czwartek, 18 lipca 2013

2013.07.15-18. Wąchock - Bałtów (Kamienna)

Mimo poddania się Wiśle, długo w domu nie usiedziałem. Już wiosną wyczytałem w "przewodniku kajakarza", że Pttk Pol - Survival Rzeszów organizują spływ z Wąchocka do Puław. Ze strony internetowej dowiedziałem się, że w niedzielę wieczorem biwakują w Wąchocku i od poniedziałku startują. Jadę więc w niedzielę po południu do Wąchocka na poszukiwanie kajakarzy. Nie było o to trudno. Przy tamie widzę przyczepę z kilkunastoma kajakami. Zasięgam języka, kto tam rządzi. Odnajduję niejakiego Przemka, poznajemy się i dostaję zgodę na płynięcie z Nimi. Tę noc spędzam jeszcze w domu. W poniedziałkowy ranek Jarek zawozi mnie na ich biwak. Ruch tam jeszcze słaby. Poznaję kilku kolejnych spływowiczów, w tym najmłodszego, 13-letniego Antona z Ukrainy, i najstarszego ponad 70-letniego Zygmunta, który nakazuje nazywać się Pigmejem. Gość ma przepłynięte niemal 20.000 km. Szacunek. Pompuję i pakuję swój kajak. Wzbudza on niemałe zainteresowanie. Wrzucamy go na przyczepę z innymi i jedziemy na start (most na ul. Partyzantów w Wąchocku).


Krótki instruktaż Komandora spływu, dobierane są ekipy do kajaków dwuosobowych (większość ze spływowiczów to niepełnoletnia młodzież, która nigdy w kajaku nie siedziała) i schodzimy na wodę. Wobec niewielkiego doświadczenia zdecydowanej większości uczestników nie mam problemu, aby w Pointerze dotrzymać im kroku. Poza tym dosyć dobrze już znam ten odcinek Kamiennej. I takim relaksacyjnym tempem dopływamy do tamy na zalewie "Pasternik" w Starachowicach. Tu nas czeka dosyć uciążliwa przenoska.


Tyle kajaków wzbudza spore zainteresowanie Starachowiczan. Bo i kajaki na Kamiennej to raczej bardzo rzadki widok. Przepływam po raz pierwszy przez całe moje rodzinne Starachowice. Fajne uczucie. Znam ten fragment z lądu niemal na pamięć. Teraz pokonuję go w kajaku. Dopływając do Michałowa, informuję Przemka o mojej wiosennej kąpieli tuż za mostem. Robimy krótką przerwę, ustalamy szyk, tak aby teraz nie było takich wypadków.


Bystrze owszem i jest. Nadal dosyć okazałe ale drzewa w wodzie już nie ma. Spływamy to bez większych problemów.


W grupie i mi idzie tu raźniej. Trauma do tego miejsca została przezwyciężona!! Dalej płyniemy spokojnie do zalewu na Brodach. Martwię się, jak dotrzymam na takim akwenie kroku sztywnym kajakom.


Okazuje się, że bez większych problemów,


do tamy dopływam jako trzeci. Tu znowu dosyć daleka przenoska. Część przenosi kajaki tuż za stadionem w Brodach, inni na skróty przez boisko, na którym właśnie trwa trening miejscowego klubu. Piłkarze przyglądają się z zainteresowaniem naszym zmaganiom. Po dłuższej chwili znowu wszyscy jesteśmy na wodzie.


Przepływamy płycizny w Brodach i powoli rozglądamy się za znakami naszego dzisiejszego biwaku. Miejsce takowe ma nam znaleźć kajakarz, ale tym razem w roli kierowcy, niejaki Arek. Bardzo sympatyczny facet. Zanim jednak dopływamy na miejsce, trzeba spłynąć niewielkie bystrze przy progu z desek i pali. Miejsce to raz już spływałem i tym razem pokonuję je bez problemu. Jednak nie wszystkim to się udaje. Nie widziałem jak to się stało, ale załoga (doświadczona) zalicza tam wywrotkę. Cóż, tak bywa. Wylewają wodę z kajaka i płyniemy dalej.


Po chwili dopływamy na miejsce dzisiejszego obozu w Rudniku. Na lądzie dzielimy się na grupy. Ja ze swoją idziemy po drzewo na ognisko, inni przygotowywują posiłek. Jest naprawdę miło. Towarzystwo też fajne. Posilamy się, rozmawiamy, poznajemy się lepiej i idziemy spać.


Rano wstaję jako jeden z pierwszych. Młodzież ma z tym większe kłopoty, chyba też czują w rękach wczorajszy dzień. O ósmej i tak następuje oficjalna pobudka. Patrzę, co się dzieje, a tu w mgnieniu oka powstaje ołtarz. Okazuje się, że Przemek jest księdzem. Szok, tyle rozmawialiśmy i po prostu wydawał się miłym gościem, ale tego bym nie podejrzewał. Odprawia mszę św. dla chętnych (czyt. dla wszystkich).


Po niej zjadamy śniadanie i w drogę. Cel na dzisiaj to Ostrowiec Świętokrzyski. Znam już i ten odcinek, płynę na czele zaraz za Komandorem. Jest przyjemnie. Rozmawiamy w kajakach. Trochę się męczę jedynie za Kunowem. Tam woda stoi, bo rzeka dopływa do zapory w Chmielowie. Przy owej zaporze robimy przerwę, ucinamy miłą pogawędkę z właścicielem. Słońce grzeje niemiłosiernie. Po krótkim odpoczynku pora wracać na wodę.


I tu następuje dla mnie kolejny szok!!! Pointer się rozsypał. Puściła komora i w ogóle burty odeszły od dna. Masakra. Komorę jako tako sklejam, ale co z burtami? Tego naprawić się nie da w żaden sposób. Cóż, postanawiam, że dopłynę jakoś takim zdezelowanym kajakiem do Ostrowca i tam pomyślę, co dalej. Płynę, ale przyjemności już z tego nie mam żadnej. Walczę z myślami, jest mi przykro. Miałem takie plany. Dopływamy na biwak na końcu Ostrowca przy zaporze Denkowskiej. Oglądam kajak i wiem, że płynąć nim już się nie da. Jak nerwy trochę opadają, dzwonię do żony. Mówię, żeby poprosiła kolegę Jarka, aby przywiózł mi jak może Hudsona. Jarek się zgadza i przywozi mi stary kajak razem z Dianą i Wiktorią. Pompuję Hudsona, wszystko OK. Dobra, dalej popłynę właśnie nim. Wika decyduje się zostać i płynąć dalej ze mną.


Miła niespodzianka, choć mam obawy, jak będzie znosić noce w namiocie. Pierwsza noc mija jednak "bezboleśnie". Fajnie, rano znowu msza, śniadanie i zaczynamy się pakować. Pompuję kajak i nie wierzę własnym uszom. Z komory uchodzi powietrze. Jestem załamany. Jednak Jacek (choć warszawiak, to jednak porządny facet) proponuje, że popłynie ze mną tą krypą, a Wiktoria popłynie w dwójce z doświadczoną kajakarką Anią.


No więc wodujemy się za tamą i płyniemy. Pompka cały czas jest przyłączona do zaworu zepsutej komory i co jakiś czas podczas płynięcia ją dopompowywuję. Nie jest to komfortowe płynięcie, ale jakoś idzie. Rzeka nam nie pomaga. Po drodze musimy pokonać wiele powalonych drzew. W pneumatyku jest to dosyć trudne, nawet jak jest sprawny, a co dopiero w popsutym. Jednak dajemy radę. W lesie przy jednej z dzikich plaż robimy przerwę. Kąpiemy się w rzece, posilamy się i ruszamy dalej. Wiktorii bardzo się podoba. Zresztą jako najmłodsza wzbudza dosyć spore zainteresowanie.


Kilkakrotnie przenosimy kajak przez blokujące rzekę drzewa i pod wieczór meldujemy się w Bałtowie przy zaporze.




Nasz biwak jest niecały kilometr dalej, na terenie Parku Rozrywki w Bałtowie. Dopływamy. Uff, co to był za dzień. Rozbijam namiot i idziemy z Wiką przez opustoszały już park na "miasto".                                                                   


 Zjadamy pizzę, ja dla rozluźnienia chciałem napić się piwa. Wracamy już po ciemku. Ognisko płonie, toczą się nocne Polaków rozmowy. Chwilę jeszcze siedzimy przy ogniu i my z Wiktorią idziemy spać. Rano wstaję pierwszy. Wyciągam komorę, kleję ją, pompuję i wszystko jest OK. Znowu dobry humor mi powraca. Po porannej mszy i śniadaniu idziemy nad rzekę. Pompuję kajak i co? Tym razem ucieka powietrze z podłogi. Nie!!! Tego już za wiele. Postanawiam, że dalej nie płynę. Wiktoria płacze, podobało jej się, ale nic na to nie poradzę. Nie popłynę z dzieckiem takim "trupem". Tym bardziej że Wisła tuż, tuż. Tam żartów już nie ma. Żegnamy się, czuć w powietrzu smutną atmosferę. Targamy ten cały nasz majdan przez park rozrywki. 
                                                                                                                                                                 


Jak tylko mogę, to staram się córce jakoś osłodzić smutek. A to kupuję lody, a to gofry. 



Wysyłamy Dianie pocztówkę. Przy tamie podejmuje nas szwagier Tomek i wracamy do domu. Jestem zdruzgotany. Dwa kajaki rozwalone. Spływ niedokończony. 
PS.
Pointera zareklamowałem i po krótkim czasie odesłano mi nowy kajak z nowym manometrem do mierzenia ciśnienia powietrza w komorach. Okazało się że stary manometr który trochę zmoczyłem w styczniu na spływie "zwariował" i źle wskazywał poziom ciśnienia. Kajaki były trzykrotnie przepompowywane!!!!

czwartek, 11 lipca 2013

2013.07.09 -11. Sandomierz - Kazimierz Dolny (Wisła)

Mimo raczej słabych doświadczeń kajakowych postanowiłem jednak liznąć prawdziwej przygody. Do Pointera komora już przyszła, kupiłem też zapasową. Urlop miałem zaplanowany. W głowie od dawna siedział pomysł spływu Wisłą. Szykowałem się na spływ nawet i do Gdańska. Na Forum Kajak org. próbowałem zgadać się z gośćmi którzy mieli podobny pomysł do mojego ale ... nie wyszło. Nie poddałem się, i przygotowałem się na samotną podróż. Do Sandomierza zawozi mnie szwagier Tomek, z kolegą. Na Przystani rozkładam wszystkie bambetle,


i pompuję kajak. Kurcze, znowu słyszę że uchodzi powietrze z komory. Tragedia! Montuję zapasową, pompuję i czekam. Cisza. Powietrze nie schodzi. Pakuję cały majdan do "łódki". W domu trenowałem to kilkakrotnie. Jakoś upycham wszystko. Strach jednak jest. Wisła to nie Kamienna, do domu daleko, no i te komory ...


Chłopaki spychają mnie w kajaku na wodę, żegnamy się i w drogę. Witaj przygodo.


Słońce piecze. Przepływam pod mostem w Sandomierzu i zostaję sam w mojej łupinie na środku ogromnej rzeki.


Wisła robi na mnie wrażenie. Czuję że w kajaku zbiera się woda. Mam nadzieję że to z wioseł. Płynę dalej. Wody jednak coraz więcej. co się dzieje? Ląduję za jakimś mostem kolejowym.


Wypakowywuję wszystko z kajaka. Czyżby koniec marzeń o Gdańsku? Odwracam kajak do góry dnem i wszystko jasne. Przy spychaniu mnie na rzekę w dnie otworzył się korek do wylewania wody z kajaka. Uff, ulżyło mi. Wylewam wodę, pakuję się ponownie i ruszam przed siebie. Jest pięknie. Wszystko mi się podoba, ciekawi mnie. W samo południe melduję się na łasze w Zawichoście.


Robię krótką przerwę. Po chwili odpoczynku ruszam dalej. Jest cicho, i ten ogrom Wisły.


Po południu mijam skały przed Annopolem i zaraz za mostem grzęznę na środku rzeki w piachu. Wody po kostki. Odtąd już do końca dnia mam problemy z płyciznami.


Nie umiem czytać wody, nie zapoznałem się wcześniej z tym jak mam mijać tyczki wyznaczające stronę płynięcia. Powoli zaczynam myśleć o pierwszej nocy. Szukam miejsca na mój camping. Późnym popołudniem ląduję na jakiejś wysepce za Józefowem. Rozbijam obóz. Robię sobie kolację. Komary zaczynają kąsać. Chowam się w namiocie. Zmęczony wskakuję do śpiwora, ale zasuwam tylko moskitierę i tak leżąc patrzę na Wisłę. Powoli niebo zmienia kolor na czerwony a mnie dopada jakaś dziwna tęsknota za domem. Nie jestem przyzwyczajony do takich podróży i robi mi się ciężko na duszy. Ani z kim pogadać. W końcu zasypiam.


Rankiem budzę się, wychodzę z namiotu i patrzę jak przyroda budzi się ze snu. Jest cudownie. Posilam się i zwijam swój obóz. Pakuję kajak i ruszam w drogę. Mam w planach dzisiaj dopłynąć przynajmniej do Puław. Trochę bolą mnie gnaty, ale rano słońce nie dokucza, i płynie się całkiem przyjemnie.


Nadal jednak mam problemy z omijaniem wypłyceń. Przed południem robię sobie krótką przerwę przy promie w Kłudziu. Ucinam miłą pogawędkę z miejscowym, i ruszam dalej.


Po jakimś czasie, moim oczom zaczyna się ukazywać zamek w Janowcu,


a na prawym brzegu, wiatrak w Mięćwierzu.


To znak, że Kazimierz Dolny już jest tuż, tuż. Podkręcam tempo, zza zakrętu wyłania się łódź wikingów. Kurs mamy prosto na siebie, tak więc odbijam jak najdalej. To nie była zbyt fortunna decyzja. Ta łódź wycieczkowa płynie właśnie tamtędy, gdzie jest najwięcej wody, a ja znowu grzęznę w piachu.


Jeszcze kilka machnięć wiosłami, i moim oczom ukazuje się Kazimierz. Wiele razy tam byłem, ale nigdy drogą wodną.


Podniecony wpływam do portu. Miła Pani (żona Bosmana), mówi że nie mogę tu zostać, chyba że wniosę niewielką opłatę. Jest strzeżone pole namiotowe i prysznic!!!! Dzwonię do kolegi Jarka, i mówię gdzie jestem, a On na to, żebym tam został, to zaraz razem z Anią do mnie podjadą.


Postanawiam że tutaj przenocuję. Tylko co Jarek z Anką tu robią? Okazuje się, że siostra Ani mieszka tuż za Kazimierzem, i że mogę czuć się zaproszony na grilla. OK, rozbijam namiot, rozpakowuję kajak, i idę z Nimi na miasto. Trochę zwiedzamy, posilamy się, i jedziemy na grilla do siostry Ani. Bardzo przyjemni ludzie, siedzimy, spożywamy, pijemy piwo, śmiejemy się. Jest przyjemnie, ale ok. 2 w nocy, pora wracać i spać. Jutro dalej w drogę.


Rano po przebudzenia  niemiła niespodzianka. Deszcz leje jak z cebra. Trochę rozmawiam z Bosmanem portu, jego żoną, i nachodzi mnie myśl że może by tak tutaj zakończyć? Szybko, ale chyba nie jestem jeszcze ani fizycznie, ani psychicznie gotowy na takie dalekie, samotne wyprawy. Klamka zapada. Dzwonię po Tomka, i czekam na jego przyjazd. Czekając na szwagra wychodzę na miasto. Dręczą mnie myśli, że wymiękłem itd. ale dzisiaj mam także 10 rocznicę ślubu, i miło będzie spędzić ją w domu. Wracam do portu, patrzę, a tam jakieś kajaki. Rozmawiam z kajakarzami i okazuje się, że to Ci sami ludzie, z którymi próbowałem umówić się na spływ przez forum. Mały jest ten świat.


Proponują mi dalsze wspólne płynięcie, ale grzecznie odmawiam, i wracam do domu. Jeszcze wiele nauki i przygotowań przede mną, aby podołać takiej wyprawie.
PS.
Ci kajakarze których spotkałem, za jakieś dwa tygodnie dopłynęli do samego morza. Pogratulować.