niedziela, 30 grudnia 2018

2018.12.30. Świślina - Wióry (Świślina)

Nie do końca planowałem ten spływ. Robak się uparł. Mi kajak pomagał przetrwać trudne chwile, więc wiem co to znaczy. Potrzebował kolega - zgodziłem się. Czasu na wyszukane trasy nie było wcale. W logistyce pomaga Janek (wielkie dzięki). I mimo okrutnie zachmurzonego nieba, stawiamy się nad brzegami Świśliny. Most mi już znany, lecz brzegi jakby nowe. Wyregulowane, umocnione i oczywiście - brak wody jak to w takich miejscach... ma miejsce.


Pojęcia nie mam czemu to służy, ale nie chce mi się po raz setny powtarzać tego samego w koło.


Tam gdzie brzegi nie ruszone, wody też niezbyt wiele, lecz spokojnie da się płynąć.


I niby Świślina też już opływana, znana i średnio lubiana, to jednak każdym razem jest inaczej.


Płynąłem tu wcześniej sam, z dawną ekipą, teraz towarzyszy Robak.


Płynąłem tu w słońcu, śniegu, teraz towarzyszą chmury i deszcz.


Nie zmienia się tylko jedno. Przerażająca ilość śmieci! Nigdzie, naprawdę nigdzie nie ma takiego syfu jak tutaj.


Ilość fajansu walającego się w tej rzece świadczy niechybnie o tym, że mieszkańcy Starachowic i okolic znacznie zawyżają średnią spożycia alkoholu.


Zresztą nie tylko butelki. Pływa tu wszystko. Lodówki, opony, worki i cholera wie co jeszcze.


Szmaty pięknie przyozdabiają gałęzie drzew. Okres bożonarodzeniowy, więc kto wie? Może to jakaś tutejsza  świecka tradycja?


Co lepsze, prócz wymienionych gratów popływać chciał i Robak. Jak to zrobił i po co, to zostanie jego mokrą tajemnicą.


Wyławiam więc jego łajbę, pomagam pozbyć się z niej wody i może to mało koleżeńskie, lecz w duchu śmieję się z jego nieszczęścia. Zresztą sam bohater też ze śmiechem to przyjmuje.


Świślina potrafi dać w kość. Dumnie nosi nazwę górskiej rzeki, lecz dzisiaj i wody za mało by sprawić kłopoty i chyba też nie pora roku na takie szaleństwa.


Niezliczona ilość bobrowych spiętrzeń.


Piękny wysoki wąwóz w którym płyniemy i tylko ta nieszczęsna pogoda i te obrzydliwe śmieci.


Szkoda, bo Świślina byłaby naprawdę ładną rzeką gdyby nie ten niechlubny fakt.


Tempo dramatycznie ślamazarne. Pojedyncze zwałki by się zbytnio nie nudzić. Jedna nieco większa - obnosimy.


Tu korzystając z okazji, iż i tak jest przemoczony (po co zabierać ciuchy na zmianę?), Robak postanawia znowu spróbować szczęścia. Tym razem go nie opuszcza i uchodzi mu to na sucho.


Kolejne mosty, zakręty, góry śmieci, kamieniste płycizny. Wolno to idzie jak diabli.


Zdradzam Przemkowi sekret jak łatwiej pokonywać te bystrza. Posłuchał i nieco lepiej nasze tempo zaczęło wyglądać, choć to i tak wolno dalej szło.


Za mostem w Rzepinie spadek rzeki jest jeszcze większy. Świetna zabawa, lecz nie dzisiaj.


Zbyt mało wody. Młyn w Pawłowie. Przerwa, by posilić się i rozprostować gnaty przed najcięższym odcinkiem.


Odtąd już rzeka tak nie pędzi. Za to uciekający czas na odwrót - zaczyna przyspieszać.


Mimo, że znikają uciążliwe wypłycenia, zatopione konary i śmieci, to tu dla odmiany musimy przepychać hektolitry stojącej w miejscu wody.


Celowo wyznaczyłem metę z końcem zalewu. Miałem w tym swój plan.


Skoro Przemo tak się rozpływał, chciałem sprawdzić jego zapał do tak ciężkich akwenów.


Żeby nie było zbyt łatwo dochodzi do tego ulewa. I jak rzadko zimową porą mam sucho w kajaku, tak dzisiaj miałem. Miałem do owego zalewu.


Rozbryzgujące się fale, padający deszcz i dwóch desperatów w kajakach w samym środku tej zawieruchy. Robak dał radę. Może i lepiej ode mnie.


Lądujemy przy zaporze. Mokrzy i zmęczeni, lecz zadowoleni.


A więc do zobaczenia na wodzie w przyszłym roku. Już niedługo 😏.

środa, 26 grudnia 2018

2018.12.26. Pradła - Tęgobórz (Krztynia)

Tego jeszcze nie grali. Święta Bożego Narodzenia i kajak. Sześćdziesiąta rzeka jaką było mi dane poznać. Deszcz, wiatr, zimno... W ogóle sporo tych smaczków było. Najlepsze z nich, to nieznajomych zdziwienie, bo gdy oni w łóżku zmieniali swe położenie, to ja z Kataną przemierzałem polskie ziemie. Oprócz mnie przemierzało jeszcze czterech innych wariatów - Wojtek (CHI), Tomek, Krzysiek i Dawid. Dystans naprawdę ambitny. Zwłaszcza, że nasłuchaliśmy się przed spływem o uciążliwości tej Krztyni. A że to Boże Narodzenie, więc przybieżeli do... Pradli (chyba tak to się odmienia)... kajakarze.


Lekko pokrapuje deszcz. I tak jest łaskawie. Całą drogę na Śląsk lało jak z cebra.


Na wodzie Krzysiek pierwszy. Ja zaraz za nim. Reszta tak się guzdrała, że zobaczyłem ich dopiero na mecie.


Pomny doświadczeń, póki można, staram się trzymać szybkie tempo. Wszechobecne, dokuczliwe gałęzie i masa śmieci. Cały przegląd opakowań po produktach "OSM Włoszczowa".


No wielkiego wrażenia tutaj ta rzeczka nie robi.


Szybko też doganiam kolegę, gdyż nadspodziewanie szybko czeka nas pierwsza przenoska.


Pokrapujący deszcz nie pozwala zbytnio czekać na pozostałych.


Kilka gałęzi i za niedługo kolejna przenoska. Tym razem kładka.


Zmieniamy szyk, teraz ja na czele. Krztynia natomiast się nie zmienia.


Nie jest najgorzej, lecz czegoś jej brakuje. Może to ta paskudna pogoda?


Leśne fragmenty, pojedyncze, łatwe do pokonania zwałki,


czasem korytarze w trzcinach.


Chyba inaczej sobie tę Krztynię wyobrażałem.


I tak do kolejnej wysiadki. Zastawka. Problem w tym, że za nią rzeki brak. Nie ma. Zniknęła, a raczej komuś się przydała. Cała woda wali w wybetonowany wąski kanał.


Już sam powrót do kajaka sprawia problemy. Nie czekamy na resztę. Znaczymy na piasku strzałkami kierunek płynięcia i wskakujemy w ten rów.


Dwieście, może trzysta metrów i znów barykada. Wysiadamy. Targamy te kajaki brzegiem, bo jak ciężko się dostać w to coś, co tam płynie, tak na horyzoncie kolejna zastawka.


Może z kilometr tak spacerujemy, aż znika nawet i ten kanał. Dookoła stawy rybne. Niektóre osuszone, inne jak najbardziej wypełnione wodą, której nam tak chronicznie brak.


Przydaje się nawigacja. Odnajdujemy pierwotne koryto rzeki. Niewiele tam po niej zostało. To nie tak miało być.


Mało wody i znowu kanał. Tu choć już bez tych wstrętnych betonów.


Kończy się to wszystko kolejną przenoską kolejnej zastawki.


Dołącza Krzysiek i ruszamy. Rzeka odzyskuje nieco wody i przede wszystkim swój naturalny charakter.


Więcej. To chyba o tym fragmencie krążyły opowiastki. Faktycznie mnóstwo zwałek.


Oj, wyprawiła nam tu Krzytnia święta, że ho ho.


W każdym razie nad wyraz sprawnie mi to idzie. Krzysiek zostaje z tyłu, że o reszcie nie wspomnę.


Czas nagli. Mało przepłynięte, do mety kawał drogi, a dzień nadal krótki.


Z czasem zwałki ustępują. Może nie całkiem, lecz na pewno już nie w takiej ilości i nie tego kalibru co były.


Wody nadal mało, lecz spokojnie można odczytać jak płynąć, by w piachu nie ryć.


W ogóle gnam jak szalony. Nie wiem czym to dzisiaj było spowodowane, ale czułem się na tej rzece jak ryba w wodzie.


Kolejne miejscowości. Cały wachlarz różnego rodzaju kładek, mostków itp.


Ciągle jednak czegoś mi tu brakuje.


Dwie kolejne wysiadki. Jedna przy następnej zastawce, druga przy drzewie z którym nie miałem ochoty się szarpać.


Pierwszy to tej kalendarzowej zimy spływ, choć trudno w tym deszczu w to uwierzyć.


Jeszcze raz sprawdzam notatki. Ileż jeszcze do mety zostało? Kolejne młyny - spływam.


Boże Narodzenie bez szopki? No nie do końca. Poza tą szopką którą tam sami odstawiamy, odnajduję namiastkę prawdziwej. Tu funduję już sobie wysiadkę na własne życzenie.


Dalej Krztynia jakby bez historii..


W końcu dopadam ostatni młyn. Cieszy widok samochodu. Lecz nie do końca po to tak pędziłem.


Chciałem dać sobie przed zmrokiem czas, by jeszcze popłynąć kilkaset metrów do ujścia. Nie zasnąłbym spokojnie, gdybym tego nie zrobił.


Sam widok Krztyni i Pilicy łączących swoje wody, jakiś taki ponury jak i ta dzisiejsza aura. A już powrót pod prąd do samochodu chyba nie był wart tego wysiłku.


Zjawia się Krzysiek. Pożycza Katanę i także płynie ujrzeć to nie wiadomo czemu tak inspirujące każdego ujście. Po niemal godzinie zjawia się Wojtek i Dawid. Także nie odpuszczają i płyną dalej. Wracają już jeden na przełaj, drugi rzeką pod prąd niemal w ciemnościach. Cierpliwie czekałem na wszystkich, bo znam to zboczenie. Wszystkich jednak się nie doczekałem. Tomek z nieznanych mi powodów odpuścił sporo wcześniej. No cóż, może następnym razem pójdzie lepiej.


To prawdopodobnie ostatni tegoroczny spływ. Wypadałoby jakoś to podsumować. Ale w niewyjaśnionych okolicznościach zniknęła mi mapa z zapiskami. Jak odtworzę, to i podsumuję. Tak z pamięci, to dziwny był rok. Posypała się nieco dotychczasowa ekipa. Było kilka nowych rzek, niektóre naprawdę egzotyczne. Lecz cały rok nie obfitował w jakąś wielką ilość pływania. Zobaczymy co przyniesie kolejny. Więc Szczęśliwego Nowego Roku.