niedziela, 19 listopada 2017

2017.11.19. Ćmielów - Bałtów (Kamienna)

Ostatni spływ odpuściłem. Są w życiu sytuacje i motylki, których nijak do kajaka się nie porówna i nijak kajakiem nie zastąpi. Dziś, gdy sytuacje pracują, zabieram ze sobą motylki i kajak. Z powodu kłopotów natury motoryzacyjnej, wybór rzeki i odcinka mieliśmy dość ograniczony. Zgarniam więc po drodze Artura z całym ekwipunkiem i ruszamy do rozkopanego wzdłuż i wszerz Bałtowa. Tam spotykamy się z lekko spóźnionym i dawno nie widzianym Robertem (LOPSON). W takim składzie popłyniemy.


W Ćmielowie zsuwamy się na wodę. Ja z tymi moimi motylkami, Robert ze swoimi sprawami, a Artur ze swoją traumą. Miejsce dla niego pamiętne. Piękna, wielkanocna wywrotka odcisnęła piętno w jego pamięci. Dzisiaj jednak bez większych problemów miejsce to spływamy w komplecie.


Pozostałości po starym młynie zostają za nami i zaczyna się prawdziwy spływ.


Pora roku jaka jest każdy widzi. Cóż, taki mamy klimat.


Jedynym pozytywem tej jesiennej szarości jest poziom wód w rzekach.


O słońcu dzisiaj można było zapomnieć, a jedynie po cichu liczyć na brak deszczu.


Zimny, przeszywający wiatr hulał po brzegach. Na szczęście nie zapędzał się zbytnio do koryta rzeki.


Tu było dosyć spokojnie i cicho. I o dziwo, mimo tej aury - całkiem przyjemnie.


Mimo braku zieleni, śpiewu ptaków, żółtych promieni słońca...


mimo pewnej ilości śmieci podoba mi się.


Pewno motylki dołożyły od siebie, że Kamienna w moich oczach przedstawia się dzisiaj nad wyraz ładnie.


Zresztą, gdy sprawy osobiste są poukładane, gdy kajak przestaje być ucieczką od nich, pływanie nabiera zupełnie innych barw.


Dla mnie to nowe rozdanie. Zupełnie nowa talia kart. A więc Panta Rhei.


Nawet lekko kontuzjowany bark nie zakłóca radości z płynięcia.


Trzymamy się w dosyć zwartej grupie. Po tak długiej przerwie, spotkanie z LOPSONEM niosło za sobą wiele tematów.


Pogaduchom nie było końca. Jakiegoż to tematu nie ruszyliśmy? Nie wiem. Uzdrawialiśmy wszystko.


Sądownictwo, szkolnictwo, motoryzację... i Bóg raczy wiedzieć co jeszcze.


Gdzieś w tym wszystkim zapominało się o dzisiejszej bohaterce. A Kamienna pięknie współpracowała.


Jedynie pojedyncze zwałki powstrzymywały nas na moment od konwersacji.


Takie miłe urozmaicenie niedzielnego, pochmurnego, listopadowego popołudnia.


Nim się obejrzałem, dopłynęliśmy do zapory w Stokach Dużych. Tu chwila przerwy. Posiłek, dokończenie tematów z rzeki i w drogę.


Bo co jak co, lecz na ziemi kieleckiej wiatr potrafi dokuczyć jak nigdzie indziej.


Przepływamy krainę bystrz w Borii. Wody sporo, więc kajaki nie szorują tym razem po kamieniach.


Okazałe fale przy ruinach kolejnego młyna,


piękne wzniesienia pokryte pożółkłymi liśćmi.


To jeden z ładniejszych, o ile nie najładniejszy odcinek Kamiennej.


Dosyć szybko to wszystko nam tam płynie.


Jedynie w samym Bałtowie, gdy rzeka podchodzi do szosy, a raczej tego co z niej tam zostało, trochę traci na swoim uroku. Drzewa zastąpione betonem, koparkami, spychaczami, walcami drogowymi...


Nie tego szukam na spływach. I ani dom do góry nogami, ani skały na prawym brzegu nie są wstanie zatrzeć kiepskich, estetycznych wrażeń tego miejsca.


Kończymy przy zaporze w parku rozrywki.


Pakuje motylki do kajaka i pora wracać.


Kamienna, to pierwsza rzeka po jakiej pływałem kajakiem. Pierwsza miłość nie rdzewieje.