niedziela, 22 czerwca 2014

2014.06.22. Sielpia - Kołoniec (Czarna Konecka)

Do wakacyjnego spływu Nidą coraz bliżej. Zanim to nastąpi, Prus proponuje mi przepłynięcie odcinka rzeki o nazwie Czarna. Funkcjonują także nazwy Czarna Konecka bądź Czarna Maleniecka. Jak zwał tak zwał, mamy zamiar popłynąć. Noc poprzedzającą spływ znajomi z pracy spędzali na ognisku. I ja tam byłem, wypiłem dwa piwa i miałem ochotę na więcej, jednak chęć poznania nowej rzeki i spędzenia dnia w kajaku wygrała. Wciąga mnie kajakowanie coraz bardziej. Tak więc w niedzielę razem z Piotrem udajemy się do Kołońca,


zostawiamy jego auto i ruszamy moim na start za tamą zalewu w Sielpi.


Siąpi deszcz, ale jest dosyć ciepło. Pierwsze metry Czarnej nie zwiastowały tego, co ma dla mnie do zaoferowania dalej. Po niedługim czasie wpływamy w odcinek leśny


i zaczyna się zabawa. Wiele drzew leżących w rzece.


Mniejsze, większe, niżej, wyżej zawieszone nad lustrem wody. Do wyboru do koloru.

Fot. Piotr (PRUS)

Deszcz raz pada, raz wychodzi słońce.

Fot. Piotr (PRUS)

Prus w kajaku górskim podejmuje walkę z przeszkodami. Wychodzi z niej zwycięsko. Udaje mu się przepłynąć przez wszystkie.


Ja z moim Pointerem większość pokonujemy lądem.

Fot. Piotr (PRUS)

Rzeka i okoliczności przyrody rekompensują nam te niedogodności. Czarna płynie z dala od ludzkich skupisk. Uderza w oczy zielenią. Jest dziko, jakby nikogo przed nami tam nigdy nie było.


Po odcinku leśnym zaczyna się odcinek uregulowany, przecinany co jakiś czas różnego rodzaju zaporami,


śluzami itp.


Wiosłowanie idzie ciężej, na odsłoniętych fragmentach wiatr nie pomaga, pogoda nadal kapryśna. Przenosimy kajaki przy wspomnianych budowlach hydrotechnicznych


i przed metą wpływamy ponownie w odcinek leśny. Tu czeka nas powtórka z rozrywki. Zwałki, zwałki, zwałki ... w tym największa dzisiejszego dnia. Znowu jest dziko. Obaj z Piotrem nadajemy czarnej tytuł "Miss Świętokrzyskich Rzek". Może za wiele ich nie widziałem, ale Prus i owszem. Skoro się z tym zgadza, to pewnie tak jest.


Po wydostaniu się z leśnych ostępów znowu czeka nas odcinek skanalizowany, zakończony zaporą w miejscowości Kołoniec.


To już koniec niedzielnego wypadu. Ależ się umęczyłem. Może pora pomyśleć o kajaku polietylenowym, skoro mam już z kim pływać?


Póki co, nie mogę ochłonąć z tego, co zostało mi w pamięci. Głusza i zieleń. Mimo zmęczenia fizycznego, psychicznie wyłączyłem się od wszystkiego na cały dzień. Można powiedzieć: akumulator naładowany.

wtorek, 17 czerwca 2014

2014.06.16-17. Warka - Warszawa (Pilica - Wisła)

Większość ekipy z którą płynąłem tydzień wcześniej, kolejny weekend postanowiła spędzić na Pilicy i Wiśle, aby spłynąć trasę z Warki do Warszawy. Ja w tym czasie musiałem niestety ciężko pracować. Żal, że mnie z Nimi nie ma był tak duży, że postanowiłem w poniedziałek rano popłynąć tym samym szlakiem, ale niestety solo. Trochę problematyczny wydawał się powrót z Warszawy, bowiem gdzie bym nie zakończył spływu, to i tak miałbym kawał drogi aby dostać się do jakiegokolwiek środka komunikacji, którym mógłbym wrócić do domu. TED oferował pomoc, lecz nijak nie mogliśmy się zgadać co do miejsca i czasu, w jakim miałby mnie podjąć gdzieś w stolicy. Może to pora aby zainwestować w telefon komórkowy? Powrót do domu załatwiłem sobie busem z Dworca Zachodniego w Warszawie. Tak więc pracowity weekend dobiegł nareszcie końca i w poniedziałkowy ranek wyruszam. Najpierw pociągiem do Skarżyska,


potem kolejnym do Warki, tam już z górki. Jakieś dwa kilometry z buta do rzeki. Pompuję kajak i tu niemiła niespodzianka. Nie zabrałem elementu z PVC, który podtrzymuje górny pokład w kajaku. Trochę pobuszowałem po pobliskich zaroślach i znalazłem gałąź wyprofilowaną mniej więcej tak, jak to powinno być. Dociąłem na wymiar i okazało się, że wszystko gra.


A więc witaj przygodo.


Już pierwsze pociągnięcia wiosłem wprawiły mnie niejako w trans.


Tego mi było trzeba. Słońce, śpiew ptaków i rzeka tylko dla mnie.


Muszę przyznać, że Pilica przypadła mi do gustu. Bardzo szybko pokonuję jej końcowy odcinek i moim oczom ukazuje się Wisła.


Jest ... duża. Czuć, że siłę też ma potężną, ale i urok który trudno opisać słowami.


Płynę uważnie, nauczony doświadczeniem z zeszłego roku. Udaje mi się omijać płycizny i idzie mi naprawdę dobrze. Za mostami w Górze Kalwarii robię sobie krótką przerwę.



Jest poniedziałkowe popołudnie, żadnych ludzi. Tylko ja. Naprawdę odpoczywam. Po pół godzinie jestem gotowy do kontynuacji spływu.


Teraz już nie podkręcam tempa, mam czas, jestem i tak do przodu z planem jaki sobie założyłem.


Rozglądam się za miejscem na nocleg. Trochę grymaszę. A to za nisko, a to za mało zielono, a to znowu co innego. I tak zanim coś znalazłem z daleka zacząłem dostrzegać zarysy kominów Elektrowni "Siekierki".


Nie, dalej nie płynę. Przecież jutro też jest dzień. I nagle jak na zawołanie znajduję małą wysepkę na środku ogromnej rzeki. Jest dosyć wysoka, także raczej nie powinno mnie w nocy zmyć.


Rozbijam namiot, przyrządzam posiłek i czuję, że żyję. Leżę aż do zachodu słońca na piasku i podziwiam potęgę i piękno Królowej naszych rzek. Komary tu nie dolatują, także nie muszę chować się w namiocie. Oddycham pełną piersią. Wieczorem kładę się spać.


Wstaję wcześnie rano. Lubię jak wszystko nad rzeką się budzi.


Niestety pogoda jakby zaczynała się psuć. Trochę zimno, kropi deszcz i niebo zaciągnięte chmurami.


Trudno, tak czy siak trzeba płynąć. Dosyć szybko się rozpogadza, wychodzi słońce. Dopływam do Mostu Siekierkowskiego.


Jest on jakby bramą za którą zaczyna się cywilizacja.


Tu kajakowanie różni się nieco od wcześniejszego. Na rzece spory ruch.


Mijam "Grubą Kaśkę",


przepływam pod mostem Łazienkowskim,


i dopływam do mostu Poniatowskiego.


Ląduję na prawym brzegu, obok stadionu Narodowego.


Pakuję się,


i niestety, muszę się przedrzeć przez centrum hałaśliwego miasta.


Mam do pokonania około sześciu kilometrów do Dworca Zachodniego, skąd mam busa do domu. Jest południe, duży ruch. Droga przez mękę. Na miejscu kierowca mi mówi, że z tymi tobołami, to mnie nie zabierze. Kurcze, co robić? Idę na PKS. Tam bez problemu pakuję kajak do bagażnika i jadę prosto do Starachowic. Spływ bardzo udany. Co przeżyłem to moje, i nikt mi już tych wspomnień nie odbierze.

niedziela, 8 czerwca 2014

2014.06.07-08. Odrzywół - Warka (Drzewiczka - Pilica)

Przez ostatnie dwa tygodnie dosyć sporo udzielałem się na Forum Wodnym. Było to o tyle łatwiejsze, że poznałem PRUSA  i CZOŁGA oraz MARBORU w warunkach spływowych. Szykowaliśmy się do spływu Drzewiczką. Kilku forumowiczów, górny odcinek z Drzewicy do Odrzywołu spłynęła z początkiem maja. Rzeka tak im przypadła do gustu, że postanowiono popłynąć dalej. Miałem trochę wątpliwości czy dam radę przepłynąć całą zaplanowaną na dwa dni trasę. Odrzywół - Warka. To ponad 80 kilometrówm w dwa dni. Część ekipy popłynie w sztywnych kajakach. Może być ciężko. Jednak poprzeczkę trzeba zawieszać coraz wyżej. Płynę, będzie też okazja poznać kolejnych forumowiczów. W sobotni poranek stawiam się w Radomiu, u kolegi MARBORU. Przepakowuję się do samochodu Mariusza, zabieramy po drodze kolegę Bociana i grzejemy prosto do Warki na planowaną metę naszego spływu. Spotykamy tam już kilku uczestników, reszta powoli dojeżdża na miejsce. Niespodziewanie spotykam TEDA. Tak, tak, tego samego, z którym w zeszłym roku próbowałem się zmówić na spłynięcie Wisły. Nasze szlaki po roku się skrzyżowały. Poza Nim poznaję wielu innych ciekawych ludzi. Łączy nas jeden wspólny mianownik: Wszyscy kochamy pływanie, odkrywanie nowych miejsc, obcowanie z przyrodą. Jak już się udało nam zebrać, zostawiamy "nasze" auto i z innymi jedziemy na start. Po drodze zaglądamy do Portu Ulaski gdzie u forumowicza SCHWIMWANNEN'A zostawiamy sprzęty biwakowe. Planujemy po południu dopłynąć tu Pilicą i być może, to tu rozbić obóz. Przed południem wszyscy zwarci i gotowi stawiają się przy moście w Odrzywole.


Wodowanie idzie wolno, bo i sporo nas jest. W końcu wszystkie osady są na rzece. Drzewiczka. Czym mnie zaskoczy? Czym zauroczy? Co ma do zaoferowania? Pora się przekonać.


Początek spływu dość niemrawy. Pokonujemy dystans w ślimaczym tempie. Zaczynają się pierwsze przeszkody. Mniej lub bardziej sprawnie je opływamy. Słońce grzeje niemiłosiernie. Na rzece zaczyna się robić coraz ciaśniej. Napotykamy grupy innych kajakarzy. Drzewiczka zaczyna nam rzucać coraz większe kłody pod nogi. Dosłownie. Pokonujemy coraz większą ilość zwałek.


Niektóre musimy obnosić brzegiem. Przy wejściu w jeden z zakrętów słyszę tylko głośny plusk oraz okrzyk - "kabina"! Załoga naszej Kanady, czyli forumowe ELTECHY (ojciec i syn), zaliczają wywrotkę. Miejsce okazuje się bardzo wymagające. Silny nurt, zakręt, a to wszystko przegrodzone drzewem powalonym w poprzek rzeki. ELTECHY wyławiają z wody pogubione fanty, my zaś w tym czasie obnosimy niefortunne miejsce. Po kilku kolejnych kilometrach robimy krótki postój. Zjadamy małe co nieco i ruszamy dalej. Drzewiczka się nie zmienia. Dalej mamy sporo zagadek w korycie rzeki.


Po południu dopływamy do jakiegoś rozwidlenia. I co dalej? Decydujemy się płynąć prawą odnogą. To nie był dobry wybór gdyż ta odnoga jest nie spływalna.


Cóż, musimy się wrócić ok. 400 metrów pod prąd i płynąć lewą odnogą, która zaczyna się od przenoski przy zastawce.


Podczas tych zmagań z brzegu śmiały się z nas i kozy,


i barany, i koń też się uśmiał.


Robi się coraz później. Dobrze, że Drzewiczka pozwala nam już, aż do swojego ujścia do Pilicy płynąć bez przeszkód.


Około 17:00 wpływamy na Pilicę. W planach było, że dzisiaj przepłyniemy tą rzeką jakieś 30 kilometrów. Wyglądało na to, że będzie trzeba weryfikować ten plan. Ale póki co grzejemy przed siebie. Narzucamy dosyć mocne tempo mimo, że większość stanowią pływadła pneumatyczne, które do demonów prędkości nie należą. Zawijamy do portu Ulaski, skąd pobieramy sprzęt biwakowy, żegnamy SCHWIMWANNENA i ruszamy dalej na poszukiwanie miejsca na obóz. Przed samym zmrokiem znajdujemy takowe gdzieś za Przybyszewem. Nareszcie. Byłem już dosyć mocno zmęczony dzisiejszym spływem. W mgnieniu oka płonie ognisko i wszyscy zasiadamy do obiado - kolacji.


Atmosfera jest bardzo, bardzo miła. Sporo żartów i śmiechu. Towarzystwo naprawdę doborowe. Aż żal się kłaść spać, ale jednak zmęczenie bierze górę i zaszywam się w swoim namiocie i cieplutkim śpiworze.


Budzę się dosyć wcześnie rano, wychodzę z namiotu, przeciągam się, przecieram oczy i co widzę? Część flory jeszcze jakby zaspana, za to fauna już na nogach.


Gdy tylko zaczęło się przygotowywanie śniadania, część zwierząt postanowiła bliżej przyjrzeć się naszemu jadłospisowi. Przeżyliśmy prawdziwą inwazję kopytnych na nasz obóz. Ich szczęście, że nie było zbyt wiele czasu, bo wzbogacilibyśmy swoją dietę o większą ilość białka wołowego.


Jako że do Warki sporo płynięcia, postanawiamy z MARBORU, że wypłyniemy wcześniej, gdyż reszta zapewne nas dojdzie na dystansie. Tak więc wypływamy.

                                                              Fot. Mariusz (MARBORU)                                                  

Bez wyścigów, spokojnie, podziwiamy piękno Pilicy.


Jest naprawdę przyjemnie. Dopływamy do Białobrzegów


i na rzece zaczyna się wzmożony ruch. Niedziela, sporo spływów komercyjnych. Cisza i spokój gdzieś ulatują. Nie chcę uogólniać, ale takie spływy różnią się nieco od naszych. Ilość spożytego alkoholu i decybeli jakie im towarzyszą zupełnie nie współgrają z moim wyobrażeniem o pływaniu. Staram się wyprzedzać owe grupy i ogólnie trzymać się od tego towarzystwa z daleka. Nie jest to łatwe, ale jakoś się udaje. Płynę przed siebie,


zażywam kąpieli w rzece, gdyż słoneczko sobie nie żałuje.


Przypływają Mariusz z Bocianem. Czekamy na resztę która niechybnie miała nas dogonić, lecz ani widu ani słychu by to miało nastąpić. Do mety już naprawdę blisko. Decydujemy, że tam na nich zaczekamy. Dopływamy do Warki.


Mariusz zostaje przy naszych kajakach, a ja z Bocianem udajemy się po świeże zapasy czegoś do picia. Kajaki suche, my spakowani, czas ucieka,, a pozostałych nie widać.


Bardzo zależało nam na pożegnaniu się i podziękowaniu za miłe towarzystwo, ale czas nagli. Jeszcze przed nami kawałek drogi do domów, a przecież jutro trzeba powrócić do szarej rzeczywistości. Po dwóch dniach spędzonych na łonie natury wcale nie jest to takie proste.