sobota, 30 grudnia 2017

2017.12.30. Znojów - Bieleckie Młyny (Pierzchnianka, Belnianka, Czarna Nida)

Ostatni tegoroczny spływ. Nie szukałem wrażeń, nie kombinowałem nowych rzek, jednym słowem -  nie grymasiłem, tylko zdałem się na plany Piotra (PRUS). W ten mroźny, sobotni poranek, w Bieleckich Młynach nad brzegiem Czarnej Nidy, dołączył do nas jeszcze Artur. I tym naszym lokalnym, żelaznym składem, udajemy się na start.


Po drodze zbaczamy w stronę mostów, gdyż Prus wymyślił, że zaczniemy na Pierzchniance. A cóż to za rzeka, pojęcia żaden z nas nie miał. Zaczynamy od drugiego, zarazem ostatniego mostu na tej rzeczce z nadzieją, że nie jest to o ten jeden most za daleko. Szybko gotowi jesteśmy do spływu, gdyż Dziadek Mróz daje dzisiaj o sobie znać.


Wąsko, dynamicznie, wody wystarczająco i bardzo, ale to bardzo uciążliwie.


W wąskim korycie Pierzchnianki, byle patyk tarasuje rzekę.


Mnóstwo dokuczliwych, drapiących, gałęzi.


Chciałem popłynąć, by sobie podsumować mijający rok. Pierzchnianka na to nie pozwoliła. Ładna rzeka, mimo bliskości zabudowań.


Czysta woda, piaszczyste dno, zwałkowo. Szybko nas ta rzeczka rozgrzewa. Trzeba się uszarpać.


Może nie tego szukałem dzisiaj, lecz nie grymaszę. Trzymam się z przodu i przecieram nowy szlak.


Oszronione brzegi, kilka niewielkich kaskad. Nieśmiało i słońce nam zaczyna towarzyszyć.


Są i zwałki większego kalibru. Z trudem, z pomocą kolegów, ale wszystko udaje się pokonać.


Dobrze, że tej Pierzchnianki wiele do spłynięcia nie było, bo to raczej nie szlak na zimę. Z drugiej strony, latem tam pewnie wody się nie użyczy.


Raz ta rzeczka była na tyle niesforna, że postanowiła wygnać nas na ten ziąb z naszych cieplutkich kajaków.


W końcu wpływamy na Belniankę.


Niby ją znam, lecz dzisiejszy stan wody wprawia w osłupienie.


Zawsze tu pływałem latem, szorując dnem kajaka po dnie rzeki. Dzisiaj była prawdziwa głębia.


Szybko to tam płynie. My też się nie ociągamy. Czułem tęsknotę za kajakiem. Odpuściłem sobie pływanie w święta, gdyż tegoroczne były dla mnie szczególne.


Kilka mocniejszych pociągnięć wiosłem i meldujemy się na kolejnym skrzyżowaniu szlaków wodnych. Tu Belnianka łączy się z Lubrzanką, co daje początek Czarnej Nidzie.


Jest jeszcze szerzej. Tyle wody, to ja tam nigdy nie widziałem. Niemal przelewa się na okoliczne pola, łąki i wszystko inne. Nigdy zresztą, tego "innego" tam nie widziałem.


Drzew nad brzegami zdecydowanie mniej. Słońce oślepia promieniami odbijającymi się od tafli rzeki.


Rzeka nie płynie zbyt szybko, hamując całkowicie przed małą zaporą. Tu liczyłem na krótka przerwę. Nic z tych rzeczy.


Opływamy to miejsce z mniejszymi bądź większymi kłopotami bocznym wodospadem. Pierwszy raz w naszej bogatej historii tego miejsca.


Dalej pozatapiane bystrza i niskie brzegi. Dosyć szybkie tempo.


W końcu wymuszam na kolegach krótki postój. Co nagle, to po diable. Posiłek, uzupełnienie płynów i w drogę.


Cały czas płynę na przodzie stawki. Aż do pierwszej zwałki. Dość uciążliwa. Udaje mi się ją pokonać. Za pomoc Arturowi przypłacam niemal urwanym skegiem. Na szczęście da się go naprawić.


Odtąd wyrywam do przodu ile sił w rękach. Ostatni tegoroczny spływ, więc postanawiam dać z siebie ile mocy zostało.


I tak młócę w samotności wiosłem. W końcu znajduję też czas na podsumowanie kończących się, ostatnich dwunastu miesięcy.


Jakie one były? Ano, nie najgorsze. Wodniacko - bardzo dobre. Sporo popływałem, choć z powodów finansowych musiałem zrezygnować z dłuższej, wakacyjnej wyprawy.


Odkryłem kilka nowych dla siebie rzek. Odkryłem też dla ludzkości zupełnie nowy szlak kajakowy. Były płomienie i była kabina.


Poznałem kilka nowych osób chorujących na kajaki. Pokonałem wiosłem problemy zdrowotne. W życiu prywatnym były tąpnięcia, lecz i w tej sferze rok kończy się mocnym, pięknym blond-akcentem.


Wracając do spływu, gnam przed siebie ile sił. Rzeka pomaga, choć są i momenty gdzie woda się kotłuje aż miło.


I bardzo szybko dopływam do zapory w Bieleckich Młynach.


Wypełzam na brzeg, oglądam uszkodzony skeg i czekam na kolegów. Oni też nie leniuchowali, gdyż dość szybko jesteśmy w komplecie. I to byłoby na tyle. Przynajmniej w 2017 roku.


Na nowy rok są i plany i marzenia. A więc do zobaczenia na szlaku w 2018 roku.

niedziela, 17 grudnia 2017

2017.12.17. Przysucha - Wieniawa (Radomka)

Serce zostało w Starachowicach, myśli wędrowały po Wielkiej Brytanii, a ciało wylądowało na Mazowszu. Siedziało w kajaku i odkrywało nowe dla nas wody, nie nowej już rzeki. Artur, Robert (LOPSON) i ja. Żaden z nas tu nie pływał, a i pewnie niewielu przed nami. Radomka, bo o niej mowa, jest nam znana od zalewu Domaniowskiego. Czym wyżej, tym bardziej tajemnicze to dla nas wody. Ten dziewiczy rejs rozpoczynamy pod mostem na samym końcu Przysuchy. Pogoda jaka jest - każdy widzi. Nim dojechaliśmy na start, wszechobecną szarość próbowała zastąpić biel padającego dość odważnie śniegu.


Czy tu Radomka pozbiera mnie w całość? Jakoś specjalnie na to nie liczyłem.


Ruszamy w opadach dużych płatów śniegu.


Dosłownie kilkanaście metrów i znowu śnieg sypie się do opuszczonych kajaków. Pierwsze powalone drzewo. Pierwsza przenoska. Pierwsza niespodzianka.


Po kolejnych, dosłownie kilkunastu metrach - powtórka z rozrywki.


Do tego sporo bystrz. Szybko tam poczyna sobie ta Radomka. Zachodzę w głowę, o co tu chodzi? To nie ma nic wspólnego z tym, co ta rzeka pokazała mi dotąd.


Sporo zwałek. Czysta woda i brzegi. Szybki nurt. Zaskoczeni jesteśmy wszyscy. Zaskoczeni na bardzo duży plus.


Żadnych prób regulacji koryta. Po prostu - pięknie. Jedyne co przypomina mi o tym, iż ziemie radomskie nie są dla mnie zbyt przyjazne, to niemiłosiernie drapiące i batożące mnie po głowie gałęzie.


Zresztą jeśli chodzi o uciążliwość tego fragmentu rzeki, to jest ona tu wyjątkowo złośliwa. Każda gałąź, każdy konar, czy powalone drzewo układają się w taki sposób, jakby celowo ktoś to zrobił, by utrudnić nam dzisiejszą i tak dosyć trudną eskapadę.


Przy niektórych przeszkodach w ramach pomocy samemu sobie głośno krzyczę w niebo głosy.


Są i pojedyncze zwałki, których samemu nie idzie "ugryźć". Pomagamy sobie nawzajem. Przednia zabawa.


Trzymam się na przodzie stawki i przecieram szlak.


Dość szybko śnieg przechodzi do historii. Za to pojawia się błękitne niebo i mocno oślepiające słońce.


Nie ułatwia nam to zbytnio spływu, ale sprawia, że Radomka jasno oświetlona grudniowymi promieniami słońca prezentuje się wyjątkowo ładnie.


Na tym etapie jeszcze głośno nie mówimy, że zabawa zabawą, ale tempo mamy raczej wakacyjne.


A dni przecież dużo krótsze niż latem. Na jednej z przeszkód gubię rękawicę. Płynę więc bez.


Duży dyskomfort. Zimna woda i mnóstwo drapiących zmarznięte łapy gałęzi oraz powalone drzewa.


Tę niedogodność jednak wynagradza rzeka swoją dzikością. Zupełnie się tego nie spodziewałem.


Każdy pokonany zakręt odsłania kolejne piękne okoliczności przyrody. Nie ma się czego przyczepić. Tu Radomka jest przepiękna.


Spływamy dość wysoką kaskadę.


Rzeka ani trochę nie traci na uroku. Nie zamierza też nam ani na moment odpuścić.


Dalej zwałkowo i bardzo uciążliwe. Lubię takie pływanie, ale czy zimą?


Coraz bardziej powątpiewam, czy to był dobry wybór na dzisiejszy spływ. Nic o rzece nie wiemy, dystans dość ambitny.


Zaczynam czuć coraz większe zmęczenie. Do tego Radomka zdecydowanie wyhamowuje. Brak nurtu. Ciężko się wiosłuje.


Zaczynają się rozlewiska. Rozlewiska pogrodzone niezliczoną ilością przeszkód.


Owszem, podoba mi się tu bardzo, lecz naprawdę coraz częściej sprawdzam notatki.


Na niewiele się to zdaje, bo zapisanych w nich mostów jak nie było, tak nie ma. W ogóle brak oznak jakiejkolwiek cywilizacji.


W pewnym momencie zaczynamy się zastanawiać, czy w tym labiryncie zatopionych drzew i innych przeszkód, nadal płyniemy po Radomce?


Zapominam o kłopotach dni codziennych i dzielnie walczę z kłopotami na rzece.


Dobrze, że ręka już niemal wyleczona, bo tutaj bym poległ na pewno.


To nie rzeka dla nowicjuszy. To nie rzeka dla maratończyków. Tu posuwanie się naprzód idzie mozolnie i ciężko.


Dają nam tu w kość te dziewicze wody. Nie ma chwili odpoczynku.


Szkoda, że takie szlaki na ogół są niedostępne w porze letniej. Dopiero tu musi być ładnie gdy wszystko się zieleni.


Choć i zimą jak widać nie ma co kręcić nosem.


Cofam obietnice wypowiedziane w tej walce, że tu nie wrócę. Wrócę na pewno. Może nawet pokusimy się o coś wyżej? Kto wie?


Powoli, ale jednak brzegi jakby mniej zadrzewione. Coraz więcej trzcin i traw.


Woda stoi zupełnie już w miejscu... I nagle jakby ktoś nożem odciął rzekę jaką mieliśmy od tego, co mamy przed sobą.


Prosto po horyzont. Zwyczajny rów. Gdzie podziała się nasza Radomka? Czy to by było na tyle?


Dopadamy pierwszą z tam. Przerwa. No przynajmniej wiemy gdzie jesteśmy. A jesteśmy w czarnej du... To nawet nie połowa dystansu za nami. A sił brak.


Nie gościmy tam zbyt długo. Jest już południe. Czasu coraz mniej. Po ciemku nikomu nie uśmiecha się pływać.


Dalej kanał. Po chwili kolejna nie do pokonania w kajaku zastawka i kolejna wysiadka. I kanał, kanał, kanał!!! Skrzynno. Brzydko i nieciekawie.


Dwie kolejne przenoski. To już wolałem przekleństwa na obalone drzewa niż to co jest tu.


Na końcu tej mieściny jeszcze jedna kaskada. Obnosimy to z Arturem. Robert, chyba w akcie desperacji skacze. I uchodzi mu to na sucho. Zuch!!


I bez zmian. Rów. Poprzegradzany jeszcze pojedynczymi kłodami.


Kilka drzew na brzegach. Monotonia.


To już nie ta sama rzeka co była wcześniej.


Za mostem w miejscowości Sokolniki Mokre,


to już w ogóle nadużyciem byłoby nazwanie tego rzeką. Do tego dosyć płytko. Pióra wioseł wbijają się w bagniste dno.


Pogrodzone to coś kolejnymi kładkami, zastawkami czy diabli wiedzą czym?


Tu mazowieccy melioranci włożyli wiele wysiłku w swoją pracę. Jak rzesz to precyzyjna praca. Geometrię opanowali do perfekcji. Brzegi równiutkie jak po linijce. Brawo. Tylko czy nie szkoda ich wysiłku? Koszmar. Słońce już naprawdę coraz niżej. Dopływamy do rozwidlenia.


Lopson jako gospodarz tych ziem robi mały rekonesans na brzegu. I przenosimy się z jednego kanału w drugi.


Obnosimy kilka niskich kładek.


I jeszcze jedna przenoska przy czymś, co wygląda jak stary młyn.


Po podwórkach, zagrodach... naszarpaliśmy się tam tych kajaków po brzegach.


Most na trasie "12". Do mety już na szczęście blisko.


Prawdziwej rzeki zobaczyć dzisiaj już nam dane nie było.


Kończymy według map w Wieniawie, choć dookoła tylko pola i słońce chowające się już za horyzont. Nie było źle.


Połowa trasy do zapomnienia. Przeklinam te melioracje. Szkoda, że coraz więcej rzek to dotyka. Tu przynajmniej Radomka wynagrodziła nam pierwszą częścią te zgliszcza, które po niej zostały dalej. Warto było choćby po to tam popłynąć.