piątek, 13 maja 2016

2016.05.13. Modliborzyce - Zaklików (Sanna)

Czy piątek 13-go, jest dobrym terminem na rozpoczęcie spływu? Dotąd jakoś wielce przesądny nie byłem. Jednak od samego początku układało się to wszystko inaczej, niż było zaplanowane. Logistycznie pomóc miał Paweł (DZIUŁAS) i faktycznie tak się stało. Tyle, że miałem płynąć Sanną, a o 6:30 rano wylądowaliśmy przy promie w Zawichoście na Wiśle. Popatrzyliśmy wymownie na siebie, na nawigację i... musieliśmy skorygować nieco trasę. Próbujemy dotrzeć do Modliborzyc. Tam chciałbym zacząć spływ. Ale czy to możliwe? Czy tam będzie na tyle wody? Po drodze sprawdzamy kilka mostów. No niby coś tam płynie. Mijamy więc Modliborzyce i jedziemy wyżej. To był jednak już o jeden most za daleko. Sanna i owszem, płynie. Lecz jest to rzeka z gatunku takich, gdzie kajak nie zmieści się w jej korycie. Wracamy do Modliborzyc. Tak było zaplanowane i niech tak będzie. Pod mostem na trasie "74" pakuję kajak. Z zaciekawieniem kibicuje mi trzech młodych, miejscowych chłopaków. Zdziwieni, wiele pytań...


W końcu nadchodzi ten moment, kiedy żegnam się z Pawłem i zostaję tylko ja, kajak i rzeka.


Sanna, czyli śnięte ryby, smród, muł i... no właśnie. Ale po kolei.


Początek tragedii raczej nie zwiastował (nie licząc tej padniętej ryby). Słonecznie, ciepło. Rzeka wąska, wody niezbyt wiele.


Wiosło często wchodzi w dno. A to dno, to chyba istna tablica Mendelejewa. Żółtawo-zielono-szary muł. Niezbadanie głęboki. Wciąga wszystko co dopadnie, wydzielając okropny smród. Kolor rzeki nie pozwala ujrzeć dna, nawet przy kilku centymetrowym poziomie wody.


Jeden, dwa zakręty i zaczęło się! Pierwsze większe przeszkody w korycie. Jeszcze nie jakieś wielce wymagające, lecz dokuczliwe.


Wiele drzew pochylonych tuż nad taflą wody. Istna dżungla. Przedzieram się przez to, strącając przy okazji na fartuch i kajak, niezliczoną ilość robactwa. Łazi to wszystko po mnie.


Po pierwszych kilku takich akcjach próbuję się tych pasażerów na gapę pozbyć. Mija pół godziny i daję sobie spokój. Nie ma 100 metrów spokoju.


Dwie i pół godziny takiej walki, a za mną raptem niecałe trzy kilometry. No nieźle.


Ale podoba mi się. Jeszcze mi się podoba. Jest dziko i zielono. Przyjemne słońce.


Obnoszę pierwszą tamę. Mam nadzieję, że teraz będzie nieco lżej.


Nie było. Wręcz przeciwnie. Zaczęły się zwałki typu "mission impossible".


Ani przepłynąć to dołem, ani górą, ani wyleźć z kajaka, ani go wciągnąć pod stromą skarpę, ani wejść do niego z powrotem.


Na lądzie też nie było lepiej. Pokrzywy wyższe ode mnie. Ciężko się przedrzeć przez nie. Wszystko piecze. I tak do znudzenia.


Najgorsze, gdy przetargam kajak, jakoś uda się wskoczyć do niego, a za 100 metrów powtórka z rozrywki.


Na jednej z przeszkód, gdy próbowałem wcisnąć się z kajakiem pod drzewem, zsuwa się wiosło i porywa je rzeka.


Wyskakuję na brzeg jak poparzony i to dosłownie. Rzucam się w te pokrzywy i gonię wiosło lądem. Udaje się. Ale żeby je odzyskać, chciał nie chciał muszę wskoczyć do rzeki. I tu kolejna niemiła niespodzianka. Muł, muł, muł! Zanurzam się w tej mazi po kolana. Wyłażę na brzeg. Smród, brud i ubóstwo. Do tego zaczyna się chmurzyć. Robi się jeszcze mniej przyjemnie.


Zrywa się wiatr. potężny wiatr. Słychać jak łamią się gałęzie w lesie.


W końcu dopada mnie burza. Też nie byle jaka. Grzmi, błyska się, ściana deszczu. Nie bardzo jest gdzie się schować. Istny armagedon. Drzewa pochylone nisko nad rzekę, które dotąd mnie drażniły, teraz nieco dają ochrony. Nie wiele, ale jednak.


Po godzinie burza odchodzi w swoją stronę, ale deszczu nie zabiera ze sobą. Płynę dalej. I tak już jestem cały przemoczony. W kajaku woda tylko chlupoce.


Deszcz leje się za kamizelkę i ubrania, nastepnie to wszystko spływa po mnie do kajaka. Mokry fotel, mokre wszystko. Aparat niby wodoodporny, lecz chyba też ma swoje granice, bo tej ściany deszczu nie przetrwał. Zaczyna parować i ogólnie zachowywać się dziwnie. Nie bardzo chce robić zdjęcia.


A na rzece jak dotąd. Wolno, mozolnie wdrapuję się na kolejne drzewa.


Sporo muszę obnosić, bo nijak nie można się przedrzeć. Brzegi oczywiście niedostępne.


I do tego ten deszcz, ten muł, i ten smród. Pewna zdziwiona widokiem kajaka sarna podchodzi do brzegu. Co z tego, skoro aparat zaliczył klasyczny zgon? Gdzieś to wszystko zabija radość z pływania.


Był smród na Krępiance, były zwałki na Rawce czy Lubaczówce, były skarpy na Kamiennej. Był deszcz na Sanie i Liwcu. To wszystko już przerabiałem. Lecz Sanna oferuje to w niezliczonych ilościach.


Po dwudziestej przenosce, przestałem to już liczyć. A przepłynąłem jak dotąd raptem 15 kilometrów. Dopada mnie zniechęcenie. Niby jest zielono, niby dziko, siedzę w kajaku, płynę po nowej dla siebie rzece, ale coś nie gra. Na jednej z przenosek tracę gąbkę. Teraz już nawet nie mam jak się z tego mułu obmyć.


Zjeżdżając do wody z jednej ze skarp, dziób kajaka grzęźnie w tym bagnistym dnie, a rufa nadal zawieszona na stromym brzegu. Kolejny dramat. Kolejna kąpiel w śmierdzącym błocie. Udaje mi się uwolnić łódkę. Szum wody, kotłuje się, zastawka czy coś takiego. Mam już tego dosyć! Postanawiam to spłynąć nie zważając na wywrotkę czy inne niebezpieczeństwo. Zresztą, to przedzieranie się brzegiem, też bezpieczne nie jest. Udało się. Odwracam kajak, patrzę i nie wierzę. Jestem sam, dookoła dzicz, czy to było rozsądne? Nie, nie było!


Naprawdę jestem coraz bardziej zniechęcony. Spodziewałem się zwałek, czytałem i słyszałem o tej rzece, że jest ładna, przyjemna. Dla mnie - nie jest. Przynajmniej ten odcinek który płynę. Wieczorem, na rozlewiskach przed zalewem w Zaklikowie mijam położoną na skraju lasu posiadłość ZHP. Mógłbym tam rozbić namiot, lecz nie ma jak się dostać na brzeg. Po prostu to niewykonalne. Chyba, że miałbym skrzydła. Dopływam do stawu w owym Zaklikowie. Tama. Przenoska. Mokro i coraz ciemniej. Dogania mnie kolejna burza. Dosyć! Dzwonię do Pawła, czy nie mógłby mnie stąd zabrać już dzisiaj? Straciłem zupełnie ochotę na tę zabawę. Przyjedzie, ale za kilka godzin. I dobrze! Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść. Fizycznie i owszem, byłem zmęczony, lecz nie na tyle, by nie dać rady płynąć dalej, lecz psychicznie już nie nadawałem się do kontynuacji tego spływu. Czekam na DZIUŁASA, pada deszcz, jestem zrezygnowany. Czuję tylko smród i swędzenie. Dostałem wysypki. Nie wiem, czy ta rzeka zawsze tak wygląda, czy dalej jest inaczej. Nie wiem, czy chcę to kiedykolwiek sprawdzić. Nie wiem, czy nie potrzebuję odpoczynku od kajaka. Coś nie zagrało. Gdzieś pękłem psychicznie. Ani zieleń, ani dzikość rzeki, ani nic innego, nie były w stanie przesłonić mi tych negatywnych odczuć. Tego robactwa, tego smrodu, tej mazi. Chyba nie wszystko można zrzucić na piątek 13-go...

PS.
Paweł, jeszcze raz ogromne podziękowania za pomoc.

sobota, 7 maja 2016

2016.05.07. II Ogólnopolskie Regaty Slalomowe o Puchar Gór Świętokrzyskich (Kamienna)

Wiedziałem, że taka impreza będzie. Początkowo zupełnie nie byłem tym zainteresowany. Bo slalom, bo to, bo tamto... Przecież co ja mam wspólnego z zawodnikami w kajakach slalomowych? Raz widziałem tor w Drzewicy i... to wszystkie podobieństwa. Dzień przed, dzwoni Tomek: "Przyszedł byś, bo wypada, bo u nas w Starachowicach itd.". Tylko jak? Cały weekend 12 godzinne, nocne zmiany w pracy. Nie dam rady. O urlopie mogę pomarzyć. I właśnie ta nocka w pracy, pomogła w podjęciu decyzji. Pójdę! A co! Będą pływać po "mojej" rzece, a ja nawet nie zobaczę? Po pracy, bez śniadania, bez snu, pakuję kajak na dach samochodu i stawiam się na moście przy ul. Rogowskiego. Nad rzeką bramki slalomowe już wiszą.

Fot. Tomek (TEGIE)

Na brzegach kilkanaście ludków z łódkami. Jakżeż inne od mojej. Dziwne kształty, dziwne wiosła. Tomek namawia: "Spróbuj". Rozsądek mówi co innego. Zabawa zabawą, ale żeby ta zabawa, nie przerodziła się w głupotę. Utonąć nie utonę, lecz przecież nic nie wiem o takim pływaniu. Miotam się. Po co mi to? "LKK Drzewica", "Start" Nowy Sącz, "Kamienna" Starachowice... Bez jaj!

Fot. Tomek (TEGIE)

Do tego pojawiają się znajomi. Nie będę sobie robił wstydu. Ale jednak popłynąłem... Popłynąłem dla pewnych osób. Popłynąłem dla córki. Popłynąłem dla Tomka, popłynąłem dla Jarka i Ani, popłynąłem dla prof. Basiagi (zadał sobie wiele trudu, żeby taka impreza się odbyła). Wreszcie popłynąłem dla pewnej damy, która najbardziej zawsze we mnie wierzy. Była na Warcie, ja na Kamiennej, ale... duchem na pewno obok. Schodzę na wodę. Mam nr. 29. Popłynę w jakiejś kategorii "Open", cokolwiek to oznacza. Kurcze, dziewczyny, chłopaki, wszystko młode, sprawne, co Oni w tych kajakach wyprawiali, to się nie da opisać!! Z głośników płyną nazwiska, osiągnięcia (vice-mistrz świata itp.). Co ja właściwie tu robię?  No, ale na wycofanie się już za późno. Siedzę w kajaku. Startują kolejne osoby. Gdzieś w oddali wywrotka. No nieźle. Będą mnie wyławiać. Szybko to idzie. Ostatni papieros i moja kolej.

Fot. Jarek

Wyłączam myślenie. Tylko ja i kajak i te nieszczęsne bramki.

Fot. Jarek

Pierwsza z nurtem, za chwilę pod prąd. Istny kołowrotek. Było ich 18.

Fot. Jarek

Od 12 bramki, płynąłem już z odciętym tlenem. Przepłynąłem wszystkie. Podobno, ale tylko podobno, wcale to źle nie wyglądało z perspektywy brzegu.

Fot. Jarek

No dobra, a co mają mi powiedzieć? Wyłażę na brzeg i padam na trawę. To było 300 m. szaleństwa.

Fot. Jarek

Ciężko złapać oddech. Łapy bolą bardziej, niż po ostatnich 70 km. na Liwcu. Brak pojęcia o takim pływaniu, nie odpowiedni kajak, zbyt długie wiosło i cała ta otoczka... gdzieś to odchodzi. Przepłynąłem, spróbowałem i tylko to się liczy. Nie dbam o to, co powiedzą inni. Tomek pomaga mi przenieść kajak na start, chwila odpoczynku i ruszam do drugiego biegu. Tym razem spokojniej. I tak już sił brakowało. Mimo to, o dziwo płynie mi się lepiej.

Fot. Tomek (TEGIE)

Coś tam po drodze strącam, jedną bramkę sobie odpuszczam. Porwał mnie nurt i nie było już szans na zaliczenie. No i co? Przecież to zabawa. A bawię się świetnie. I o to chodzi.

Fot. Jarek

Meta. I zaczynam żałować, że to koniec. Kurcze. Nawet fajnie było.

Fot. Jarek

Podziwiam dzieciaki i starszych, jak oni sobie radzili. I teraz najlepsze. Ceremonia zakończenia. Nagrody, medale, wyróżnienia. Pani wojewoda i inni. Nagle szok!!!! 2 miejsce, srebrny medal... Wywiady, autografy, wizyty w zakładach pracy...


Co takiego? I jeszcze coś lepszego. Wcale nie było nas w tej kategorii dwóch! Trochę to wszystko szalone. Właściwie zupełnie niepotrzebne, a już zupełnie NIESPODZIEWANE! Ale jest. I nikt mi już nie odbierze, że odważyłem się, że spróbowałem i że nie było wcale tak źle.


Tak, mam satysfakcję. Kto wie, może pojawię się wkrótce na "Lubiance" i spróbuję się w kajakach slalomowych?
Bawiłem się dobrze.  Dedykuję ten medal najlepszej córce na świecie Wiktorii oraz Magdzie (Maga).


Wielkie, ogromne podziękowania dla Tomka, Jarka i Ani za wsparcie.
Osobne podziękowania dla Piotra (PRUSA) i znowu Tomka (TEGIE), za to, że pokazali mi kajakarstwo, że znoszą moje towarzystwo na spływach... Dzięki.

niedziela, 1 maja 2016

2016.04.30 - 05.01. Purzec - Kamieńczyk nad Bugiem (Liwiec)

Jak to w życiu bywa, pierwotny plan wziął w łeb. Dlatego warto w życiu mieć plan awaryjny. I ja taki miałem! I byłem zdeterminowany, aby wprowadzić go w życie. Pomoc w logistyce zaoferował znajomy kajakarz TED. Sobota rano, a raczej jeszcze noc i wyruszam. Tym razem na północny wschód. Trzeba przyznać, że trochę się w kraju pozmieniało. Kiedyś pewnie droga do Kamieńczyka nad Bugiem, spędzałaby mi sen z powiek. Teraz to już nie taki problem. Przejechać Warszawę? Proszę bardzo. Trasa S7, dalej na S8 i nawet jednego korka na drodze. Za stolicą wyprzedzam niemal wszystkich jak leci. Okazuje się, że i moją pomoc logistyczną. Tedziu mnie poznał (ileż to Katan na dachu samochodu mogło jechać akurat dzisiaj, akurat tu i akurat teraz?). Dogonił, wyprzedził, zajechał drogę, dostał kilka przekleństw... i dalej już jechaliśmy na planowaną metę w zasięgu wzroku. Z Kamieńczyka jadę z Tedem moim wozem w kierunki Purzca, gdzie planowałem zacząć. W tym czasie jego pies-kajakarz (Yoko) pilnował, a raczej pilnowała jego auta nad Bugiem. Podróż mija szybko. Dawno się nie widzieliśmy, mnóstwo tematów. Niestety, zaczyna padać. Aura robi się mało sprzyjająca. Ciemno, zimno i mokro. Jednak chciałem spędzić ten weekend na wodzie. Przejechałem niemal 300 kilometrów nie po to, by teraz się poddać. Znajdujemy most, zrzucamy te moje bambetle pod nim, żegnamy się z Tedem, przekazuję mu kluczyki do mojego auta i zostaję sam nad brzegiem zupełnie nieznanej mi rzeki.


Liwiec, bo to on miał być głównym daniem weekendu, wygląda zachęcająco. Chwilę czekam pod mostem, patrzę błagalnie w niebo, ale na litość nie mam co liczyć. Pada i nie zanosi się, aby przestało.


Cóż. Co nas nie zabije, to nas wzmocni. Ruszam. Zaczyna się sympatycznie.


Dwie, trzy zwałki i przestaje mi przeszkadzać deszcz. Już jestem dosyć mocno przemoczony.


Zapoznaję się z Liwcem. Raz kręcę nosem, innym razem pieję z zachwytu.


Ogólnie mam mieszane odczucia.


Szybko dopadam most w Chodowie. Kryję się pod nim, znowu chwilę czekam, może deszcz odpuści?


Nic z tych rzeczy. Pada chyba coraz mocniej. Tu zaczyna się jakiś niby szlak kajakowy. Do Bugu mam stąd według tablicy informacyjnej 110 km. Więc zgadza się to z przygotowanym osobiście kilometrażem. I tak do samego końca, co pięć kilometrów będę informowany ile jeszcze. Bodaj tylko jednej tablicy nie było, albo ja nie zauważyłem?


Jest cicho. Śpiew ptaków daje mi nadzieję, że to na słońce te koncerty.


Pierwsza zastawka. Wygląda na łagodną. Podpływam. Skaczę i już mi wszystko jedno. Załadowany kajak zanurza się głębiej niż zazwyczaj. Spory plusk wody i jestem przemoczony do suchej nitki. I znowu: Co nas nie zabije, to nas wzmocni.


Kolejny most. Dookoła eksplozja wiosny. Wszystko zazielenione.


To, że Liwcem pływa wiele osób, widać co jakiś czas na brzegach. Jakieś kempingi,  wyjścia na brzeg, wypożyczalnie kajaków. Całe szczęście, że te armady jeszcze uśpione.


Mam rzekę tylko dla siebie. I płynę. I rozglądam się.


I nadal jakoś nie mogę wyrobić sobie zdania. Podoba mi się, czy niespecjalnie? Sam nie wiem.


Z każdym kilometrem, nabieram jednak przekonania, iż Liwiec jest ładną rzeką. Na pewno czystą. I woda i brzegi. Nigdy nie spotkałem się z taką sytuacją. Mimo tych komercyjnych spływów, mimo mijanych kolejnych miejscowości, nad brzegami jest czysto. Tak, to uderza mnie najbardziej. Brawo. Tak być powinno wszędzie.


Kolejna zastawka. Tę już obnoszę. Trochę się guzdrzę, bo jedyne sensowne zejście do wody zajęte przez wędkarza. Ma parasol, przygotowany jest na polowanie w każdych warunkach. Ale, ja nie. Targam kajak dalej, deszcz się leje do środka.


Wsiadam do wody (przepraszam, do kajaka) i odpływam. Co nas nie zabije, to nas wzmocni. Liwiec mimo tej niesprzyjającej pogody, zaczyna mnie do siebie przekonywać coraz bardziej.


Oprócz czystości, znakiem szczególnym rzeki są meandry. Wiele zakrętów. Jeden za drugim. Dosyć ostre. Chyba bardziej kręci od Wieprza?


Uświadamiam sobie, że tak właśnie wyobrażałem sobie rzeki, zanim jeszcze wsiadłem w kajak. Meandry, jakieś lasy, jakieś wsie podchodzące do brzegów. Nie myślałem wtedy o rzekach górskich, zwałkowych czy innych także ciekawych ciekach.


Wyobrażałem sobie to właśnie tak, jak jest na Liwcu. Mijam Sowią Górę. Z perspektywy kajaka wygląda bardzo ładnie. Szkoda, że akurat dewastowana była przez zmotoryzowanych tubylców.


Deszcz odpuszcza. Za to wzmaga się wiatr. To nie wichura, lecz cały przemoczony odczuwam chłód. Przepłynąłem w tych warunkach jakieś 48 kilometrów. Wystarczy.


Rozglądam się za miejscem na nocleg. Piękna skarpa. Jest dosyć dogodne wyjście z wody.


Rozbijam namiot. Próbuję wysuszyć co nieco ciuchy. Obiado - kolacja i zasypiam.


Rano nieśmiało wyglądam z namiotu. Wiatru nie ma. Deszczu też nie. Ale niebo nadal zaciągnięte chmurami. Posilam się, szykuję prowiant na drogę i ruszam przed siebie.


Pojawia się coraz więcej piaszczystych plaży, na zakrętach tworzą się okazałe skarpy. Odtąd, będzie to znak szczególny Liwca.


Pierwszy maja. Święto Pracy. Spotykam dwóch zapalonych wędkarzy. Uwalniam im zahaczoną o jakiś zatopiony pień kotwiczkę.


Poranek spędzam na rzece w miejscowości Liw.


Mijam jakiś zameczek, i niechybnie zbliżam się do Węgrowa.


To największa miejscowość na mojej trasie. Woda stoi w miejscu, powstrzymana przez zaporę. Raj dla wędkarzy.


Zanim dopłynę do tamy, płynę przez tę wrogą krainę. Tysiące nieprzychylnych spojrzeń. Naprawdę jeden kajak zaburza im tak całe połowy? Wypatruję spławików. Niektórzy pochowani i uzbrojeni tak, jakby polowali co najmniej na niedźwiedzia.


Dopływam do zapory. Chyba pierwszy raz jestem z takiego faktu zadowolony. Przenoska.


Dobry uczynek z rana, zostaje wynagrodzony. Jakiś mieszkaniec Węgrowa pomaga mi przenieść kajak przez ulicę. Ucinam sobie pogawędkę. Nawet ciekawa. Sporo można się dowiedzieć.

-Skąd pan płynie?
-Od Purzca.
-O. To kawałek.
-A dokąd?
-Do Bugu.
-Pan nietutejszy?
-Nie. Ze Starachowic.
-Starachowice... Starachowice? Gdzie to?
-Niedaleko Kielc.
-Aaaaa, to wiem. To na Śląsku.

Dobra, niech mu będzie. Płynę dalej.


Za chwilę kolejna przenoska. Zastawka. I jak cały Liwiec jest oznakowany, że tu kemping, tu miasto, tu do sklepu, tak takie newralgiczne miejsce nie! Żadnej informacji, czy wysiąść na prawym brzegu, czy na lewym? Może można to spłynąć? Nic! Robię krótką przerwę.


Płynę dalej. Znowu robi się cicho i pięknie.


Nieśmiało zaczyna przedzierać się przez chmury słońce. Coraz wyższe skarpy, coraz większe piaszczyste plaże.


Zaczynam trochę czuć zmęczenie. Płynę spokojnie. Często odkładam wiosło i leżąc w kajaku daję się ponieść rzece. Błogo.


Rzeka znowu nieco zwalnia. To znak, że jeszcze jedna przenoska dzisiaj.


Po kilkunastu kilometrach, jedyna na Liwcu elektrownia wodna.


Stąd do Bugu coraz bliżej. I jak postanowiłem gdzieś tu odpocząć, tak na złość nad brzegami mnóstwo miejscowości.


Sporo mostów. No tak. Niedziela, 1 maja. Ludzie dobrej pracy odpoczywają. Tyle, że wszyscy nad brzegami Liwca. Nie ma miejsca na namiot. Wszystko pozajmowane.


Kilometry upływają, sił ubywa i nic ciekawego na nocleg. Tzn. miejsc byłoby sporo, lecz wszystko oblężone. Patrzę na kartkę z kilometrami. Kurcze, do Bugu już tylko jakieś 25 km. Może zdążę przed nocą?


Odtąd to już mój bardzo osobisty spływ. Zaciskam zęby, staram się pokonać ból. Mijam jakiś innych desperatów w kajakach. Nie dotrzymują mi tempa nawet przez moment.


Rzeka rozlewa się szerzej. Robi się płytko. To wszystko stara się jakoś wpłynąć na mój plan.


Mam świadomość, że mogę pozwolić sobie czasowo na niekończenie dzisiaj. Ale zawziąłem się. Chciałem sobie coś udowodnić. Chciałem poznać swoje możliwości. Chciałem pokonać ten dystans trochę na przekór zdrowemu rozsądkowi. I tak mozolnie napieram na wiosło. Brzegi nadal zaludnione. Wszędzie grille i ogniska. Zapach pieczonych przysmaków nie pomaga mi. Nasila się głód. Zaciskam mocniej dłonie na drążku wiosła i nie poddaję się. Coraz bardziej zmęczony. Słońce coraz niżej.


Most. Jeden, drugi, trzeci. Wiem, że już niedaleko. I w końcu jest! Już w ostatnich promieniach słońca ukazuje mi się... Bug. Robi wrażenie.


Liwiec nie był jakoś mały, lecz przy Bugu to strumyk. Kamieńczyk jest za zakrętem. Leżę i odpoczywam w kajaku. Dałem radę. 70 kilometrów dzisiaj pokonane. Ni stąd ni zowąd, z tego letargu wyrywają mnie wrzaski jakiegoś wędkarza. Że niby wędki nie widzę i jakieś takie inne bzdury. Rzucam kilka nieparlamentarnych słów. Płynę środkiem rzeki, do jednego, jak i drugiego brzegu mam dobre pięćdziesiąt metrów, a temu coś przeszkadza.


Dopływam do mety.


Szukam kluczyków. To był numer. Tedziu zakopał je pod pewnym kamieniem. I znalazłem je. Pakuję się do auta. Oczywiście przeszkadza to jakimś mało miłym starszym paniom. No co za ludzie? Ale nic mi nie jest w stanie popsuć humoru. Super rzeka, super spływ. Wrócę tam na pewno. Wrócę na kilka dni. Bez szaleństw i długich dystansów. Warto. Liwiec jest piękną nizinną rzeką. Czystą. Z fajnymi miejscami na biwak (choć nie w weekendy). Czego chcieć więcej? Może trochę mniej deszczu, a więcej słońca. Do zobaczenia na szlaku.


PS.
Podziękowania dla Teda. Masz u mnie obiad i duże picie ;) Zapraszam na Śląsk, sorry, jasne że w świętokrzyskie. Służę pomocą w logistyce!