niedziela, 18 czerwca 2017

2017.06.18. Wolica - Mokrsko (Czarna Nida, Nida)

Kryzys "kajakowy" trwał w najlepsze. Długi weekend. Zrezygnowałem ze wszystkich możliwych mi spływów. Już ten fakt nadawałby się na długą opowieść. Niedziela rano. Raczej już późne rano. I propozycja z Radomia. Mariusz (MARBORU) - "Może popłyniesz Czarną Nidą?" Kurcze, czemu nie? Zrywam z łóżka Wiktorię. Pakowanie na wariata. Śniadania na stacjach benzynowych, apteki... szaleństwo. Mariusz ze swoją drugą (zdecydowanie ładniejszą) połówką podjeżdżają do równie pięknych Starachowic i stąd ruszamy na południe. Kierunek - Sobków/Mokrsko. Zostawiamy ich auto, a moim wrakiem jedziemy na start do Wolicy. Razem z Wiką szybko jesteśmy gotowi i pełni entuzjazmu. Radomiaki szykują swojego dmuchańca. To czekanie, to był dla mnie trudny czas. Dociera do mnie, czy aby ten entuzjazm nie jest zbyt duży? Godzina 13:00. Przed nami ponad 20 km do pokonania. Czy Wiktoria już jest na tyle silna? Do tego miała "swoje" kobiece problemy.


Staram się zachować kamienny spokój. W końcu lądujemy na wodzie. Co tam. Da radę! Dzielna przecież jest. Poza tym geny też w końcu ma odpowiednie. Ruszamy. Piękne słońce, piękna zieleń...Kątem oka spoglądam na te "geny" w kajaku obok. No nie jest źle. Uśmiechnięta buzia, dzielne machnięcia wiosłem.

Fot. Mariusz (MARBORU)

Może jeszcze nie idealne, ale łódka posuwa się naprzód. Pierwsze drzewa do ominięcia. Trochę strachu w oczach było widać, lecz przecież geny...

Fot. Mariusz (MARBORU)

Kilka zakrętów i próba ognia, no może raczej wody. Wiedziałem, że tam tak jest. Znak ostrzegawczy - "szybki nurt".


No faktycznie rzeka przyspiesza. Dosyć wymagające bystrza, z kamienistymi wypłyceniami. Do tego zakręty.


Walczę z nurtem. Chcę być jak najbliżej córki. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Na pierwszym bystrzu kajak jeszcze nie słuchał się Wiki jakby chciała, ale dalej już poszło całkiem nieźle. No co ja gadam? Poszło BARDZO DOBRZE. Nie wiem ile było w tym przypadku, ile umiejętności, a ile tych nieszczęsnych genów? Ważne, że dała radę. Rzeka się uspokaja.


Radomiakom się podobało.


Mi teraz już też. Odpływam od Wiktorii. Kątem oka tylko śledzę jej poczynania. Staram się pozwolić jej oswoić z myślą, że to kajak jedynka i musi też sama trochę pracować, myśleć, kombinować. Tak więc rzeka nie jest dzisiaj moim głównym punktem zainteresowania. Jakoś Czarna Nida i tak mnie nigdy nie powalała. Dzisiaj w pełnej zieleni i ciszy prezentowała się pięknie.


Ma jednak pecha ta rzeka do mnie. A to ja się na niej uczyłem pływać, a to teraz uczę córkę... Zawsze coś. Także na dokładne oględziny musimy jeszcze poczekać.


W głowie mam już most w Tokarni. Wiem, że tam będzie też niezła zabawa. Tam było bystrze silniejsze niż te za nami. Dość szybko tam dopływamy. Małe oględziny z kajaka i płynę. Tragedii nie ma, lecz miejsce może robić wrażenie. Spływa Mariusz z Paulą.


Ja brzegiem wracam do Wiki. Chciałem, żeby to spłynęła, lecz szum wody, fale, trochę opowieści, to wszystko sprawia, że raczej entuzjazmu w jej oczach nie było. No cóż. Nic na siłę. Przenoszę jej kajak.

Fot. Mariusz (MARBORU)

Za mostem robimy króciutką przerwę na rozprostowanie gnatów.

Fot. Mariusz (MARBORU)

Po chwili ruszamy dalej. Na spotkanie z Białą Nidą. Połączenie Czarnej i Białej da początek Nidzie.


Zanim jednak tam się doczłapiemy, aktualna Nida też chce jeszcze pokazać trochę swoich wdzięków. Piękne wzniesienia, piękna rzeka, piękne to świętokrzyskie. Mijamy park etnograficzny.


Dopadamy do Nidy. Tu do kobiecych, Wiktorynowych kłopotów, dochodzą kolejne. Kontuzja nadgarstka. Ma dzisiaj Wika prawdziwą próbę. To dopiero połowa dystansu. Oprócz genów ma też jednak kielecką krew. Odmawia przesiadki do kajaka przyjaciół i w ogóle jakiejkolwiek pomocy. Zaciśnięte zęby, może tempo nieco wolniejsze, lecz jak przystało na rodowitego "Scyzora" tnie rzekę aż miło.


U mnie też zmiany. Powraca radość z pływania. Nareszcie. Ojcowska duma, sympatyczne towarzystwo, ładna, spokojna rzeka, to wszystko sprawia, że pływanie znowu nabiera przyjaznych barw.


Potrzebowałem tego. Pokonujemy więc kolejne kilometry, kolejne meandry... Most kolejowy. Pod nim może mniej strome, ale dosyć silne bystrze. To Wika już spływa jak po maśle. Brawo, brawo, brawo!!!


Pięknie Nida nas dzisiaj gości. Naprawdę takiej jej nie znałem. Bardzo ładna, spokojna, przyjazna rzeka.

Fot. Mariusz (MARBORU)

Taka świętokrzyska perełka.


Ukazuje nam się zamek rycerski w Sobkowie.


Dotąd zawsze go mijałem. Dzisiaj wysiadamy. Pora obejrzeć go dokładniej. Więc idziemy na rekonesans tego co po  nim tam zostało.


Bardzo ładne miejsce. Sesja zdjęciowa obowiązkowa. Kopie i lance zamienione na wiosła, lecz przecież Wiktoria to dzisiaj prawdziwy rycerz na tej Nidzie.


Bardzo ładne, schludne miejsce. Warto tam zajrzeć i z lądu. Moja czapka też miała tam okazję liznąć "morskich" klimatów.


Stąd już do mety całkiem niedaleko. Ta informacja wlała w Wikę dodatkowych sił. Kilka wzniesień i jesteśmy na miejscu.


Dziewczyny zostają, mężczyźni ruszają po samochód.


Wspaniała niedziela, żeby nie powiedzieć - fantastyczna. Starachowice, to prawdziwe zagłębie kajakarstwa. Rośnie też i nowe pokolenie entuzjastów. Brawo córciu. Żebyś wiedziała, jaki jestem z Ciebie dumny! Tak trzymaj.

PS.
Podziękowania za ten wspaniały dzień dla Pauli i Mariusza. Wspaniale było Was spotkać. Pozdrawiamy i czekamy na kolejne eskapady. Kamienna????

niedziela, 4 czerwca 2017

2017.06.03-04. Zaklików - Annopol (Sanna)

Czy człowiek uczy się na błędach? Niekoniecznie. W zeszłym roku Sanna mnie położyła na łopatki. Zwałki, zwałki, zwałki... smród, smród, smród... W Zaklikowie powiedziałem dość i wróciłem do domu. Trochę od tamtej pory popływałem. Ostatnio Krasna dała mi popalić. Dwa tygodnie lizałem rany. W piątek do pustego łba wbiła się myśl, że może pora już tę Sannę dokończyć? Wahałem się do samego końca. Jednak nierozsądek wziął górę i w sobotę rano, przy logistycznej pomocy Artura i jego szanownej małżonki (pozdrawiam i dziękuję), znowu jestem z kajakiem w owym Zaklikowie. Tuż za zaporą gdzie rok temu złożyłem broń.


Piękny słoneczny poranek. Miałem nadzieję, że co najgorsze, Sanna już mi pokazała. Z tą dozą optymizmu woduję się tuż przed mostem na trasie "855".


Płytkawo, lecz da się płynąć. Zielone trawiaste brzegi. Pojedyncze drzewa przy rzece.


Kilka zatopionych korzeni. Nic strasznego.


Zupełnie inaczej niż było przed tamą. Jedyny wspólny mianownik, to woda. Choć tak nazwać to coś co tam płynie, to spore nadużycie. Istna tablica Mendelejewa, bliżej niezidentyfikowana ciecz. I ten sam śmierdzący, żółto-szaro-zielonkawy muł. Niezbadane głębokości szlamu. Czyhający tylko na moje wiosło, bądź co gorsza, na mnie samego. Mimo wszystko w porównaniu do zeszłego roku, to i tak sielanka na wodzie.


Już po cichu w myślach rozpościerałem wizję noclegu na Wiśle. W końcu co to dla mnie 30 km taką rzeczką? Mijam koła nawadniające pola czy też ogrody. Choć co po tej cieczy miałoby urosnąć?


Przepływam pod mostem kolejowym. W oddali majaczy las.


Zanim tam dopłynąłem już mnie Sanna wygonić z kajaka zdążyła. Ruiny starego mostu. Potężne głazy, drewniane bale, wodospad... i ja z kajakiem na tych głazach. Udało się, choć lekko nie było.


Kilkadziesiąt metrów i dopadam do lasu.


No i stało się. Ledwie po dwóch kilometrach, sny o Wiśle poszły w niepamięć. Przeżywam deja vu. Zwałki i pokrzywy. Koryto rzeki zacienione przez las.


Istny raj dla komarów i innych insektów. Te po wschodniej stronie Wisły są chyba bardziej żądne krwi. Nie idzie się od nich odgonić. Gąszcz gałęzi. Z każdego liścia spadają na mnie pajęczaki. Jak jest na świecie ok. 40 milionów gatunków, tak pewnie z połowa na Sannie. No i na moim fartuchu, kamizelce, czapce, wiośle... Są wszędzie.


Spełnił się też najgorszy z moich snów. Nie wszystkie powalone drzewa da radę pokonać w kajaku. A wyjście na ląd takie jak i na całej Sannie. Stromo i metr mułu, oraz pokrzywy wyższe ode mnie. Pierwsze takie przeszkody jeszcze dzielnie obnoszę.


Dalej na lewym brzegu zaczyna się poligon. Ogrodzony płotem i Bóg raczy wiedzieć, czy czasem też niezaminowany? Jeżeli tam już jest poligon, to spokojnie można też trenować Marines'ów. Każdemu po kajaku i niech pływają. Po czymś takim żaden desant nie będzie im straszny.


Także do wysiadek zostaje mi już tylko prawy brzeg. Choć wiele to i tak nie zmienia. Oba tak samo niedostępne.


Gdy nie targam kajaka lasami, to pokonuję owy las w kajaku, zatopiony w wodzie. Korzenie, zwałki, komary, pająki i wszechobecny muł. Każde wbicie wiosła w dno rodzi pytanie, czy jeszcze je odzyskam?


Kilka drzew pokonuję za pomocą wiosła i gałęzi których w wodzie miałem do wyboru, do koloru.


Najgorsze i tak były pniaki, pod którymi przeciskałem się w kajaku. Pod każdym z nich miliony komarów i muszek. Wszystko to pokonuję na bezdechu i z zamkniętymi oczami. Tylko ileż tak można?


Raz musiałem desantować się przez poligon. Ktoś zrobił sztuczny próg. I ktoś miał gdzieś, czy da się tam wydostać na ląd, czy nie. Z drugiej strony pewnie nikt choć trochę rozsądny nie pchałby się tu z kajakiem.


Kolejna przenoska przy kolejnym kole nawadniającym. Cała rzeka przegrodzona. Tylko wąski przepływ, gdzie wali cała woda. Brawo ktoś. Kolejna wysiadka.


Po każdej takiej przenosce w kokpicie coraz więcej wody, pająków i komarów. I jak ten skazaniec naciągam na to całe mini zoo fartuch. Wszystko swędzi. Co zrobić? W końcu muszę tę rzekę pokonać.


Po siódmej wysiadce, obiecuję sobie, że jeszcze trzy i szukam miejsca na biwak.


Bardzo się oszukałem. Dziesiąta przenoska była na ósmym kilometrze.


Do wieczora takich przepraw miałem piętnaście!


Cały poparzony pokrzywami, podgryzany przez komary. Mokry i podrapany. Nie szukam nawet wytchnienia. Nie próbuję podziwiać tej dziczy.


Jedyne co, to próbuję przeżyć i mozolnie posuwać się naprzód. A dzicz była dosłownie. Spotykam lochę z małymi dzikami, sarenkę oraz okazałego jelenia. Choć i tak największym jeleniem na Sannie byłem ja w kajaku.


Zaciskam zęby, nie zważam na ból, tylko szarpię się z tymi wszystkimi drzewami. Niby Rawka taka zwałkowa? Tyle, że tam w załadowanym kajaku zrobiłem 40 km w ciągu dnia. Tu dla porównania 19 km. Nie wiem jak to inaczej opisać.


Przed wieczorem, gdy pora była już myśleć powoli o biwaku, nadal byłem w środku lasu. Bez żadnych perspektyw na nocleg. Za to niemal ze łzami w oczach z tej bezsilności.


I tak centymetr po centymetrze przeciągamy się po tej Sannie razem z kajakiem. Z niego byłem naprawdę dumny. To co on tam przeszedł... koszmar. Z siebie już nie. Na siebie byłem zły. Po cholerę się tam pchałem?


Wieczorem, zrezygnowany i właściwie poddany, bez żadnych pomysłów i jakiejkolwiek nadziei spływam małą kaskadę. Drzewa na brzegach powoli się przerzedzają. Pojawia się i piasek. Są pojedyncze zabudowania.


Ląduję w jednym z gospodarstw i błagam o kawałek trawnika pod namiot. Niestety, tego terenu pilnują cztery ogromne, robiące spory jazgot psy. Szybko wskakuję do kajaka i odpływam. Jeszcze kilka zwałek, kładka i jest! Jest kawałek trawy. Próbuję wydostać się na brzeg, gdy spostrzegam na drugim, zatopiony w pokrzywach krzyż. No nie, tu nie zostanę.


Może 70 metrów dalej pomost. Wysiadam. Ogrodzone oczko wodne. Są właściciele. Pytam czy mogę tam zanocować. Zanim otrzymałem pozytywną odpowiedź, musiałem wysłuchać sporo o rozsądku i wszystkim tym, o czym już mi Sanna powiedziała w zeszłym roku. Ale uzyskuję w końcu zgodę na pozostanie. Co za szczęście. Zrzucam z siebie mokre ciuchy.


Rozwieszam na płocie i próbuję resztkami słońca to dosuszyć. Rozbijam namiot.


Dezynfekuję poranione ręce i klaruję kajak. Takiego syfu, to jeszcze w łódce nie miałem nigdy. Dzielnie to sprzątam i czyszczę, bo liczę, że jutro dopłynę do Królowej. Nie wypada jej się pokazać w takim stanie.


Szykuję posiłek. Namiot na skraju rzeki, za nim oczko wodne. Istny komarzy tygiel. Jakoś to znoszę. Wszakże, mogło być dużo gorzej. Zasięgam języka. Ten krzyż stoi w miejscu gdzie kiedyś utonął pewien mężczyzna. Co dla mnie ważniejsze, do samej Wisły już tylko nieco ponad 10 kilometrów. I podobno ma już nie być takich lasów. Jedynie, to sztuczne progi. No nic, o to będę się martwił jutro. Teraz słuchawki na uszy, w nich słodkie dźwięki "Iron Maiden" i relaks. Szybko zasypiam. Rano wstaję przed budzikiem. Skuteczniejsze było ptasie radio. Słonecznie. Dosuszam ciuchy, śniadanie, pakuję kajak i ruszam. Faktycznie jest lżej. Przepływam kilkaset metrów bez szarpania się z drzewami.


Co nie oznacza, że było z górki. Znowu obnoszę koło nawadniające.


Przepływam przez wieś.


Rozkładam się w kajaku. Próbuję jeszcze odpocząć. Sanna powoli mnie niesie przed siebie. Jest zieleń, jest śpiew ptaków, jest cicho i spokojnie.


Lecz nie za długo. Pierwszy próg. Tak się już rozleniwiłem w kajaku, że nie wysiadam, tylko spływam to z marszu.


Dalej na powrót cisza i spokój.


Kolejny próg. Tu rozsądek wziął górę i go obniosłem. I całe szczęście, bo bezpieczny on nie był. Moim zdaniem powinny w takich miejscach być jakieś tablice ze zdjęciami, może i jakimiś wymiarami, jak to wygląda za takim progiem.


Rzeka się prostuje. Robi się wręcz kanałowo. I dosyć płytko.


Lecz nie ma zwałek i to mnie cieszy. Pokonuję powoli kolejne kilometry. Już wyczekuję spotkania z Wisłą.


Przed ujściem Sanna zaskakuje jeszcze na plus. Na ster burcie ukazują mi się wapienne skały. Piękne. Ciągną się do ujścia.


Potem jeszcze podziwiam je z perspektywy wiślanej.


Miałem płynąć dalej. Może i do Solca nad Wisłą. Miałem... ale dałem sobie spokój. Nie ma co nabijać kilometrów na siłę. Nie o to chodzi. Kończę pod mostem w Annopolu skąd podejmuje mnie Artur.


To jak mnie Sanna zeszmaciła wystarczy w zupełności. Ale mam ją. Już mi nikt nie odbierze tego, że nią spłynąłem. Mężczyznę podobno poznaje się po tym jak kończy... i tego się trzymajmy.