niedziela, 18 lutego 2018

2018.02.18. Wióry - Chmielów (Świślina, Kamienna)

Nie sililiśmy się na wyszukane szlaki, nowe rzeki. Właściwie, to nawet nie mam pewności, czy potrzebny do czegokolwiek mi ten spływ był. Bo te ucieczki w kajak - do mojej wyimaginowanej krainy szczęścia, gdzie szukałem kontaktu z naturą, ciszy, spokoju, wyżycia się, chyba odchodzą w niepamięć. Spotkanie z Arturem. Rozstawienie aut i zejście na wodę. Świślina, tuż za zaporą "Wióry". Jakieś to takie banalne dzisiaj było.


Bo czegóż to miałem tu szukać? Niby rzeka zmienną jest. Niby zawsze inna. Ze względu na scenerię, ze względu na to, że matka natura nie próżnuje i zawsze coś pozmienia.


Pewnie tak jest, lecz nie dzisiaj. W ogóle dziwny był ten spływ, jak i dziwny jest ten cały świat.


A właściwie dwa światy w których obecnie żyję. Cieszy, że udaje mi się to pogodzić.


Lecz świat kajaków zmienia się, jak i zmieniają się rzeki.


Ten lepszy teraz zostawiam na brzegu. Zostawiam go na moment za sobą i płynę.


Płynę, by dopłynąć do celu i wrócić do prawdziwego życia, z którego coraz mniej mam ochotę się gdziekolwiek wyrywać.


Dzisiejsza Świślina, to bardziej walka o to, by właśnie przedłużyć, zostawić jeszcze te kajaki dla siebie.


Nie raz i nie dwa, połączenie rzek i kajaka ratowały mi życie. Jestem chyba im coś winien.


A może dzięki tej walce uda się połączyć oba światy? Byłoby idealnie.


Dlatego walczę dzielnie o oba. I jak ktoś tu szuka opisu szlaku, czy spływowych przygód, to dzisiaj ich tu nie znajdzie.


Bo nie jechałem tu by cokolwiek odkrywać czy podziwiać. Raczej popłynąłem po to, by nie było za dużo tego szczęścia na raz.


Aby spotkać się z przyjacielem po wiośle. Aby podzielić się nieco własnym szczęściem.


Bo co by nie pisać, to czegoś w tej pasji dotąd brakowało.


Trafiła się ładna pogoda. Była niedziela. Spływ też typowo "niedzielny".


Majestatycznie, wręcz ślamazarnie wiosłowaliśmy, mimo to, założony dystans spłynęliśmy chyba w rekordowym tempie.


Dwie przenoski.

Fot. Artur

Bez pośpiechu.


Przerwa na posiłek - też bez pośpiechu. Miejsce symboliczne. Połączenie dwóch rzek, jakby połączenie obu moich światów.


Sporo stojącej wody. Pojawiło się i słońce.


I Świślina i Kamienna prezentowały się bardzo ładnie w tej zimowo - jesiennej scenerii.


Mnóstwo rozmów, kilka fotek... no prawdziwa niedziela. Aktywny wypoczynek.


Spływ wciśnięty między śniadanie a obiad.


Artur, dzięki za towarzystwo.

niedziela, 11 lutego 2018

2018.02.10-11. Białobrzegi - Mniszew (Pilica)

Mnóstwo pytań i wątpliwości, a jednak... Pomysł kiełkował w głowie od kilku ostatnich zim. Na Modrzejowiance został wypowiedziany na głos. No i stało się. Dla jednych wyprawa w Himalaje czy Alpy, to bułka z masłem. Dla mnie zaś, ta Pilica była pokonaniem pewnych swoich granic. Rękawicę podjął Robert (LOPSON) - samobójca, desperat, twardziel? Sam nie wiem. Faktem jest, że miało to poszerzyć moje kajakowe horyzonty. I tak, gdy jedne horyzonty pokonywały trasę do Krynicy, ja w sobotni, dosyć mroźny poranek pokonywałem trasę na północ, nie odnajdując na całej trasie szybszych. Obudziły się szajby, klamka zapadła. Bez jakichkolwiek przygotowań, z marszu i chyba też bez wyobraźni, lądujemy we dwóch nad zaśnieżonymi, zmarzniętymi brzegami Pilicy w Białobrzegach. Rzeka jak rzeka, lecz okoliczności zupełnie niecodzienne.


Sezon kajakowy już otwarty, choć po prawdzie wcale zamknięty nie był. Za to otwarcie tegorocznego sezonu biwakowego - "palce lizać". Bałem się, bom ciepłolubny, ale jak nie teraz, to chyba już nigdy. Pakuję namiot, resztę bałaganu do kajaka i ruszam.


I choć rzeka mi dość dobrze znana, to jednak wszystko niemal nowe. Nie zastanawiam się "po co mi to było", tylko płynę. Odwrotu nie ma. Co ma być, to będzie.


Już pierwsze kilometry skłaniają jednak do refleksji, " a jednak po co mi to było?" Nie pamiętam, kiedy miałem tak zmarznięte dłonie. Ledwo mogłem utrzymać w nich drążek wiosła.


Pilica okazała się na tyle łaskawa, że wielkiego wysiłku w posuwanie się naprzód nie potrzeba było. Dość wysoki poziom wody i silny nurt pchał nas niemal sam. Nim dłonie w tej arktycznej krainie odzyskały temperaturę zbliżoną do "normalnej", próbuję jeszcze raz to sobie wszystko w głowie poukładać.


Czy wszystko zabrane? Czy to co zabrane okaże się wystarczające? W końcu jak ja sam zareaguję na nocleg w tych warunkach? I na takich rozważaniach oraz młóceniu wiosłem upływają mi pierwsze kilometry tej eskapady.


Nie zawracam zbytnio sobie głowy otaczającą mnie przyrodą. Nigdy zimowa sceneria, mimo iż potrafi zwłaszcza z perspektywy kajaka robić piorunujące czasem wrażenie, nie była moją ulubioną.


Pilica, choć jest dla mnie dość symboliczną rzeką z kilku przynajmniej powodów, to nigdy swoją urodą mnie nie czarowała. Ot, taka rzeka na weekend. Dotąd sądziłem, że na wakacyjny weekend.


Okazuje się, że i ferie zimowe można na niej spędzić. A już jak dziwne uczucie towarzyszyło mi, gdy odnajdywałem w tej białej scenerii miejsca, gdzie latem rozbijałem namiot i cieszyłem się promieniami słońca jest trudne do ubrania w słowa. Spory dysonans.


Z czasem oswajam się z myślą, że wyboru już nie mam. Albo wóz, albo przewóz. O słońcu czy choćby trochę dodatniej temperaturze mogę dzisiaj tylko pomarzyć. Od tej pory, pogodzony z tym wszystkim płynę już w towarzystwie Lopsona.


Sporo rozmawiamy i obaj unikamy pytania - "po co to nam było"? A na pewno już odpowiedzi na tak zadane pytanie. Szybko umykają kolejne kilometry.


Lutowe, pochmurne dni, do zbyt długich nie zaliczają się, więc tempa nie zwalniamy.


Na dłuższą chwilę przystajemy za mostem kolejowym w Warce. Robert rusza w miasto na polowanie kiełbasy, ja w tym czasie dla rozgrzewki robię truchtem kilka rundek po plaży. Pomaga, choć tylko na chwilę. Podejrzanie przyglądają nam się miejscowi spacerowicze. Oni też jednak nie śmieli zapytać, o co tu w ogóle chodzi?


W duchu się pewnie z nas śmiali, co wrażliwsi może i współczuli, a ja pogodzony już z tym wszystkim zaczynam odczuwać pewien spokój, a nawet radość.  Gdy prowiant uzupełniony - odpływamy. Odtąd już tylko z jedną myślą, by znaleźć odpowiednie miejsce na nocleg. Za hotelem wcale nie rozglądaliśmy się. Mieliśmy zupełnie inne plany.


I takowe miejsce znajdujemy. Z wody nie wyglądało rewelacyjnie, lecz od strony lądowej okazało się strzałem w dziesiątkę. I tu kolejne pytania. Rozbijać namioty, jeść, rozpalać ogień... no nie byliśmy nigdy w takiej sytuacji. Dla rozgrzania gnatów zaczynamy od znoszenia drewna. A że w okolicach Warki bobry okazały się wyjątkowo pracowite, targam do naszego obozu coraz to większe kąski. Rozbijam namiot, Lopson w tym czasie rozpala ognisko.


Przebieram się w suche ciuchy i wszystko nabiera cieplejszych barw.


Gdy zapada ciemność, ognisko wlewa w serca otuchy. My wlewamy w siebie dodatkowo ciepłego grzańca. Podczas jego przygotowywania, Robert raczy naszą bazę polarną niekontrolowanym pożarem. Wszystko jednak kończy się szczęśliwie.


Otuchy wlewają też telekonferencje z moimi kobietami. I tymi młodszymi i tymi średnimi i tymi najstarszymi. Kiełbasa z ogniska smakuje niczym ambrozja. Dokładamy do tego pieczone skrzydełka. Jest ciepło, gwarnie i przyjemnie. Mieliśmy odpocząć, jednak zeszło nieco dłużej niż było planowane. Żaden nie odważył się oddalić od cieplutkiego ogniska. W końcu drzewa brakło, bobry spały, a my, starzy survivalowcy nie mieliśmy ani piły, ani siekierki ani choćby porządnego noża. Pozostało się jedynie rzucić w czeluści zimnych namiotów.


Naciągam śpiwór i zasypiam. Komfortowo nie było. Budziłem się, marzłem, lecz nie taki diabeł straszny, jak go malują. Wytrzymałem do siódmej rano. Wyskakuję jak poparzony z zimnego śpiwora i zamarzniętego namiotu. Nie było to najcieplejsze miejsce, o czym świadczą kawałki lodu pojawiające się w butelce z piciem. Kilka rundek truchtem wzdłuż brzegów sennej jeszcze Pilicy i w końcu odzyskuję względny komfort termiczny. Próbuję zmarznięte worki spakować do kajaka.

Fot. Robert (LOPSON)

Później niż prędzej stajemy w gotowości bojowej na dalszy podbój rzeki.


Dzisiaj wiele pływania przed nami już nie ma. Zresztą sam spływ był niejako tylko dodatkiem do nocnej próby własnej wytrzymałości.


Próba wypadła pomyślnie, więc i dzisiejsza włóczęga była inna od wczorajszej. Nie dość, że tu Pilica prezentuje się pięknie, to na dokładkę ja potrafię jej piękno dostrzegać.


Nie marznę jak wczoraj, choć z pewnością jest zimniej, o czym świadczą zamarzające momentalnie krople wody na kajaku.


Pierwsze podsumowania i nad Pilicą unosi się niemały zapach dumy. Dookoła cisza. Tylko my w kajakach.


Możemy kontemplować i cieszyć się każdy na swój sposób, że zdecydowaliśmy się na to.


Płyniemy, podziwiamy i odliczamy meandry dzielące nas od zakończenia tej naszej przygody.


Kończymy razem z Pilicą. My za mostem w Mniszewie, ona niewiele dalej w wodach Wisły.


Wszystko się udało. Na wiele pytań odpowiedzi znalazłem. Kilka jednak czeka na wyjaśnienia, więc nie ma co się zarzekać, że nigdy więcej. Wręcz przeciwnie. Ukazują się naprawdę nowe horyzonty kajakowej rzeczywistości.


Po powrocie do Białobrzegów zostajemy zaproszeni jeszcze na ucztę morsów. Białobrzeskich morsów. Od samego widoku, jak niemal nadzy taplają się w rzece pewnie się rozchoruję.

Fot. Robert (LOPSON)

Robert, dzięki za towarzystwo, pomysł, determinację i ... ognisko.

PS.
Tak wiem, miało nie być papierosów. Mam tylko prośbę, by Wysoki Sąd, obecnie bawiący w Krynicy, wziął pod uwagę okoliczności łagodzące i ostatnie dokonania oskarżonego zanim wyda wyrok skazujący. Wnoszę o ułaskawienie, ewentualnie najniższy wymiar kary.