niedziela, 26 lutego 2017

2017.02.26. Bodzentyn - Świślina (Psarka)

Ciągle płaczemy, że mało wody. Ten weekend zapowiadał jej nadmiar. Cały tydzień śledziliśmy co się dzieje z poziomem rzek. Osobiście patrzyłem co dzień w niebo i wymodliłem dodatkowo jeszcze trochę deszczu. Grzechem byłoby z tych dobroci nie skorzystać. Padały różne pomysły. Na ogół dosyć ekstremalne. Ostatecznie postanowiliśmy spłynąć Psarkę. Tomek (TEGIE) w sobotę wykonał mały rekonesans. Wody powinno starczyć. Dodatkowo na bieżąco miałem informacje od Wojtka (BĄBEL), co się dzieje z rzeką w Bodzentynie. Z rzeką... Hm, Wikipedia nazywa ją strugą. Ruszamy więc z Tomkiem w niedzielny poranek. Najpierw meldujemy się na zakładanej mecie. Piękne okolice, most, w dole Świślina.


Dołącza Artur i razem jedziemy do Bodzentyna. Tam spotykamy się z czwartym do brydża - Wojtkiem (BĄBEL). Mogliśmy zacząć ze 400 metrów wyżej, ale uznaliśmy, że i most na ul. Żeromskiego będzie odpowiednim miejscem. Szykujemy kajaki i na wodę.

Fot. Wojtek (BĄBEL)

Wojtek zostaje na lądzie i zabezpiecza całe przedsięwzięcie z brzegów, mostów i skąd tylko to możliwe. Nic, totalnie nic o tej Psarce nie wiemy. Pewnie byliśmy tam kajakarskimi pionierami.

Fot. Wojtek (BĄBEL)

Pewnie też natura nieprędko będzie tak współpracować, aby zapewnić tam cokolwiek wody pod kilem. A sama struga? Początek przypomina Pokrzywiankę. Wąsko, kilka drzew, mnóstwo śmieci.


Po jakichś 200 metrach było jasne, że od Starachowic jesteśmy naprawdę blisko. Kładka z podwozia Stara. Trochę kłopotliwa, lecz wszyscy dajemy jej radę.

Fot. Tomek (TEGIE)

Dalej kilka meandrów, mostek,


znowu śmieci i ... Bąbel. Na lewym brzegu. Fotografuje, podpowiada.

Fot. Wojtek (BĄBEL)

Woda zwalnia i wpływamy na mały zalewik w Bodzentynie zakończony zastawką. Pierwsza przenoska.


Chłopaki ciągną kajaki kilkanaście metrów dalej, ja postanawiam wodować się zaraz za zastawką i urozmaicić sobie czas spłynięciem niewielkiej kaskady czy czegoś takiego. Fajnie.

 Fot. Wojtek (BĄBEL)

Po prawym brzegu, na wysokim wzniesieniu ruiny zamku.


W dole my i płycizny. Ładny fragment.

Fot. Tomek (TEGIE)

Zadrzewiony, dziki ale dosyć płytki. Trochę trzemy po kamienistym dnie.


Zakręcamy na wschód i wszystko zwalnia. Początek kanału. Wiedzieliśmy, że tak będzie. Jednak kiedy to spłynąć jak nie teraz? Coraz mniej drzew na brzegach. Wąsko. W oddali most i Bąbel.


Za mostem, zresztą jak i przed i w ogóle wszędzie - pełno śmieci.


Poza tym nic ciekawego. Prosto po horyzont. Woda jednak niesie szybko.


Nienaturalnie wysoki poziom wody, tworzy nienaturalne zawirowania. Płyniemy gęsiego. Obijamy się o brzegi.

Fot. Wojtek (BĄBEL)

Jakieś drzewko w wodzie, aparat, bystrze i sam nie wiem w jaki sposób udaje mi się nie wywrócić. Na lewym brzegu jakieś zabudowania. Prawy czasem odsłania przedgórza Świętego Krzyża.


Mimo iż nadal jest kanałowo, to zaczynają się meandry. Naprawdę trzeba się naszarpać z kajakiem żeby jakoś sensownie je pokonywać. Po chwili wracają nad brzegi drzewa. Pojawiają się nawet pojedyncze zwałki.


I tak do zapory w Tarczku.


Wysiadamy na oblodzone brzegi, przeciągamy kajaki i robimy krótką przerwę. To niemal półmetek. Mimo, iż nie było szczególnych widoków, mimo, iż nie było jakichś wielkich atrakcji na wodzie, mimo, iż raz mnie mija ketchup innym razem majonez, a to znowu jakiś sos pieczeniowy... Mimo, iż na brzegach cały przegląd puszek i butelek, wszyscy są zadowoleni. Jesteśmy tam pierwsi. To podnosi morale.


No i według wszystkich map, odtąd już rzeka powinna płynąć nieuregulowana. Więc ruszamy przed siebie. Faktycznie robi się dziko.


Może nie jest to jakiś wymarzony szlak, ale naprawdę jest ciekawie.


Zatopione konary, małe bystrza i kaskady, zakręty, dosyć żwawy nurt.


W oddali most w Świętomarzy. Na nim oczywiście nasz dokumentalista dzisiejszej eskapady - Wojtek. Chwilę rozmawiamy i odpływamy. Odtąd struga zmienia swoje oblicze. Przyspiesza jeszcze bardziej.


Pojawiają się kamieniste płycizny.


Mijamy relikty byłej starachowickiej fabryki,


jakieś pozostałości po starym młynie


i wpływamy w krainę baśni. Tego chyba nie spodziewał się żaden z nas.


Zaczynają się przełomy. Psarka już próbuje dostać się do Świśliny. Próbuje, to chyba odpowiednie słowo. Bo musi się przedrzeć przez spore wzniesienia.


Opływa więc te góry (w końcu jesteśmy w górach świętokrzyskich) jak tylko to możliwe. Co chwilę odsłania nam coś niesamowitego.


Kamieniste dno sugeruje, że wyryła sobie koryto właśnie w tych skałach. Ogromne skarpy. Pionowe ściany. To wszystko robi wrażenie.


Do tego mnóstwo bystrzy. Powalone drzewa, niebezpieczne zakręty z rwącym nurtem.


Prawdziwie górska rzeka. Płynie na łeb, na szyję. Widać jej spadek. Przednia zabawa.


Kolejny przełom. Ostry zakręt. Po prawej burcie skamieniałości i drzewo w poprzek rzeki.


Ni górą to, ni dołem. Nie jest łatwo, lecz udaje nam się wyjść na brzeg. Przenosimy kajaki.


Krótka przerwa i w drogę.


I dalej "z górki na pazurki". Jest naprawdę szybko. Są miejsca w których krew na pewno szybciej płynie. I to dosłownie.


Tomek o coś zahacza i ma rozharatane ucho. Krew się leje. No cóż, pionierstwo wymaga ofiar. Nadal jest wartko.


Zakręt, szybszy nurt, jakieś drzewko w rzece i klasyczna kabina. Artur sprawdza temperaturę wody. Podobno nie jest zimna. Trochę walki o życie i hamujemy silniki, by kolega mógł opróżnić łódkę z nadmiaru wody.


Już wie co czują morsy w tych swoich przeręblach. Tyle, że on taki mokry płynie dalej. To jego pierwsza wywrotka. Znosi to dzielnie.


Wysuwam się na czoło peletonu i narzucam szybsze tempo.


Mrozu nie ma, ale jest wietrznie. Pora kończyć póki nie ma większych ofiar. Rzeka nieco się uspokaja.


Są konary i bystrza, ale już nie jest tak szybko jak było. Właściwie Artur wywrócił się w ostatnim miejscu, które stworzyło problem. Płynę i wypatruję ujścia do Świśliny.


Zamiast tego pojawia się na brzegu Bąbel. To już podobno meta. Gdzie u licha ta Psarka wpada do Świśliny? Nie wiem. Mijałem jakiś kanalik, czyżby to była Świślina? Jeśli tak, to raczej ona powinna być dopływem Psarki. Ale z jakiegoś powodu jest odwrotnie. Kończymy przy drewnianym moście w miejscowości nomen omen... Świślina.


Wyjście na brzeg z gatunku karkołomnych, lecz obyło się już bez kąpieli i innych przygód. Było pięknie. Do Świętomarzy egzotycznie i kanałowo. Dalej niesamowicie. Coś nie do opisania. Kolejna rzeka niedaleko domu zaliczona. Mission Impossible wykonana.

Fot. Tomek (TEGIE)

Wojtek częstuje nas gorącą kawą i herbatą. Artur przebiera się w suche ciuchy i rozjeżdżamy się. Jednak nie wszystko było jak być powinno. Nie daje mi spokoju, że nie mógł dzisiaj popłynąć z nami Piotr (PRUS). Zasłużył sobie jak mało kto, żeby tam być. Może jeszcze kiedyś natura nam będzie sprzyjać i to się naprawi?


PS.
Dzięki Wojtek za fotki i pomoc w logistyce. Może następnym razem popłyniesz już z nami? Zapraszamy.

niedziela, 19 lutego 2017

2017.02.19. Suków Papiernia - Łabędziów (Lubrzanka, Czarna Nida)

Zeszły weekend spędziłem na lądzie. To był błąd. Zostałem, powiedzmy na miejscu i nie wiele z tego pamiętam. Nie chciałem i tego weekendu tak skopać. Było jeszcze czterech innych śmiałków, którzy mi w tym mieli pomóc. Z rana udaję się do Piotra (PRUS), skąd już razem ruszamy do Sukowa. Tam kolejno dołączają Artur i Robert (LOPSON). Zrzucamy graty z samochodów. Zostawiamy Prusa na straży, a sami udajemy się do Morawicy na spotkanie z Marcinem. Tam wyznaczyliśmy metę. Pierwotnie miały być Kuby - Młyny. Przesiadamy się do jego wozu i jego szanowna małżonka Kasia, zawozi nas na powrót do Sukowa. Niemal w tym miejscu kończyliśmy ostatnio Lubrzankę w promieniach zachodzącego już, grudniowego słońca. Niemal. I to "niemal" nie daje mi spokoju do teraz. Te 200 metrów których nigdy nie spłynąłem. Dzisiaj też mi nie było to dane. Natura postanowiła jeszcze zostawić mi to na kiedyś.


Więc startujemy te nieszczęsne 200 metrów niżej. Z większymi lub mniejszymi kłopotami, lecz wszyscy szczęśliwie kończą na wodzie.


Jak na luty, to na temperaturę nie ma co narzekać. Na pewno dodatnia. I to jedyny plus dzisiejszej aury. Słońce głęboko schowane za chmurami. Ponuro.


Ten ostatni odcinek Lubrzanki jest widokowo najsłabszy. A już w dzisiejszych odcieniach jakoś w ogóle mnie nie przekonał.


Nie to, żebym narzekał. Ot po prostu takie jest moje odczucie. Zostaję z tyłu i próbuję złapać dla siebie, wszystko co rzeka ma tu najlepsze.


Lecz jakoś do samego jej końca niewiele tego było. Tak jakoś nijak.


Trochę śniegu, trochę lodu. Ni to wiosna, ni zima.


W takim nastroju dopływam do skrzyżowania wodnego. Ciekawe miejsce. Lubrzanka tu łączy swoje wody z Belnianką co daje początek Czarnej Nidzie.


Swoją drogą, też ciekawej rzece, którą można spłynąć od samego początku, do końca. Miejsce to upatrzyły sobie szczególnie ptaki, które mimo takiej a nie innej aury przywitały nas tam głośnym śpiewem. Od razu zrobiło się przyjemniej.


Pogoda się nie zmieniła. Śniegu czy słońca nadal jak na lekarstwo, lecz sama rzeka prezentowała się zdecydowanie lepiej. Oczywiście, to tylko moje zdanie.


Teraz już płyniemy w jednej, zwartej grupie do miejscowości Podmarzysz. Tu mała zapora. Rzeka zamarznięta.


Wysiadka. Przeciągamy kajaki brzegiem. Chłopaki mostkiem, ja kajakiem w poprzek rzeki i wszyscy są znowu razem na jednym brzegu.


Robimy krótką przerwę. Czyli tradycyjnie. Miejsce odpowiednie. Posiłek, ciepła herbata, papieros i w drogę.


Tak, Czarna Nida dzisiaj mi się podoba. Nie ma zwałek, jakiś wielkich bystrzy czy bunkrów, ale też jest ładnie.


Peleton się nieco rozrywa. Raz płynę na końcu stawki, innym razem na przodzie.


Lopson tu jest po raz pierwszy. Mówi, że ładnie. Ma rację.


Więcej lasów, więcej drzew na brzegach, trochę konarów w wodzie. Przy jednym z nisko pochylonych kolejna krótka przerwa. Czekamy na Piotra i Artura, którzy zostali nieco z tyłu. Marcin wyskakuje z kajaka. Po co? Pojęcia nie mam.


Dopływają koledzy. Ruszamy. I co? I przy wsiadaniu do kajaka - dupa mokra. Oczywiście Marcina. Kto szuka - ten znajdzie :D. Ruszamy więc z małym poślizgiem. Rzeka nadal piękna.


Zresztą co tu pisać? Tyle razy już tu płynąłem. Marcin chyba nieco odczuł chłód, bo wyrwał do przodu, jak nie przymierzając poparzony. Ja na tym etapie trzymałem się znowu raczej sam siebie.


Tęskni już mi się za zielenią, namiotem...Tempo nawet szybkie. Pokonujemy jeszcze jeden lodowy zator przy jakimś obalonym drzewie

Fot. Piotr (PRUS)

i nieuchronnie dopływamy do pierwotnie planowanej mety.


Młyn na sprzedaż, elektrownia wodna, przenoska. Tak karkołomne wyjście z wody, jak dzisiaj w owym miejscu zafundowała nam Czarna Nida, zdarza się rzadko.


Koniec końców, wszyscy lądujemy po drugiej stronie.


Brzegiem odtąd towarzyszy nam Kasia. I chyba na nasze szczęście. Do mety jeszcze z kilometr mamy. Dzisiaj jednak tam nie dopływamy. Pierwszy lodowy zator jeszcze jakoś udaje się pokonać.


Drugi był ostatnim. Lód, lód i jeszcze raz lód. Nie było sensu się szarpać i chyba ochoty też nie było.


Wracamy więc pokornie do mostu w Łabędziowie,


gdzie stajemy na stałym lądzie.


Lubrzanka - nijaka. Czarna Nida - ładna. Najważniejsze, że popływałem. Niech to już będzie taka tradycja. Weekend w weekend. Pomarzyć fajna rzecz...