poniedziałek, 28 marca 2016

2016.03.28. Goworek - Kaleń (Jabłonica)

Tak się złożyło, że tegoroczną Wielkanoc najlepiej gdybym wymazał z pamięci. Co innego lany poniedziałek. Aby tradycja w narodzie nie wymarła, postanowiliśmy z Piotrem (PRUS) spędzić ten dzień w bliskim kontakcie z wodą. Po prawdzie wiadrami z wodą nie oblewaliśmy się, ale już skapujące z wioseł krople Jabłonicy, jak najbardziej przypominały o dzisiejszym zwyczaju. Z niewielkimi tylko kłopotami nawigacyjnymi stawiamy się w Kaleniu, tuż obok pałacu Domaniowskiego. Stąd już bez żadnych problemów udajemy się do Goworka. Start wyznaczyliśmy w tym samym miejscu, z którego ruszałem w dziewiczy rejs po Jabłonicy zeszłorocznej wiosny.


Wita nas ten sam tubylec, który i w zeszłym roku był świadkiem wodowania. Pamięć ma dobrą, dobrze mnie kojarzył. Z drugiej strony, czy w ciągu tego roku, a może i kiedykolwiek indziej, mógł tam widzieć innych desperatów z kajakami? Wątpliwe. Po poprzednim spływie rzeka pozostawiła jak najlepsze wspomnienia. Na to samo liczyłem i dzisiaj.


Wody nieco więcej niż ostatnio, także powinno być lżej na kamienistych wypłyceniach. I faktycznie, już pierwsze metry zdawały się to potwierdzać.


Pogoda jak na zamówienie. Słonecznie i ciepło. Mimo, iż to nie był mój "pierwszy raz" na tej rzece, muszę przyznać, że nudy w kajaku nie było.


Tu wypada wspomnieć o tym, że Piotr testował dzisiaj swoją nową zabawkę. "Eskimo Diablo", to już dziesiąta łajba w jego stajni. Radził sobie w niej doskonale. Widać, że przypadł mu ten kajak do gustu. Gdyby tylko nie ten kolor...


Głośny śpiew ptaków, niechybnie oznajmiał, że zima już za nami. Spotkaliśmy dzięcioła, który towarzyszył nam przez kilka przybrzeżnych drzew, przelatując z jednego na drugie. Przyroda jeszcze się nie zazieleniła, lecz czuło się, jak intensywnie próbuje się wybudzić z zimowego snu.


Uderza czystość wody w tej rzece. Spływamy pierwsze niewielkie kaskady.


Pokonujemy pierwsze przeszkody w rzece. Sama Jabłonica ucieka jak tylko może od cywilizacji. Jest cicho. Pełen relaks. Rzeka zbytnio nie przeszkadza w tym aktywnym odpoczynku. Spływaliśmy już trudniejsze szlaki.


Za to chyba niewiele rzek spłynęliśmy, które płyną tak jak same chcą, bez ingerencji ludzi. Na całej długości Jabłonicy, nie ma żadnych uregulowanych odcinków. Płynie się bardzo przyjemnie.


Co jakiś czas spowalniają nas nieco, tylko te kamieniste płycizny. Nagle rzeka się rozwidla. Nie mogłem przypomnieć sobie tego miejsca. Przypomniało się samo, dosyć głośnym pluskiem wody. Ach tak, to pamiętny wodospad. Podobnie jak i rok temu, tak i teraz zgodnie obaj go spływamy.


Dalej bez zmian. Cicho, dziko, pięknie.


Pierwsza wysiadka na brzeg przy powalonym, okazałym drzewie. Raczej nie do sforsowania w kajaku. Albo raczej nie dzisiaj? Tak czy owak, nie szarpaliśmy się.


Krótka przerwa na rozprostowanie kości i po chwili znowu jesteśmy na wodzie. Jakiegoś oszałamiającego tempa nie mamy, choć raczej nie leżymy w kajakach. Sporo meandrów, sporo drzew w korycie.


Po pewnym czasie, Jabłonica lekko się prostuje. Baldachim z drzew i betonowa kładka.


Kolejna wysiadka. Wszystkiemu przygląda się z bezpiecznej perspektywy rodzina saren.


Wzdłuż rzeki, po obu brzegach dostrzegamy jakieś druty. Chyba pod napięciem. Nie miałem ochoty tego sprawdzać. Co gorsze, te same druty przechodzą tuż pod kładką. Można się tam nieźle oszukać.


Nie wiem jak to ma się do legalności owych zasieków? Ech... te mazowieckie. Jeszcze kawałek prostej i kolejna kładka. Piotr przepływa pod. Ja jakoś nie mogę się tam zmieścić. Nieco ją rozebraliśmy, ale na niewiele się to zdało.


A więc kolejna wysiadka. Po zejściu na wodę wpływamy na mały, przyjemny staw, zakończony jakąś zaporą.


Zanim dobiliśmy do brzegu, osacza nas jakiś... no właśnie diabli wiedzą kto to był? Dres z demobilu, gumowce z UNRY i zapach swojskiej "Whisky". Coś bełkotał o prywatnym stawie i cholera wie o czym jeszcze? Dobrze, że Piotr zachował zimną krew i jakoś dyplomatycznie z Nim rozmawiał, bo moje nerwy już dawno puściły. Co prywatne? Rzeka prywatna? Odrutowana jak jakieś Alcatraz! Koniec końców, straszny strażnik owego bajorka pomógł nam nawet przenieść kajaki. Bez żalu opuszczam to miejsce.


Chwilę dalej robimy przerwę. Niezbyt długą. Szybki posiłek, papieros i w drogę. Trochę i czas zaczyna nas ponaglać. Lekko zwiększamy tempo.


Nadal napotykamy zwałki,

Fot. Piotr (PRUS)

nadal kamieniste płycizny, jakieś mosty drogowe, kaskady. Za mostem w Niskiej Jabłonicy dłuższy odcinek z małą ilością wody pod tyłkami. Jakoś udaje nam się przedrzeć.


Od mostu na trasie "12" zaczyna pokrapywać deszcz. Po chwili zaczyna lać. Skąd się wziął? Nigdzie go przecież nie zapowiadali. Prawdziwy "lany poniedziałek".


Coraz bardziej wytężamy wzrok licząc na ujście naszej rzeki do Szabasówki. Ale to nie tak szybko jak byśmy chcieli.


Kolejny drewniany mostek, tym razem z drutem kolczastym w tle. Czy oni tam powariowali?


Jeszcze przed wpłynięciem na Szabasówkę, kilka dosyć stromych, kamienistych progów.


Jeszcze jedna zwałka, chyba najbardziej kłopotliwa dzisiejszego dnia,


jeszcze kawałek rzeki jak wcześniej, z zatopionymi konarami, kilka zakrętów,


trochę lasów przy brzegach,


komitet pożegnalny


i w strugach deszczu, meldujemy się na Szabasówce.


Tu robi się głębiej i szerzej. Deszcz powoli odpuszcza. Lecz wcale nie posuwamy się jakoś szybciej na przód. Woda stoi w miejscu. Po chwili łączymy się z Radomką i niechybnie zbliżamy do zalewu Domaniowskiego. Deszcz zupełnie ustaje, nie ma wiatru.


Wyrywam do przodu. Ciężko. Kajak pcha hektolitry wody, napędzany coraz bardziej zmęczonymi rękami. I tak metr po metrze, odpycham się wiosłami. Ogromny ten zalew.


Trochę potu trzeba wylać, aby go pokonać. W końcu lądujemy na brzegu.


A więc życzenia mokrego śmigusa-dyngusa się ziściły. Bardzo przyjemny spływ. Piotr zadowolony z nowego nabytku. I o to w tej całej zabawie przecież chodzi.


niedziela, 20 marca 2016

2016.03.20. Mroczków - Wołów (Kamienna)

Ostatni dzień kalendarzowej zimy, był zarazem jedynym wolnym od pracy w ostatnim czasie. Jak go zamierzam spędzić wiedziałem od dawna. Niewiadomą było tylko w jakim towarzystwie. Jedni bawili na Wiśle i Pilicy, inni gdzieś w górach, jeszcze jedni topili marzanny. Do płynięcia dzisiaj chęć wyraził tylko Tomek (TEGIE). I właśnie w takim, tylko starachowickim składzie (bodaj pierwszy raz), postanowiliśmy nieco popływać. Palmowa niedziela. My palmy zastąpiliśmy wiosłami. Odcinek jaki zaproponował Tomek, był ogromną niewiadomą, a zarazem bardzo, ale to bardzo interesującą propozycją. Z tego co nam wiadomo, byliśmy tam pierwszymi ludźmi w kajakach. Kamienna. Stara, poczciwa, niezawodna, nasza Kamienna. Jednak tym razem, miast oklepanych spływów Skarżysko - Starachowicko - Ostrowieckich, postanowiliśmy eksplorować ją znacznie wyżej. Po cichu liczyłem, że kiedyś pokuszę się o spływ od Płaczkowa. Na miejscu postanowiliśmy spróbować jeszcze wyżej. Startujemy przy jakimś brodzie przy mostku w Mroczkowie.


Wody jak na lekarstwo, ale o weryfikacji tego planu nie ma mowy. Zjeżdżamy na rzekę.


Płytko, nazwa "Kamienna" oddaje doskonale to, jak wygląda tu rzeka, a raczej jej dno. Jest wąsko. Mnóstwo gałęzi nad lustrem wody.


Tym razem sam rezygnuję z płynięcia w kapitańskiej czapce. I tak pewnie zaraz wylądowała by w wodzie. Wcześniej przepływamy pod mostem, gdzie pierwotnie mieliśmy startować.


Do mostu na trasie "42" przedzieramy się przez owe gałęzie, powalonych kilka drzew i mnóstwo kamienistych wypłyceń.


Sam wspomniany most, widziany z perspektywy kajaka, wywołał we mnie wiele wspomnień. Wielokrotnie pokonywałem go samochodem, zazwyczaj w porze wakacyjnej. Nawet nie wiedziałem, że pod nim płynie Kamienna, a o spłynięciu owego miejsca nawet nie marzyłem. Na chwilę przystaję, przez głowę przelatuje cała gama wspomnień dziecięcych, beztroskich, wakacyjnych.


Za mostem zaczyna się miejscowość Płaczków. Jednak zabudowania są oddalone od naszej rzeczki. Choć komitet powitalny na brzegu i tak mieliśmy niezwykły.


Kamienną zasila tu jakiś okazały strumyk, robi się nieco szerzej i przede wszystkim głębiej.


Pojawiają się zwałki. Widać też, że to królestwo bobrów. Coraz więcej drzew w korycie rzeki, reszta ponadgryzana, czeka na swoją kolej, aby tam wylądować.


Właściwie, nie zastanawiałem się, czego się tu spodziewać po Kamiennej. I dobrze. Zawiedziony nie byłem. Bardzo przyjemne miejsce.


Jedyne co psuło humor, to spora ilość śmieci. W wodzie, na brzegach, dookoła. Zjeżdżamy z jakiejś bobrowej żeremi i powoli wpływamy w leśne ostępy.


Robi się naprawdę pięknie. Coraz więcej przeszkód w korycie.


Nie są to może jakieś bardzo trudne do pokonania miejsca, ale jedno powalone drzewo zmusza nas do przenoski. Pod kolejnym próbowałem przepłynąć. Udało się, lecz zanurzyłem się cały razem z kajakiem pod wodę. Wszystko przemoczone. Cóż, tak też czasem bywa.


Chłód i mało komfortowe dalsze płynięcie, wynagradza mi natura. Sporo zielonych świerków przy brzegach.


Ostre meandry, kolejne drzewa w rzece, kaskady, gałęzie. Dziko.


Na pewno to jest najbardziej "dziewiczy" odcinek Kamiennej. Tempo raczej słabe, lecz chyba szybciej się nie da? Sporo walki z matką naturą.


A to pod drzewem, a to nad. A to jakiś wodospadzik, a to gałęzie przesłaniające całą rzekę.


W południe meldujemy się na malutkim zalewiku w Gilowie. Akwen zakończony progiem. Wysoki i obetonowany. Obnosimy.


Po kilkunastu metrach kolejny. Chyba jakieś spiętrzenie wody po starym młynie.


To już spływamy, choć śmiało także mogliśmy to obnosić.


Odtąd rzeka znowu płynie przez las. I znowu nazwa "Kamienna" ją zobowiązuje. Szorujemy co chwilę kajakami po kamieniach.


I tak do mostu na początku zalewu w Bliżynie.


Szybko przepływamy ów zalew i wysiadamy przy tamie. Przenoska. I to nie byle jaka. Wszystko ogrodzone jakimiś płotami, jakby to było jakieś Alcatraz, a nie Bliżyn.


To półmetek naszej trasy. Posilamy się, lecz wiatr zimny, jeszcze zimowy. Długo więc tam nie zabawiamy. Stąd, aż do końca miejscowości znowu mnóstwo kamienistych płycizn. Serce krwawiło, kiedy kajak tarł o te głazy. I te śmieci. No co to za zwyczaj? Przepłynięcie Bliżyna, było najmniej ciekawym i najsłabszym fragmentem dzisiejszego spływu.


Za mieściną robi się znowu głębiej. I znowu płyniemy przez las. Płynąłem już tam w październiku. Było bardzo ładnie. Dzisiaj także. Choć przez te pół roku przyroda nie próżnowała. Jesienią skakałem z bardzo wysokiej żeremi. Teraz woda ją przerwała i poziom rzeki się w tym miejscu wyrównał.


Ostatnie kilka kilometrów znowu usłane drzewami. Trochę wysiłku i pokonujemy wszystkie.


Kończymy przy jakiejś obalonej kładce w Wołowie. Nieco karkołomne wyjście z wody, lecz tutaj został Tomka samochód.


A więc zima zakończona mocnym akcentem. Zobaczymy, co przyniesie wiosna. Już tęskno za zielenią nad brzegami rzek. Do zobaczenia na szlaku.