niedziela, 27 sierpnia 2017

2017.08.26-17. Staszów - Sandomierz (Czarna Staszowska, Wisła)

Tak mało ostatnio pływam, że mimo, iż to już pewnie ostatni dzwonek na dłuższy wypad, mimo, iż pogoda zapowiadała się ładna, to mimo wszystko zabierałem się do tego jak pies do jeża. A to za mało kasy, a to za mało wody, a to to, a to tamto. Summa summarum popływałem. Wymyśliłem sobie, że "skończę" Czarną Staszowską oraz dołożę trochę Wisłą. Logistykę zabezpiecza niezawodny Paweł (Dziułas). I tak jakoś bez wielkiego entuzjazmu, stawiam się w sobotni poranek w Staszowie. W momencie przygotowuję kajak.


Żegnamy się z Dziułasem i ruszam w nieznane.


Wody jak na lekarstwo, lecz dla kajaka wystarcza. W samym Staszowie rzeka do zapomnienia. Kilka mostów i nic więcej.


Za miastem wychodzi trochę opóźnione dzisiaj słońce. Robi się nieco przyjemniej. Zielono i cicho.


Może ciężko mi było się zebrać do pływania, lecz jeśli chodzi akurat o tę rzekę, to obiecywałem sobie sporo.


Wyżej była bardzo ładna. Tu już tak nie jest. Ciągle czegoś mi brakuje.


Po trzech kilometrach zastawka. Na prawo jakąś rurą płynie kanał. Za zastawką rzeka.


Przenoszę więc cały szpej na drugą stronę. Rzucam się kajakiem w te chaszcze. Wędkarz próbujący coś upolować w kanale obok puka się w czoło. A co w tym dziwnego, że jak już jestem tu z kajakiem, to chcę płynąć rzeką? Ano... w tym kraju nigdy nic nie wiadomo. Zsuwam się na wodę, a raczej w miejsce gdzie być powinna i nie wierzę własnym oczom. Gdzie ta rzeka? Gdzie się u licha podziała Czarna Staszowska? Wszystkie mapy pokazywały, że tu płynie. No niestety. Ktoś postanowił, że popłynie wspomnianym wcześniej kanałem. Jęk zawodu jaki się tam rozległ, pewnie jeszcze długo będzie się tam po tym pustym niemal korycie niósł. Po kamieniach i piachu, odpychając się rękami... może ze 300 metrów i wysiadka. Tylko gdzie tu się wdrapać pod te skarpy? Oj ciężko, ciężko. Obnoszę jakiś dziwny próg.


Nigdy takiego nie widziałem. Co on by tam miał spowalniać czy też regulować? Pojęcia nie mam. Przecież nie wodę, bo wody to tam akurat nie ma.


Jeszcze kolejne 200 metrów walczę z brakiem wody, aż mówię - pas.


Wydostaję się na brzeg. Dookoła pola i tylko pola. Mniej więcej kilometr dalej widzę drzewa. Tam powinien płynąć ten kanał. Targam po miedzy ten mój majdan.


Gdy już jestem nad brzegiem tego czegoś robię dłuższą przerwę. Kosztowało mnie to wszystko dużo nerwów i sił.


Na tym kanale próbuję nadrobić nieco straconego czasu. I tak zwiedzać tam nie ma czego.


Ale i to nie trwa długo. Może kilometr, może nawet nie i kolejna zastawka. I powtórka z rozrywki. Na prawo kanał, za zastawką, to co zastępowało rzekę. To niemożliwe!!! Tego to już nawet na mapach nie było. Zasięgam języka u tubylca. "Panie, płyń pan w ten kanał, tu nie ma wody". No wspaniale. Kolejna przenoska.


I znowu w kanale. Tyle, że tu już wody też prawie nie ma. I co gorsza, płynę w zupełnie innym kierunku niż powinienem.


I to płynięcie nie trwa długo. Może ze 200 metrów? I kolejna zapora. Tu już byłem bliski rezygnacji z tej całej eskapady. Ani wyjść na brzeg (muł po kolana), ani nawet nie wiem już sam gdzie jestem. Papieros. No dobra, spróbuję jeszcze trochę. Targam znowu to wszystko przez jakieś betony, przez ulicę, przez krzaki wyższe ode mnie.


W końcu ląduję po drugiej stronie. Cały poparzony, zmęczony i niemal zrezygnowany. I pewnie tu bym to skończył, gdyby nie deszcz który skutecznie wepchnął mnie do kajaka.


Sprawdzałem pogodę od środy codziennie. Nic o deszczu nie było. Kluczę tak po... no właśnie, po czym? Przecież to nie rzeka. Najważniejsze, że teraz płynę w kierunku zaginionej Czarnej Staszowskiej.


Robi się mniej kanałowo. Nawet zaczyna to nieco przypominać rzekę. Po pewnym czasie to coś łączy się z miniętym kanałem.


Za jakiś czas dopływam do miejsca, gdzie powinienem być już dawno. Nareszcie! Płynę Czarną. Co za ulga.


Nie wiem czy to zmęczenie tymi przenoskami, czy może ta zmienna aura, raz słońce, raz deszcz, ale to wszystko sprawia, że nadal nie rzuca mnie to miejsce na kolana.


Owszem, miejscami jest ładnie, lecz wcześniejsze przeżycia nie daja mi się z tego cieszyć. Przynajmniej jest woda.


Radość jednak przedwczesna. Kolejna zastawka. Tym razem kanał na lewo. No nie będę przecież znowu płynął kanałem. Nie po to tu przyjechałem. Obnoszę zaporę.


I znowu pożałowałem decyzji. Wody znowu mało. Miejscami zbyt mało. Rozpacz. Mimo , że próżno tam szukać głębi, to jeszcze rzeka pogrodzona płytami i kamieniami.


Znowu niewiele to ma wspólnego z pływaniem. Po dwóch kilometrach dostaję na powrót wodę z miniętego kanału. Uff.


Kolejne mosty i mijam coś, co dumnie nazwano "stanicą kajakarską" czy tak jakoś. Ot, jakaś wiata, sporo śmieci... wątpię, aby to miało coś wspólnego z kajakami.


A jednak. Za jednym z zakrętów dochodzę armadę kajaków komercyjnych. Potężne "dwójki". Nijak do płynięcia tą wąską rzeczką. Widać, że sprawia to tym ludziom mnóstwo kłopotów.


Wyprzedzam to towarzystwo i prę naprzód. I tak jestem w czarnej... to znaczy na Czarnej. Połaniec. Kolejne miejsce do zapomnienia. Kościół, pewnie knajpa i...


kozioł.


Nic to. Wiem przynajmniej, że stąd już blisko do Wisły. Mijam ujście rzeczki Wschodniej, która też mi gdzieś chodzi po głowie.


Jeszcze przerwa pod drzewem na przeczekanie kolejnego deszczu,


kilka zakrętów, kilka piaszczystych skarp i powoli w oddali majaczy już Wisła. Nagle i słońce jaśniej zaświeciło. Czarna oddaje tu swoje umęczone przez kanały, przemielone przez te wszystkie zapory i zmulone tymi stawami i zalewami wody.


A więc Wisła. Czarna Staszowska uchodzi do niej niemal pod mostem na trasie "764". Gdy płynąłem tam ostatnim razem, to ta budowla była jeszcze we wczesnym etapie. Teraz już po owym moście można się przemieszczać.


Ja jednak przemieszczam się pod nim. Chwilę dalej, na lewym brzegu, ogromna budowla nosząca dumnie nazwę "Elektrownia Połaniec". Mnóstwo znaków ostrzegających o jakimś progu, o zrzucie wody, znaków zakazu itd, itp.


Co u licha? Przecież już tam płynąłem i żadnych problemów nie było. Do dzisiaj. Dzisiaj przerażający szum wody kazał mi ewakuować się z całym dobytkiem na brzeg. Próg wodny. Może niezbyt wysoki, lecz Wisła to Wisła. Tam za progiem kotłuje się masa wody. Nawet mój pusty łeb nie pomyślał, aby to forsować w kajaku.


Pokornie targam więc znowu to wszystko brzegiem i tak sobie myślę. Na Czarnej kanał na kanale. Cholera wie czemu maja służyć? Tu jednak pływa sporo ludzi, to nie można obok progu wykopać jakiegoś (kilometr by wystarczył) wąskiego kanału, aby bezpiecznie zawsze to miejsce minąć? Widać nie można. Gdy znajduję się po drugiej stronie, nareszcie ten spływ nabiera ciepłych barw.


Nie spieszę się. Raczej odpoczywam w kajaku niż płynę. Mnóstwo wędkarzy. Nawet otrzymuję zaproszenie na kawę. Odmawiam. Piękne słońce, piękna rzeka. Lubię wiślane włóczęgi.


Wtem ukazuje mi się piękna wyspa. Jest jeszcze wcześnie, ale nie mogę się oprzeć. Ląduję na niej. Tak, zostaję tu na noc. Idealne miejsce. Dosuszam ciuchy i kajak. Posilam się.


Zakładam słuchawki, rozsiadam się nad samym brzegiem i patrzę jak powoli krwawy dysk słońca znika za horyzontem. Ten widok sprawia, że zapominam o kłopotach i trudach dnia dzisiejszego.


Pięćdziesiąty nocleg w mojej przygodzie z kajakiem miał piękną oprawę. Zasypiam. Budzę się wcześnie. Nad korytem Wisły mleczna mgła.


Po śniadaniu pakuję wszystko do kajaka. W połowie tej krzątaniny jak nie gruchnie! Burza! Taka prawdziwa. Z wiatrzyskiem, błyskawicami, piorunami i deszczem. A miało nie padać.


Zaszywam się wiec znowu w namiocie. Gdy wiatr rozgania w końcu to wszystko, pośpiesznie szykuję się do zejścia na wodę. Kierunek Sandomierz. Ogromne mosty,


promy (ten w Baranowie Sandomierskim grzecznie poczekał, aż przepłynę).


Mnóstwo różnorodnego ptactwa. Sporo wędkarzy na brzegach jak i w różnorakich łajbach na rzece. Wydawać by się mogło, że jest ciasno. Nic z tych rzeczy. Wisła w swoim ogromie sprawia, że dla każdego tam jest miejsce. Przed samym Sandomierzem odkładam wiosło. Informuję Dziułasa, że może po mnie startować i pozwalam się ponieść rzece.


Nie na długo. W oddali widzę szalejącą motorówkę z turystami. A więc zmykam do brzegu. Dowódca tej jednostki, noszący dumnie koszulkę z napisem na plecach "Ratownik Wodny" nic sobie nie robi z mojej obecności. Pędzą prosto na mnie. Wykonują jakieś szalone manewry. Nie to jednak było najgorsze. Najgorsze były fale które mimo iż Katana jest cholernie stabilnym kajakiem, o mało nie wywróciły mnie do góry kołami. No pogratulować wyobraźni. Tyle wody dookoła. Cóż, głupich nie sieją. W samym "SanDomingo" spokojnie mijamy się pozdrawiając uniesionymi dłońmi ze statkiem pasażerskim. Tu obyło się bez niezdrowych emocji. Można? Można!


Kończę w porcie pomiędzy pływającymi plastykowymi kaczkami, kajakami i innymi bliżej nie zidentyfikowanymi łajbami.


Wyciągam kajak na pomost i czekam na transport. Zanim się zjawia Paweł, pogoda znowu mnie straszy. Grzmi, zrywa się wiatr, lecz tym razem wszystko szczęśliwie gdzieś przechodzi bokiem. To na tyle.


O Wiśle nie ma co się rozpisywać. Po prostu królowa. Natomiast Czarna Staszowska? Na Czarnej i tych okolicznych bagnach, nic ciekawego nie było. Nie tego się spodziewałem. Lepiej, gdyby ta rzeka skończyła swój bieg w Staszowie. Byłaby w moim rankingu wysoko. A tak, to te 26 kilometrów wszystko psują. Oj moje wiosło tam więcej nie postanie. Przynajmniej nie za Staszowem.

PS.
Paweł, dziękuję za jak zwykle niezawodną logistykę.