypisk śmieci. Przynajmniej ja nie widziałem. Droga też mało uczęszczana, także samochody nie dokuczają. A może po prostu ich hałas nie dociera w dół tego wąwozu?


Nie napotykamy żadnych naturalnych przeszkód grodzących rzekę.


Jednak raptem po trzech kilometrach, napotykamy przeszkodę nie do pokonania w kajaku, ustawioną przez człowieka. To zapora w Dołach Biskupich. Elektrownia wodna "Witulin".


Przenoska. I tu kolejna ciekawa historia. Dlaczego "Witulin"? To już tłumaczy Tomek, dla którego te tereny nie mają tajemnic. Albo mają ich mało. "Witulin" - ponieważ rodzina wykupiła tu majątek (papiernia, kawał ziemi, zabudowania) dla samego Witolda Gombrowicza. Dla niego owy majątek nazwano "Witulinem". Z jakichś powodów sam nienawidził tego miejsca. Podobno tu nigdy też nie był. Została tylko nazwa. Papiernia działała jeszcze w czasach powiedzmy "naszych". Teraz jest tu elektrownia. Wyłazimy z kajaków. Bardzo osobliwe miejsce.


Ruiny, budynek starej papierni przemianowany na elektrownię, sama zapora.


Szkoda, że za nią wody brak. Dramat. Wiedziałem, że tak będzie. Już to przerabiałem zeszłej jesieni. Tomek postanawia ciągnąć kajak brzegiem. Ja z Arturem próbujemy się przedrzeć dołem. Zjeżdżam na resztki wody tuż za zaporą. Jest płytko. Pogłębiam nieco to miejsce dziobem kajaka.


Ogromne głazy zalegające w starym korycie rzeki. Próbuję.


Kajak trzeszczy. Słabo to idzie.


Wiosło na pół i dalej się w to pakuję. Artur dołącza do Tomka. Ja się nie poddaję.


Mówię dość dopiero pod mostem w Dołach Biskupich. I mi serce krwawiło. Szkoda kajaka.

Fot. Tomek

Teraz już każdy na własną rękę szuka zejścia do kanału wypływającego z elektrowni. Przedzieramy się przez chaszcze. "Fajna ferajna nas tam szła...". Prędzej czy później wszyscy lądujemy w tym czymś, co zastępuje tu rzekę. Ewakuujemy się stąd.


Gdy zbliżamy się do głównego koryta Świśliny, rzeka znowu mnie zachwyca. Ogromna, stroma skarpa.


Magiczne miejsce. Sesja zdjęciowa i w drogę.


Tu rzeka sprawia wrażenie prawdziwie dzikiej. Latem musi tu być przepięknie.


Dzisiaj też było niczego sobie.


Wszystko mąci nieco pokrapujący co jakiś czas deszcz.


Na brzegach widać wyraźnie, że to kraina Bobrów i pił mechanicznych.


Są i zimorodki, jastrząb, kaczki. Widać przyroda w tym miejscu nie robi sobie nic z bliskiej obecności ludzi.


Kilka bystrzy, kilka mostów i robi się nieco wolniej.


Gdy w Nietulisku płyniemy wzdłuż trasy "9" Świślina zupełnie wyhamowuje.


Kilku wędkarzy na brzegach. Jednak łagodnie nastawionych do kajaków. Jeden akurat wyciągał z wody swoją zdobycz. Odtąd powoli, prosto, kanałowo, choć dosyć dziko.


I tak do samej Kamiennej. Połączenie obu rzek też ciekawe. Wybieram lewy brzeg. Trochę to zlekceważyłem. O mało nie skończyło się kąpielą.


Tu robimy przerwę. Posiłek, ciepła herbata, tradycyjnie jest i czekolada. Artur wsiada na chwilę do Katany. Sprawdza na wodzie jej wady i zalety. Zaczyna mżyć. To sprawia, że nie przeciągamy tej przerwy. Wskakujemy w swoje łódki. Stąd do kolejnej zapory w Chmielowie też woda stojąca. Byłem tu tydzień temu. Wtedy w promieniach słońca leniwie pokonywaliśmy ten fragment Kamiennej.


Dzisiaj ciemno, mokro jakoś tak nijak. Postanawiam to potraktować treningowo. Wyrywam co sił przed siebie. Ależ ciężko to szło. Po kilkuset metrach wszystko już pracowało jak w dobrze naoliwionej maszynie. Kładka w Rudce. Robię przerwę. Palę papierosa.


Zanim dopłynęli koledzy, jestem już gotowy do dalszego wiosłowania. I znowu, mozolnie, coraz szybciej i szybciej odskakuję reszcie stawki. Lekko nie jest, ale jak ten "Robot Man" prę naprzód.


Do zapory dopływam pierwszy. Wyskakuję na brzeg. Czekam na resztę, bo po ostatnich remontach, samemu jest tu ciężko dostać się na powrót do rzeki.


Stąd do mety kilka machnięć wiosłem. Powoli podsumowujemy ten spływ.


O Kamiennej nie dyskutujemy. Nie dzisiaj. Dzisiaj gwoździem programu była Świślina. I stanęła na wysokości zadania. Piękna rzeka. Ciekawa, można powiedzieć - historyczna. Było świetnie. Jedyne czego mi osobiście brakowało, to promieni słońca. Cóż, nie można mieć wszystkiego.

Fot. Tomek

Do zobaczenia na szlaku.