sobota, 27 stycznia 2018

2018.01.27. Bujak - Osuchów (Modrzejowianka)

Wodniacko, dość mocno ten rok się rozpoczął. Dokąd to kajakowanie zmierza? Pojęcia nie mam. Póki co z Robertem (LOPSON) nasze szlaki się przecinają co tydzień. I dzisiaj popłynęliśmy we dwóch. Reszta się powoli wykruszała. Pogoda zapowiadała się kiepska. Wybór rzeki też na kolana nie powalał. Wprawdzie, to coś zupełnie nowego, pewnie dotąd przez nikogo nie spływanego, lecz już mapy pozbawiły nas złudzeń. Na wiele nie liczyliśmy. Ot, popłynąć, odfajkować i niech już ta Modrzejowianka głowy więcej nie zawraca. Spotykamy się w Osuchowie. To tu swego czasu pierwszy raz na nią zwróciłem uwagę. Wprawdzie wtedy szukałem Iłżanki i pewnie mi przez myśl nawet nie przeszło, że spłynę i to. Ruszamy do miejscowości Bujak. Przy stawach rybnych szykujemy się do podboju... no właśnie czego?


Rzeki? Rzeczki? Raczej wątpliwe by tak ową Modrzejowiankę nazwać. Początek mało zachęcający. Właściwie z rzeką, to naprawdę niewiele wspólnego to coś ma. Kanał jakich wiele.


Zazwyczaj staramy się unikać takich przygód. Dzisiaj zawzięliśmy się, by to po prostu spłynąć. Siedemnaście kilometrów mozolnej pracy meliorantów i mozolnego posuwania się naprzód dwóch desperatów w kajakach.


Pojedyncze gałązki trzeba pokonywać z rozpędu i za pierwszym podejściem,


gdyż szerokość tego rowu nie pozwala na odwrócenie łajby.


Pochmurno, ni to ośnieżone brzegi, ni to trzciny, ni trawa. Brzegi, choć i to tylko synonim prawdziwych rzecznych skarp porośnięte uschniętą, pożółkłą trawą. Czasem czuć zapach mułu i zgnilizny.


Nie wiem co Lopsona popycha do stwierdzeń, że kiedyś tu jeszcze wróci. Ja jestem daleki od takich postanowień.


Jedynym przerywnikiem w tej monotonii są pojedyncze kaskady.


Zakręt co kilometr i co kilometr kolejny jęk zawodu, gdyż za każdym ukazuje nam się tylko rów prosty po horyzont. Dobrze, że tak paskudny dzień poświęciliśmy na tę Modrzejowiankę.


Dobrze też, że choć wody wystarcza, kajak nie cierpi i będzie to w końcu z głowy. Gdzieś po środku dzisiejszej trasy do Modrzejowianki uchodzi Kobylanka. Kolejny rów. Kto wie, może i to kiedyś zaliczymy z braku lepszych pomysłów, albo w akcie, na pewno sporej desperacji. Nigdy nie mów nigdy.


Sporo rozmawiamy, bo i w tym kanale nic innego do roboty nie ma, poza właśnie niekończącymi się pogawędkami i mozolnym wiosłowaniem.


Przeogromne zdziwienie rolników na nasz widok. Kilka mostów drogowych i nic poza tym. Niskie brzegi pozwalają dostrzec malownicze zagajniki i inne zadrzewione tereny nieopodal rzeczki.


Pewnie zanim człowiek zadecydował za nią, Modrzejowianka właśnie tam toczyła swe wody. To już historia. Teraz to nie jest żadna rzeka.


Lecz koniec narzekania. Całe szczęście pogodzeni z tym byliśmy już przed tą eskapadą, tak więc morale jest dość wysokie, by stawić temu czoła.


Spłynąć, zaznaczyć, odhaczyć... To wszystko, co jest w dzisiejszej zabawie warte podkreślenia. Piał z zachwytu nad ową Modrzejowianką nie będę, choć to i tak lepsze, niż siedzenie w domu.


Pojedyncze, kilkunastometrowe miejsca, gdzie cokolwiek jest ładniej, zdania mojego nie zmienią.


Przed mostem w Osuchowie dość stromy próg. Jak wszystkie kładki i inne dziwne budowle pokonaliśmy z marszu,


tak i ten próg nas nie zatrzymał, choć nieco schłodził, gdyż kajaki dość głęboko zeszły pod wodę.


Wspomniany wyżej most. Wysiadka. Właściwie to już meta. Pokonaliśmy te siedemnaście kilometrów dość szybko, z marszu, bez opuszczania kajaków. Pobieramy z Robkowego auta sprzęt biwakowy i w tak przyozdobionych kajakach ruszamy kilkaset metrów dalej na spotkanie z Iłżanką.


Iłżanką, kolejne kilkaset metrów, fatalne wyjście na brzeg i coś, co chodziło za nami już od kilku spływów. Gdzieś w widłach Iłżanki i Modrzejowianki płonie ognisko. Jak obie rzeki do turystyki zbytnio się nie nadają, tak już owe miejsce na biwak - jak najbardziej. Ogniskowe kiełbaski, ciepło, przeschnięte ciuchy.


Nagroda za pofatygowanie się tutaj. Jak nigdy takie "imprezy" nie były moją domeną, jak zawsze tylko płynąć, byle szybciej, byle dalej, tak chyba od dziś, polubię i takie atrakcje. Posilamy się, śmiejemy, plotkujemy i w ogóle jest fajnie. Chyba dłużej nam zeszło przy tym ognisku, niż na samej wodzie.


Pojawiły się także nowe, ciekawe perspektywy wodniackie. Aż żal było wsiadać do zimnych i mokrych kajaków, pokonać kilkaset metrów, tym razem w górę rzeki, by oficjalnie zakończyć dzisiejszy spływ, lecz pokrapujący deszcz nie pozostawiał nam wielkiego wyboru. Wątpliwe, bym kiedykolwiek tam powrócił. Z drugiej strony, kto może wiedzieć, do czego popchnie jeszcze ten kajakowy rejs... Do zobaczenia na szlaku.

niedziela, 21 stycznia 2018

2018.01.21. Napęków - Słopiec Szlachecki (Belnianka)

Jakoś do ostatniej chwili ten spływ stał pod znakiem zapytania z wielu powodów. Dla każdego były one inne, jak i każdy z innych powodów wziął w nim udział. U mnie doszedł do skutku ze względu na determinację Artura i poniekąd upartość Marty. Dzięki temu Robert (LOPSON), mógł liznąć w niewielkiej ilości uroków "moich" pięknych Starachowic. Stąd już we dwóch przedzieramy się z północnych krańców gór świętokrzyskich na ich krańce południowe i lądujemy w towarzystwie Artura nad brzegami Belnianki.


Wody jej nie są mi obce, choć brzegi już jak najbardziej. Tak wysoko nie było mi jeszcze dane po niej spływać.


Tradycyjnie od początku przewodzę naszej stawce. Z tyłu Lopson i Artur. Rzeka dosyć płytkawa. Szuramy trochę kajakami po piaszczystym, czasem kamienistym dnie. Początek zupełnie nijaki. Kanał, wycięte drzewa, brzydko.


Dlatego tu warto zatrzymać się nieco przy Arturze. Świeżo upieczony pięćdziesięciolatek! Wszystkiego najlepszego! Nieźle. Jak widać kajakarstwo nie liczy lat.


To jednak nie koniec jego jubileuszów. Gdzieś w tym rowie, w śnieżnej scenerii, pewnie na jednym z progów (to żeby było tak symbolicznie) przecinających ów kanał, stuknął jubilatowi tysięczny kilometr w kajaku.


Nieskromnie powiem, że z owego tysiąca, pewnie z połowę miałem przyjemność przepłynąć razem z nim. Szkoda, że nie chciał uczcić tego symboliczną kabiną, bo okazje ku temu miał.


Wracając do Belnianki... Pierwsze kilometry nie zachwycały. Dobrze, że choć zimowa sceneria trochę to osładzała. Z czasem jednak rzeka zaczyna meandrować, a nad jej brzegi powracają drzewa.


Tu już zaczyna przypominać choć trochę prawdziwą Belniankę. Jeszcze bez zwałek, lecz zmarznięte dłonie potrafiła już zagrzać.


Mimo usilnych starań tubylców i meliorantów, tu rzeka się obroniła. Pozostała naturalna. Drzewa coraz bardziej ochoczo wracają nad jej brzegi.


Coraz więcej znajduje też sobie miejsce w jej korycie.

Fot. Robert (LOPSON)

Czysta woda i jakby jej już więcej, niż było wcześniej.


Po dosyć niemrawym początku, spływ nabiera tempa i jaśniejszych barw. Tak, teraz już i ja nie narzekam.


Pojawiają się pierwsze przeszkody. Lopson, naładowany dziś energią forsuje wszystko w tym swoim bądź co bądź mało górskim kajaku.


My z Arturem, z mniejszymi bądź większymi problemami, też dajemy radę.

Fot. Robert (LOPSON)

Zwałek coraz więcej, lecz daleko mi do tego, by nazwać na tym odcinku Belniankę rzeką zwałkową.


Ot, kilka drzew do przeskoczenia. Nie za dużo, nie za mało. W sam raz.


I albo ta rzeka ma tak silny nurt, albo my już takie wygi (to bardziej prawdopodobne), że tempo spływu mamy naprawdę imponujące.


Po męczarniach na Kobyłce, dzisiaj kajak już po remoncie pozwala mi na pływanie takie jakie pokochałem.


Atmosfera też pozwoliła spojrzeć na tę pochmurną, mroźną, styczniową niedzielę łaskawie. Śmiechom nie ma końca. W końcu o to właśnie chodzi w tej całej zabawie.


Zostawić wszystko na brzegu i płynąć. Płynąć przed siebie. Pokonywać trudności.


Pokonywać kolejne kilometry. Pokonywać własne słabości. Pokonywać coraz to nowe rzeki.


Lecz przede wszystkim, czerpać z tego przyjemność. I wszystkie te warunki dzisiaj Belnianka spełniła.


A więc i rzekę poznaje się po tym, nie jak zaczyna, a jak kończy.


Na pewno za półmetkiem dzisiejszej eskapady, zaczynamy się rozglądać za miejscem na postój. W końcu nie samym płynięciem człowiek żyje. Czasem trzeba wyjść na ląd.


Tym wyjściem ma być pierwszy napotkany most. Lecz mostu jak nie było, tak nie ma.


Spływ zorganizowany co najmniej spontanicznie. Dla mnie zupełnie na "żywioł". Nie prześledziłem map, tylko pobieżny kilometraż...


W końcu jest. Niewielki, niski, lecz wystarczający. Opisany czymś w rodzaju "Fanatycy". Dalej bez posiłku nie płyniemy!


Menu skromne. "7 Days'y" i niezbyt ciepła herbata. Lecz gwoździem programu był nasz jubilat i jego... "niemal". Otóż - niemal głową obalił owy most, niemal rozpalił ognisko, niemal... Znowu śmiechu co niemiara.


I tak... z niemal pełnymi brzuchami ruszamy dalej. Znów zmarznięte dłonie. Najlepszy sposób na rozgrzanie? Mocniej naprzeć na wiosło. Tak się staje. Zostawiam towarzyszy w tyle.


Przeskakuję pojedyncze, zatopione drzewa, odbijam się od zalanych konarów i gnam przed siebie.


W Daleszycach Belnianka rozlewa się szerzej, co sprawia, że i płycej się robi. Nie na tyle jednak, by wyhamować moje tempo. Jeszcze mocniej naciskam na wiosło.


Rzeka zupełnie zatrzymuje się w miejscu. Pcham ten kajak naprzód. Gdy nad brzegi zamiast drzew wdzierają się trzciny, gdy pojawia się spora ilość kaczek... To wszystko zwiastuje kolejną wysiadkę. I tak się dzieje.


Zapora, zastawka, mała elektrownia wodna? Jak zwał tak zwał. W każdym bądź razie wysiadam.


Długa przenoska i na powrót jestem na rzece. Czekam na pozostałych.


Odtąd już płyniemy w zwartej grupie. Do mety też już niedaleko.


Pierwsze podsumowania, ostatnie przeszkody, ostatnie meandry.


Belnianka do końca już pozostaje dziką, piękną rzeką. Obeszło się bez kąpieli.


We mnie też spokój powraca. Ilość przekleństw na rzekach jest od pewnego czasu nieporównywalna z tym, co było dotąd.


Kończymy przy moście w miejscowości Słopiec Szlachecki.


Kończymy pływanie, lecz nie zabawę. Jeszcze slalom gigant w kajakach. Start przy hydrancie, mijamy słup i ostre hamowanie przed rzeką. Fajnie.


Belnianka nie zawiodła. Ekipa też zwarta, choć w okrojonym składzie.


Artur - sto lat! Albo i więcej, byleby w kajaku. Kolejnych tysięcy kilometrów, pięknych rzek, spektakularnych kabin...