niedziela, 13 maja 2018

2018.05.12-13. Proszowice - Sokołowice (Szreniawa)

Szreniawa. Zauważyłem ją jadąc na Dunajec. Cały tydzień wertowałem internet, śledziłem mapy, szukałem chętnych, by mój kajak niczym Walkiria, mógł ponieść mnie do tej Walhalli. Zerowe niemal informacje, zero chętnych. Zew przygody i tak zwyciężył. Jadę sam. Zrzucam kajak i szpej pod mostem w Proszowicach, samemu zaś pędzę do Koszyc.


Zostawiam mój rydwan i przekonuję się ile wart ten cały internet. Miał być bus. Jak miał, to i będzie. Lecz dwie godziny później. Dwie godziny w maleńkich Koszycach, to jak wieczność. Zwłaszcza, że mój ukochany kajak został 30 kilometrów wcześniej. Cóż, przynajmniej mam czas na śniadanie.


Punktualnie o 9:20 zjawia się piękny, żółty pojazd. Jego kierowca - istny diabeł. Nie wiedziałem, że da się rozmawiać przez komórkę jednocześnie drukując bilet, wydając resztę i wyprzedzając inne pojazdy? Ano da się. Wysiadam na pierwszym przystanku w Proszowicach. Wolę całe miasto przejść na piechotę. I idę w tym żarze jakie funduje słońce. Katana, czy raczej wspomniana Walkiria, czekała cały czas.


Wskakuję więc do niej i ruszam. Kolor wody jakby Szreniawa wypływała z samego piekła. Żadnych brzydkich zapachów czy stworzeń płynących do góry brzuchami nie odnotowuję.


Lecz śmiertelnicy postarali się, by delikatnie to ujmując, za czysto na rzece nie było.


Przepływam przez Proszowicki park. Tak przynajmniej wskazywały mapy, gdyż brzegi są zbyt wysokie, bym mógł cokolwiek dojrzeć.


Pierwsze powalone drzewa, mnóstwo zieleni i pajęczaków.


Paskudny brązowy kolor wody stanowi o mulistym dnie. Właściwie muł jest wszędzie. Niezbadanie głęboki. Wyciągnięcie wbitego w dno wiosła stanowi nie lada wyzwanie.


Zresztą jaki kolor ma mieć rzeka, do której uchodzi coś o nazwie Ścieklec?


Gdy zwałki coraz częściej blokują koryto, przypomina mi to inną małą rzeczkę na literę "S" - Sannę. Czy to już reguła?


Tam po pierwszym dniu poległem. Tu na takie rzeczy pozwolić sobie nie mogę. Nikt po mnie tu nie przyjedzie.


Długo się nie szarpałem z gałęziami i już pierwsza wysiadka. No powiedzmy, że wysiadka. Młyn, zamknięta rzeka.... Jak wysiada się i wyciąga z wody kajak na pionową, obrośniętą pokrzywami, dwu metrową skarpę, zapamiętam do końca życia.


"Obwąchuję" teren. No ni jak do wody nie zejdę. Walę więc mostkiem do pogrodzonego zasiekami na drugim brzegu owego młyna. Byłem pewien porządnej awantury. Jak to można się oszukać. Młynarz i pani młynarzowa - starsze małżeństwo, witają mnie ze zdziwieniem i otwartymi ramionami. Młyn działa do dzisiaj. Istne cudo. Przebiega tu szlak rowerowy o nazwie "Młyny Doliny Szreniawy".


W ogóle miejsce magiczne. Chwilę tam zabawiłem. Za posiłek pięknie podziękowałem, lecz skosztowałem kawy parzonej na kuchni kaflowej.


Czas w drogę. Żegnam uroczych ludzi i magiczne miejsce, które moją Walhallą się nie okazało.


A więc znów oddaję się mojej Walkirii. Cudownie jest odkrywać nieznane sobie, nowe rzeki.


Jest piekielnie gorąco i cholernie uciążliwie, lecz doświadczenie ze wspomnianej Sanny nie poszło na marne. Czuję, że tym razem podołam.


Tempo mam jednak ślamazarne. Sporo przeszkód do pokonania w bądź co bądź obładowanym kajaku.


Szukam ochłody i wytchnienia w zacienionych miejscach, których tu nie brakuje.


Szybko Szreniawa raczy mnie kolejną przenoską. Próg wodny. Kolejne skarpy, karkołomne zejścia do wody, kąpiele w pokrzywach. Lekko nie jest, lecz dzisiaj zupełnie jak nie ja, nie szarżuję. Z pokorą i niemałym trudem obnoszę takie miejsca.


Nie wiem czym spowodowane są moje obawy? Kolorem wody? Brakiem ewentualnego wydostania się na brzeg, czy może tym, że w roku 2010, dwie osoby (mężczyzna i mała dziewczynka) wypadły tu z kajaka i utonęły?  Mniejsza o to.


Odtąd Szreniawa próbuje mnie zamordować. Drzew w korycie rzeki jest coraz więcej.


I z każdym zakrętem przeszkody się nasilają. Niektóre naprawdę wielkiego kalibru.


Kosztuje mnie to coraz więcej sił. Polała się też pierwsza krew. Mocny cios w nos. Staram się chwilę przystanąć by zatamować krwawienie. 


Mam coraz to większe obawy, czy wyjdę z tego cało. Może to właśnie Szreniawa okaże się Walhallą?


Trafiają się jednak i spokojne, ciche fragmenty rzeki.


Prawdziwe oazy zieleni i spokoju.


Kolejna zapora. Tu wydostanie się na brzeg jak i wszędzie - żadne. Lecz zejście do wody, to już zupełny kosmos.


Ściągnął mnie kajak z wysokiej skarpy prosto do wody. Szczęście, że nie było tam żadnych korzeni. Jeszcze większe, że miałem (jak zawsze) kamizelkę na sobie. Po prostu nie da się tam stanąć na dnie, bo już się nie wylezie. Straciłem buta. Chwała, że to tylko tak się skończyło. Chwilę gonię wpław mój kajak. Przy pierwszej zwałce gramolę się do niego, gdyż na brzeg wyleźć się nie da.


Wiele już o tym pisałem. Skoro rzeki są dobrem ogółu, skoro można tam pływać, to dlaczego jednostki grodzące je, nie zapewniają choć trochę bezpiecznego lądowania na brzegu i na wodzie owemu ogółowi?


Hm... przynajmniej zmyłem z siebie kleszcze.


Po chwili kolejna przenoska. Most na którym dumnie umieszczono tablicę z jakich to funduszy został postawiony i jak to ułatwia życie mieszkańcom pobliskich wsi. Wątpię, by dumni byli z niego Ci, co te fundusze wyłożyli. No chyba, że to tak było zaplanowane?


Nic to. Obnoszę tę "ciekawą" konstrukcję.


Rzeka nieco się uspokaja. Nie raczy mnie tu zbyt dużą ilością przeszkód.


Całe szczęście, gdyż mogłem zregenerować nieco siły, przed kolejną zastawką i ciężką, długą przenoską. Długą, bo długo się przymierzałem, czy tego nie spłynąć. Na tyle długo, że omal nie straciłem wiosła.


Długą, bo zejścia do wody znowu brak. Na brzegu nawiązuję nowe znajomości. Nie na tyle jednak bliskie, by otrzymać pomoc w targaniu mojego dobytku.


Dalej na powrót zwałki. Choć w mniejszej ilości, niż miało to miejsce dotąd.


Cóż z tego, skoro znowu leje się krew. Nabijam się lewym ramieniem na sterczącą, suchą gałąź. Boli jak cholera. Zostawiłem na owej gałęzi nieco ciała.


Ani wysiąść by to opatrzyć. Do tego dochodzi coraz większe zmęczenie. Zaczynam się poruszać jak mucha w smole. I tak do kolejnej przenoski.


Tym razem młyn. Tu pomny wcześniejszej takiej budowli, od razu wysiadam na podwórzu. I znowu mam farta. Przemiły gospodarz. Dezynfekuję ranne ramię. Chwilę siedzimy i gawędzimy. Raczę młynarza rzecznymi opowiastkami. W nagrodę dostaję gąbkę, bym mógł się obmyć z krwi i błota.


Nie przyjechałem tu jednak na pogaduchy. Pora na mnie. Zresztą mój ubiór nie pasuje do tego miejsca.


Zaczynam odczuwać już spore zmęczenie. Wracają też do rzeki przeszkody. Uparcie wszystko pokonuję. Robi się coraz później.


Obnoszę kolejną zastawkę. Jedyną, gdzie wydostanie się na brzeg, nie graniczyło z cudem. Wiem, że jeszcze dwie budowle do obniesienia przed metą.


I tu świata pomysł, czy może nie "przycisnąć" i nie zakończyć tej rzezi już dzisiaj?


Rzeka weryfikuje ten plan. Tym razem rozcinam policzek. Mam dość na dzisiaj. Palę papierosy i pozwalam się ponieść rzece, lądując na pierwszym w miarę dostępnym brzegu.


Rozbijam obóz. Opatruję rany. Staram się doprowadzić do porządku kajak i siebie. Suszę ciuchy. W końcu zażywam upragnionego odpoczynku.


Obiado - kolacja. Na ucztę wprosić się miały ochotę i sarenka i zając, lecz zbyt płochliwe to istoty. Zasypiam razem ze słońcem. Wstaję z kurami. Wypoczęty i gotowy na zakończenie tej przygody, bądź odnalezieniu Walhalli.


Słońce dzisiaj jeszcze mocniejsze niż wczoraj. I w ogóle czuć w powietrzu, że to niedziela.


Zwałek mniej, lecz trudniejsze do przejścia.


Trochę dokucza kontuzjowane ramię, ale staram się cieszyć rzeką, pogodą, życiem.


Dopadam kolejnego młyna. Tu w miarę przyjaźnie wygląda wydostanie się na ląd jak i powrót na rzekę.


Wczoraj sporo pokonałem, także na dzisiaj zostało pływania niewiele.


Powoli zostawiam za sobą kolejne metry i kolejne przeszkody. A tych znów jakby więcej.


W samych Koszycach obnoszę kolejny koszmarny próg.


Kilka pociągnięć wiosłem i ukazuje mi się most w okolicach którego wczoraj porzuciłem samochód.


Jakieś dwa kilometry dalej - Wisła. Postanawiam dopłynąć do niej i wrócić pod prąd. Decyzja "średnia". W połowie drogi okazałe bystrze.


Szkoda teraz zawrócić, lecz później na pewno w górę tego nie pokonam. Kolejna decyzja - płynę. Co będzie, to będzie. Samo dopłynięcie do ujścia raczej symboliczne, gdyż Szreniawa na tym odcinku zupełnie nic ciekawego już nie zaprezentowała.


Za to Wisła piękna jak zawsze. Wiele jej nie zwiedziłem. Kilometr, może półtora i ląduję na plaży w okolicach Sokołowic.


Znów porzucam kajak i mniej więcej pięć kilometrów z buta, lasami, polami, drogami do Koszyc po auto. Sam ogarnąłem spływ logistycznie. Walhalli nie znalazłem. Sporo ran, poparzeń (pokrzywy), mnóstwo targania kajaka po lądzie, lecz wspominał to będę z uśmiechem. Choć wrócić, to pewnie już tam nie wrócę. Widziałem ładniejsze rzeki.