sobota, 23 maja 2015

2015.05.19 - 23. Dynów - Zawichost (San, Wisła)

Spływ Sanem zaplanowałem już w styczniu. Urlop zaklepany, tydzień wolnego. Pierwotnie chciałem ruszać z Leska, jednak plan zweryfikowałem ze względu na Jarka (SIKOR). Chciał popłynąć ze mną, ale zacząć dzień później. Tak więc, aby nie płynąć samemu, postanawiam zacząć trochę niżej. Ale po kolei.

Wtorek 19 maj 2015. Ok. 37 km.
SIKOR ma stawić się u mnie w Starachowicach o 7:00, skąd mamy wspólnie wyruszyć z kolejnym Jarkiem (nasz kierowca) w stronę Dynowa. Wszystko spakowane, śniadanie i przestępowanie z nogi na nogę. Tyle się wyczekałem na ten dzień i już chciałbym być na rzece. Jedziemy, ale przed Rzeszowem powstrzymuje nas skutecznie korek. Jakieś 1,5 godz. stoimy niemal w miejscu. Jest słonecznie, wręcz upalnie, a my zamiast na wodzie, siedzimy uwięzieni w puszce na czterech kółkach. Za Rzeszowem zza szyby samochodu podziwiamy już górzysty teren. To przedsionek Bieszczad. Zielone wzgórza, droga wije się serpentynami. Bardzo ładnie. W końcu dojeżdżamy do Dynowa i zaraz za mostem wypakowywujemy wszystko z auta. Trenowałem pakowanie kajaka w domu, ale nad rzeką musiałem jeszcze trochę to zweryfikować. Tyle tobołów, ale jakoś to wszystko upycham.


Żegnamy się z Jarkiem i w popołudniowych promieniach słońca schodzimy wreszcie na wodę.


Jest godz. 12:45. A więc już początek trochę opóźniony, ale nic to, nadgonimy na trasie. San - słonecznie, zielono, cicho, pięknie. Bardzo malowniczo.


Rzeka płynie w dolinie, a dookoła otaczają nas zielone wzgórza.


Uderza mnie lekko górski charakter rzeki. Płynie dosyć żwawo i wszystkie wypłycenia i "plaże" oraz dno są kamieniste. Woda czysta. Relaks.

Fot. Jarek (SIKOR)

Przepływamy pod kładkami dla pieszych.


Czasem jest naprawdę płytko. Jak dla mnie, to taki typowy górski krajobraz.


Po jakichś 20 km robimy postój za kładką i promem w miejscowości Wybrzeże.


Posilamy się. Wchodzę na kładkę, aby z góry chłonąć piękne widoki, a przy okazji sprawdzić bystrze, które czeka nas zaraz po starcie.


Wygląda na to, że trzeba będzie jakoś kajaki spławić, bo wody chyba nie wystarczy. Płytko i pełno głazów w nurcie. Postanawiamy spróbować to spłynąć. Jakieś 100 m woda faluje i rozbija się o kamienie, ale nurt tak pcha kajaki, że szczęśliwie omijamy głazy, a po wypłyceniach rzeka nas przenosi tak, że tylko lekko trzemy kajakami o kamieniste dno. Po tej przerwie dopada mnie jakiś kryzys. Opadam z sił. Może to przez podróż, może słońce, a może coś innego? Nie wiem, ale płynę wolno i powoli zaczynamy się rozglądać za miejscem na pierwszy nocleg. Krajobrazy piękne, lecz jakiegoś wymarzonego miejsca nie widać.


Ok. 18:00 znajdujemy kawałek kamienistej plaży, z jako takim wyjściem  na trawiasty i zadrzewiony brzeg. Wita nas bocian, który ląduje obok kajaków, przygląda się całej naszej krzątaninie, nic sobie nie robiąc z naszej obecności.


Może nie jest idealnie, ale mi się podoba. Żartujemy sobie "że nie przyjechaliśmy tu przecież dla przyjemności". Mozolnie rozbijamy obóz, uzupełniamy płyny i kalorie. Rozmawiamy i przeżywamy dzisiejszy dzień. Zgodnie stwierdzamy, że San prezentuje się naprawdę pięknie.


Zaczyna się ściemniać, a więc stały rytuał. Zakładam słuchawki, staję nad brzegiem rzeki i nucąc sobie pod nosem, podziwiam potęgę przyrody. Noc mija szybko i spokojnie.

Środa 20 maj 2015. Ok. 52 km.
O 5:00 jestem już na chodzie. Oglądam wschód słońca.


Trochę się krzątam po obozowisku. Na tyle skutecznie, że i SIKOR postanawia się wygrzebać ze swojego namiotu. Śniadanko i mozolne pakowanie kajaków. Ślimaki są wszędzie. Nie narzekamy, w końcu to ich teren, a my tam jesteśmy gośćmi. Ostatnie spojrzenie na brzeg, czy na pewno zostawiamy po sobie miejsce w należytym porządku, i kilka minut po dziewiątej już kołyszemy się w kajakach na rzece. Pogoda zapowiada się ładna, choć prognozy mówią co innego.


Krajobraz taki jak wczoraj. Dzisiaj jestem jednak bardziej wypoczęty i podoba mi się jeszcze bardziej. Mijamy różne promy rzeczne, kładki.


Słońce nie piecze, ale jest ciepło. Po drodze widzimy czarnego bociana,


są czaple,


w oddali przy lesie sarenki podchodzą do rzeki.

Fot. Jarek (SIKOR)

Bajecznie. Takie miejsca trzeba zobaczyć na własne oczy.


Na jednej z wysp robimy krótki postój. Za mostem w Krasiczynie San zakręca w lewo i zaczyna się jakiś przełomowy odcinek. Bardzo malownicze miejsce, rzeka nabiera tempa.


Zwalnia nieco przed Przemyślem.


Dopływamy do stopnia wodnego na początku miasta. Przenoska.


Budowla przygotowana na przyjęcie kajakarzy. Dosyć dogodne wyjście na brzeg. Szkoda że przenoska długa, a kajaki zapakowane do granic wytrzymałości. Targamy tak ten nasz majdan przez jakieś 100 m. Po przemieszczeniu naszych łódek na drugą stronę stopnia zarządzamy przerwę na posiłek i odpoczynek. Zejście na wodę już nieco karkołomne, lecz jakoś sobie radzimy.


To już Przemyśl.

Fot. Jarek (SIKOR)

Przepływamy przez miasto.


Widać, że mieszkańcy są zżyci z Sanem.


Sporo miejsc na odpoczynek, dużo zieleni.


Brzegi czyściutkie. Mnóstwo wędkarzy i młodzieży nad wodą. Pozdrawiają nas, zagadują. Przepływamy pod różnymi mostami.


Małe bystrza i jak to w takich miejscach bywa, różne inne zawirowania wody.


Wszystko bezpiecznie pokonujemy i powoli wypływamy za miasto. Za Przemyślem krajobraz nieco się zmienia. Góry powoli się spłaszczają. Płyniemy w stronę Medyki. Przepływamy obok kolejowego terminalu przeładunkowego. Przecież to już granica.


Pojawia się tęcza. Jeden koniec w Polsce, drugi pewnie już gdzieś na Ukrainie.


Zaczynamy powoli rozglądać się za miejscem na dzisiejszy spoczynek. Zaczyna się chmurzyć i grzmi. Znajdujemy kawałek kamienistej przystani na lewym brzegu. Szczęśliwie burza nas nie dopada, nawet się wypogadza, i w całkiem przyjemnych okolicznościach spożywamy posiłek. Wieczór mija na rozmowach.


W końcu pora spać. Ponad pięćdziesiąt kilometrów samo się przecież nie przepłynęło.

Czwartek 21 maj 2015. Ok. 47 km.
Noc mija spokojnie, choć znowu mieliśmy gości. Tym razem po naszej plaży buszowały bobry. Robiły swoim skrobaniem gałęzi trochę szumu, ale jakoś bardzo mi to nie przeszkadzało. Ranek deszczowy. Pakujemy się na raty. Nie pada - chowamy coś do kajaków. Zaczyna padać - chowamy się do namiotów. Gdzieś ok. 10:00 udaje nam się zejść na wodę. Jednak niebo zasnute ciemnymi chmurami.


Lekka mżawka i wilgoć w powietrzu. San już całkowicie przeistacza się w rzekę nizinną. Za jednym z zakrętów widać kopuły jakiejś cerkwi. Myślałem że podpłyniemy bliżej i zrobię ładne pamiątkowe zdjęcie, jednak rzeka gdzieś się oddala i tyle było ze zdjęć. Jest pochmurno, mimo iż brzegi są zielone, to bez promieni słońca nie tworzą już tak przyjemnego klimatu jak przez wcześniejsze dwa dni.


Za mostem na trasie A4 robimy krótki postój.


Przed Jarosławiem most kolejowy. Z daleka słyszę szum przelewającej się pod nim wody. Dosyć okazałe bystrze. Wysiadam z kajaka, żeby to obejrzeć. Chyba czeka nas przenoska, bo nie widzę drogi, którą można byłoby to spłynąć w miarę bezpieczny sposób. Przepływamy na drugi brzeg i  jest dla mnie iskierka nadziei. Widzę przy środkowym filarze trochę wody i kamieni, ale bez głazów i fal. SIKOR postanawia że spławi swój kajak lewym brzegiem na lince. Ja postanawiam spróbować przy owym filarze. Ciężko, kajak grzęźnie na kamieniach, z lewej strony próbuje mnie złapać "warkocz" wody. Walczę, i tak z kamyka na kamień, łapiąc i przytrzymując się czego tylko się da, spływam. Kajak trochę potrzeszczał, czasami zawieszony byłem na głazach zupełnie nad wodą, ale wytrzymał.

Fot. Jarek (SIKOR)

W tym czasie Sikor już też spławił swoją łajbę i można było kontynuować. Tylko wsiadł do kajaka i stało się to, co chyba musiało? Lunęło jak z cebra.


Na chwilę ukryliśmy się pod pochylonym nad wodę drzewem, lecz z nieba lała się taka ściana wody, że na niewiele się to zdało.


Postanawiamy płynąć w tych warunkach dalej. Robi się naprawdę ponuro. Rozpadało się na dobre. Jest zimno. I tak nam deszcz umila już spływ do końca dnia.


Brzegi całkowicie niedostępne i ciężko znaleźć miejsce na nocleg. W końcu cokolwiek udaje się odnaleźć, rozbijamy biwak. Mży, ale przestaje lać. Jarek rozwija nad namiotem plandekę, jest tam i dla mnie miejsce, lecz jestem zmęczony i nie chcę już przenosić swojego majdanu.


W nocy pożałuję tej decyzji. Zasypiam na sucho, ale budzę się w kałuży. Lało całą noc, namiot przeciekał. Rano wszystko mokre. Ciuchy, karimata, śpiwór. Spałem w kałużach wody. Nic przyjemnego.

Piątek 22 maj 2015. Ok. 50 km.
Czwarty dzień naszej tułaczki po Sanie wita nas deszczem. Wyłażę z mokrego śpiwora. Prognozy mówią że padać nie przestanie. Wszystko mokre. Mało komfortowo, ale cóż, trzeba z tym żyć. Samo płynięcie w deszczu mnie nie przeraża, lecz kolejna noc w mokrym namiocie i śpiworze, na mokrej karimacie i w mokrych ciuchach, już tak. Trudno, trzeba zakasać rękawy i płynąć. Staram się cieszyć otaczającą mnie przyrodą, nie myślę o deszczu.


W Katanie płynie ze mną ślimak. Upodobał sobie worek pod linkami na dziobie i tak płynął na gapę jakieś 30 km. Ciekawe, czy już wrócił do siebie do domu, czy ruszył dalej? Za mostem w Ubieszynie przestaje padać. Robimy krótki postój.


San tutaj przybiera formę takiej rzeki parkowej. I tak sobie płyniemy, mijamy ujście Wisłoka


i robimy krótką przerwę. Długo na brzegu nie usiedzieliśmy, bo ciuchy mokre i nieprzyjemny wiatr zagoniły nas do wioseł. Za Leżajskiem dzicz. Żadnych oznak cywilizacji, mostów, kładek czy też promów. San rozlewa się szerzej, dno zmienia się z kamienistego w piaszczyste. Przypomina nieco Wisłę. Trzeba się pilnować, żeby nie utknąć w piachu. Są przykosy, tworzą się małe wiry. Niebo trochę się wypogadza. O słońcu nie ma mowy, ale robi się cieplej, i przede wszystkim sucho. Szkoda że dopiero teraz.


Nie mam wodoodpornego aparatu, chowałem go jak mogłem, lecz i tak w tej wilgoci odmówił współpracy. Cóż, będę się posiłkował fotkami Jarka. W korycie pojawiają się zielone wyspy. Zaczynamy powoli rozglądać się za noclegiem. Przed samym Krzeszowem, na środku rzeki, pojawia się duża wyspa. Dosyć wysoka plaża, drzewa. Tam lądujemy. Wymarzone miejsce na nocleg. Nie pada, więc wszystkie krzaki po chwili służą już za suszarki naszych gratów. Sikor rozpościera tarpa. Tej nocy i ja będę miał namiot osłonięty. Lekko podsycha śpiwór i karimata, ale do ideału daleko. Wszystkie te niedogodności wynagradza nam miejsce. Jest przepięknie.

Fot. Jarek (SIKOR)

Napajam się widokiem czerwonego nieba, posilam. Pozwalam sobie nawet na większą niż zazwyczaj ilość piwnego płynu. Humory wracają. Spędzamy naprawdę przyjemny wieczór. Oby już tak do końca tygodnia.

Sobota 23 maj 2015. Ok. 70 km.
Poranek bez deszczu, ale i bez słońca. Pakujemy się coraz szybciej, bo i rzeczy mamy coraz mniej. Wstaję później niż zazwyczaj i czuję się trochę osłabiony. Może to przeziębienie po tych mokrych dniach? Po chwili płynięcia wyskakuję w Krzeszowie na miasto, aby uzupełnić zapas papierosów. Chmurzy się, ale nie pada. Mijamy kolejne mosty, ujście rzeki Tanew

Fot. Jarek (SIKOR)

i znowu powracają problemy z wyjściem z kajaka. Brzegi niedostępne. Już od południa zastanawiamy się, czy znajdziemy miejsce na nocleg? Dopływamy do Stalowej Woli.

Fot. Jarek (SIKOR)

Wiedziałem, że jest tam jakieś spiętrzenie wody i trzeba uważać. Rzeczywiście jest jakieś okazałe bystrze. Wędkarze przed owym czymś radzą, że spokojnie spłyniemy przy prawym brzegu. Zapraszają na symboliczną "setkę", ale odmawiam, bo kłóci się to z moim wyobrażeniem pływania, mimo iż jak mówili "przecież masz kamizelkę". Spływamy to miejsce, mijamy kilka mostów i już jesteśmy za Stalową Wolą. Tutaj jest już naprawdę szeroko. Zresztą, poziom wody chyba cały czas się podnosił. Ten fragment już do samej Wisły najmniej przypadł mi do gustu. Trochę męczę się w kajaku,

Fot. Jarek (SIKOR)

czuję, że zaczyna brakować sił, a miejsca na nocleg jak nie było, tak nie ma. Tzn. jakoś pewnie wylazłby człowiek na skarpę, ale dosyć karkołomne by to było, no i chyba nie chciałoby nam się wciągać kajaków na linach. Płyniemy więc dalej. Spoglądam na mój kilometraż i co widzę? Przecież już do Wisły całkiem blisko. O choroba, 50 km przepłynięte, pora odpocząć, a tu nawet nie ma jak wyleźć z kajaka na posiłek.

Fot. Jarek (SIKOR)

Pewnie przy niższym poziomie wody przy brzegach są jakieś łachy, ale przy tym, co my mieliśmy, nic takiego nie było. Płyniemy i płyniemy, i płyniemy... i płyniemy. Nic nie ma. Robi się chłodniej, chmurzy się coraz bardziej, aż pojawia się Wisła.

Fot. Jarek (SIKOR)

Znałem ten odcinek, lecz lustro wody było zdecydowanie niżej. Wszystkie łachy zatopione, ale tu na upartego wyszlibyśmy na brzeg. Tyle że do mety jakieś 7 km. Gdyby było ciepło i sucho, nie odmówiłbym sobie biwaku pożegnalnego, lecz w tych warunkach wygoda wzięła górę. Dzwonię do kolegi Jarka, czy da radę dzisiaj nas odebrać. Zgadza się, tylko musimy chwilę poczekać, bo umówieni byliśmy na jutro i miał inne plany. Lądujemy w Zawichoście za promem rzecznym.

Fot. Jarek (SIKOR)

W końcu stajemy na stałym lądzie. Jest 19:30, a ja od 10:03 tylko na 5 minut wyszedłem z kajaka! Przepłynęliśmy dzisiaj jakieś 70 km.


Tego w planach nie było, ale jak widać rzeki, w połączeniu z aurą, piszą swoje scenariusze.

Podsumowując:
Co założyliśmy, to spłynęliśmy. Dwóch facetów wytrzymało swoje towarzystwo przez pięć dni i się nie pozabijało. Powiem więcej, mogliśmy na siebie liczyć. Owszem, zdarzały się zgrzyty i mruczenie pod nosami, czasem robiła się gęsta atmosfera, ale bez tego obyć się nie mogło. W każdym razie, poznaliśmy się w różnych sytuacjach i na jakimś kolejnym spływie będziemy mądrzejsi. Na kolejnym, bo jak najbardziej z SIKOREM wybiorę się gdzieś jeszcze nie raz. Sama rzeka w górnym biegu zostanie w mojej pamięci na zawsze. Niżej też jest piękna, tylko chciałbym ją tam zobaczyć kiedyś nie w takich warunkach atmosferycznych, jakie zafundowała nam natura tym razem. Tak czy siak, nie ma co narzekać, było fajnie. Wspaniała przygoda, co nas nie zabije, to nas wzmocni, itp. itd. Wnioski jak z każdego spływu wyciągnięte i człowiek mądrzejszy o kilka doświadczeń. Będzie co wspominać. Szkoda aparatu.
Do zobaczenia na szlaku