niedziela, 4 września 2016

2016.09.02-04. Jasło - Sandomierz (Wisłoka, Wisła)



Pierwszy wolny weekend już od niepamiętnych czasów. Miałem być na weselu, lecz z przyczyn nie całkiem zależnych ode mnie - nie byłem. Zresztą, to nie miejsce na takie wywody. Aby nie zadręczać się w domu myślami, aby odpocząć po ciężkim miesiącu w pracy, postanawiam po staremu. Kajak, rzeka i ja. Wody nadal wszędzie mało. Planowałem Czarną Staszowską, lecz tam wody już nie ma wcale. A więc Wisłoka. Nigdzie nic o tej rzece nie znalazłem. Żadnych informacji czy też opisów. Z jednej strony ma to swoje plusy, z drugiej zaś jechać przez ćwierć Polski żeby na miejscu się przekonać, czy tam w ogóle się pływa? Cóż, pasja to pasja.

Piątek 2 września. Ok. 43 km.

Logistykę zabezpiecza niezawodny Paweł (DZIUŁAS). Jedziemy więc na południe. Jedziemy i jedziemy i dojechać coś nie możemy. Gdzieś już niedaleko Jasła odbijamy w bok, sprawdzić pewien most i czy pod nim coś płynie. No coś płynęło. Nie za wiele tej wody było, ale postanawiam jechać do Jasła, tak jak pierwotnie było zaplanowane. Za szybą samochodu robi się coraz ładniej. Coraz większe wzniesienia, niemal jak w górach. No stąd daleko już do nich nie ma. Śniadanie na Orlenie. Zasięgam języka o Wisłoce. "Panie, no pływa się tutaj bez problemu". Uff. Jeszcze tylko korki w Jaśle, trochę improwizacji na trasie i lądujemy nad rzeką pod mostem na drodze "28", pięć metrów za zakazem wjazdu, dwadzieścia metrów przed progiem wodnym. Trochę to skomplikowane, ale tak było. Rozpakowuję toboły i dopada nas dzielny pracownik firmy ochroniarskiej zabezpieczającej ten teren. Tłumaczymy, że samochód zaraz zniknie. Zrozumiał. Targam kajak po stromym brzegu w dół, do rzeki.


Problemem jest już sam start. Jak się wyrwać z tych głazów? Trochę rękami, trochę wiosłami i jakoś zsuwam się w główny nurt. Wisłoka niesie szybko. Ograniczam się tylko do manewrowania pomiędzy głazami. Prawdziwie górska rzeka. Wiosło służy tylko do utrzymania równowagi, gdy podskakuję na tych falach i kamieniach. Długo to nie trwa. Po kilkudziesięciu metrach Wisłoka wyhamowuje. Utykam na kamienistym dnie. Szarpię się, kajak trze o o dno. Serce mi krwawi od tego szurania.


Ze 100 metrów tak walczę, chwila głębszej wody i od nowa. O czym pomyślałem, gdy dobrych kilkadziesiąt metrów przede mną dostrzegam trzy postacie stojące w rzece, w wodzie po kostki, tego nie napiszę. Skacząc z kamienia na kamień docieram do nich. Ich zdziwienie na widok kajaka nie miało granic. Jak to się więc ma do tego co słyszałem na CPN-ie? Do ujścia Ropy nic się nie zmienia.


Płytko i kamieniście. Po połączeniu sił z ową Ropą, Wisłoka nieco się pogłębia. Nie jest jakoś rewelacyjnie, ale już jednak częściej płynę, niż przeklinam i trę o dno. Za chwilę wpada do Wisłoki Jasiołka. Myślałem, że odtąd już pójdzie. No poszło, lecz nie tak jak myślałem. Sporo bystrz, niestety przy tym poziomie wody ciężkie do spłynięcia.


Wypływam za miasto. Nie zmienia się sposób płynięcia, lecz zmienia się krajobraz. Z każdym zakrętem jest coraz to piękniej.


Te zielone wzniesienia, chyba można powiedzieć też góry... Widoki zapierające dech w piersiach.


Mijam sporo plaży. Plaży z kamieni. To wszystko jest dla mnie nowością. Nie jeżdżę w góry, nie są to moje codzienne widoki. Bardzo mi się podoba.


Bystrze, płynę między głazami na łeb na szyję, za chwilę rzeka zwalnia i pojawiają się wzgórza.


Aparat niemal robi się czerwony. Pstrykam mnóstwo zdjęć, choć wiem, że one i tak nie oddadzą tej przestrzeni, tego ogromu tych wzniesień. Jak rzesz człowiek czuje się mały w takich miejscach. Jak rzesz jednak dumny, gdy pokonuje kolejne kilometry takiej rzeki. Jak rzesz smutny, gdy słyszy tylko tarcie kajaka o wypłycenia.


Wisłoka pozwala mi zapomnieć o wszystkim. Liczy się tylko tu i teraz. Za jednym z meandrów dorzuca coś jeszcze. Jakieś przęsła starego mostu. Jest po prostu cudownie.


Budzi mnie z tego letargu przeprawa pontonowa. Żadnego wyjścia na brzeg. Mordęka. Udaje się. Zejścia też nie ma. Jednak już po tej przeprawie, rzeka znowu mi to wynagradza. Czyż to nie jest piękne?


Z każdym pociągnięciem wiosła, uczę się czytać wodę. Wisłoka nie zachowuje się jak zdecydowana większość znanych mi dotąd rzek. Nie ma czasu na leżenie w kajaku. Takie chwile kończą się zawsze zawiśnięciem na kamieniach. Płynę i podziwiam piękno natury.


Mnóstwo czapli na brzegach. Tak właśnie wyobrażałem sobie górską rzekę. Kolejna przeprawa pontonowa i kolejna zagadka. Jak się przez nią przedostać? Jest ciężko.


Pewnie na zwykłej Pilicy czy innej Kamiennej już bym się dawno poddał. Tu każdy zakręt ukazuje mi coś, czego pewnie nigdy nie zapomnę.


Po południu powoli, bardzo powoli, ale jednak krajobraz nieco się wypłaszcza.


Tylko Wisłoka nie zmienia swojego biegu. Nie znikają ani kamieniste plaże, ani głazowiska.


Kogo bym nie spotkał, czy to wędkarz, czy rodzina odpoczywająca nad wodą, wszyscy są zdziwieni na widok kajaka. Naprawdę tak niewiele się tam pływa? To niepojęte, zważając na to, co Wisłoka ma na tym odcinku do zaoferowania. Dopływam do Jeziora Mokrzec. Niewielkie, dzikie. Po zalewie Sulejowskim, takie zbiorniki nie robią już na mnie wrażenia.


Jezioro oczywiście zakończone progiem. Przenoska.


Robi się późno, słońce też już zachodzi szybciej. Odtąd krajobraz robi się całkiem nizinny. Mnóstwo zieleni na brzegach.


Znajduję sobie przyjemne miejsce na biwak. Na dzisiaj wystarczy.


Kolacja - zupa gulaszowa i krakersy. Telefon od Pawła, że w niedzielę na noc musi iść do pracy. To nieco gmatwa mój misterny plan. Wychodzi na to, że w niedzielę muszę skończyć przed wieczorem. Czy zdążę do celu? Zasypiam.

Sobota 3 września. Ok. 62 km.

Wstaję wcześnie. Mnóstwo wilgoci, lecz szybko zwijam obóz. Chwilę po siódmej jestem już na wodzie. Nad jej taflą unosi się jeszcze mała mgiełka.


Jest cicho i o dziwo spokojnie.


Nie długo. Wisłoka znowu pokazuje pazurki. Kolejne głazowisko. Spływam to i momentalnie się przebudzam. Adrenalina i prysznic z wody rozbijającej się o dziób kajaka. Prawdziwa poranna bryza.


Dzisiaj już lepiej czytam wodę. Człowiek uczy się na błędach. Kilka popełniam, lecz na ogół udaje mi się oszczędzić kajak.


Staram się utrzymywać mocne tempo. Mam w głowie metę jutro w Sandomierzu. Stąd jeszcze kawał drogi. Dopływam do Dębicy. Miasto wita mnie mostem kolejowym.


Potem kolejne mosty i próg. Przenoska. Bardzo, ale to bardzo uciążliwa. Wszystko pogrodzone. Informacja: Teren należący do firmy oponiarskiej. Wyskakuję na brzeg. Robię mały rekonesans. Nie wygląda to dobrze. Oczywiście wózka do kajaka nie wziąłem. Po co? Targam to wszystko w dość mocnym słońcu. Pojawia się jakiś gość. Gdzieś dzwoni. Słyszę tylko: "Słuchaj, jakiś facet z kajakiem tu biega". Biega???? Ledwo to ciągnąłem za sobą. Myślałem, że pomoże - nie pomógł. Koniec końców ląduję po drugiej stronie.


Przede mną kolejne wyzwanie. Szybki nurt i głazy jak domy. Płynę skoncentrowany. Tu potrzeba planu. Zanim minę pierwszy kamień, muszę już znać dalszą drogę. Nie ma miejsca na błędy i manewry. Jakoś udaje mi się to spłynąć.


Za Dębicą Wisłoka na powrót oferuje piękne krajobrazy.


Dalej mijam autostradę A4. Nic się nie zmienia. Rzeka, piękna przyroda, kajak i ja. Zupełna cisza. Spotykam sarenkę. Jednak na fotkę nie było czasu. Znowu niestety.


W południe dopada mnie kryzys. I psychiczny i fizyczny. Zaczynam się męczyć. Wypłynąłem bez śniadania. Chciałem pospieszyć, to mam. Nie wysiadam z kajaka. Na szczęście miałem przyszykowane, powiedzmy drugie śniadanie. Zjadam w kajaku. Siły powracają. Pojawiają się piaszczyste skarpy. Jednak dno rzeki i plaże nadal kamieniste. Gonię przed siebie.


Ni stąd ni zowąd, wypatruję kolejną sarenkę nad brzegiem. Hamuję silniki. Odkładam wiosło, szykuję aparat. Ani drgnę w kajaku. I rzeka i sarna współpracowały. Nareszcie udało i mi się zrobić takie oto fotki.





Dopływam do Mielca. Wiem, że tu też będzie jakiś próg. Rzeka przez samo miasto nie płynie, lecz i tak brzegi jakby nieco uregulowane. Słyszę szum spadającej wody. Co to? Jakaś Niagara? Że to miejsce niebezpieczne mówią tylko Google Maps i budynek. Taki jakiś typowo socjalistyczny. Wiem, że to przenoska. Ale znowu wiele pytań. Jak to zrobić? Z kajaka wychodzę, ale co zrobić z łódką? Nijak jej na brzeg nie wywlekę. Postanawiam spławić ją na lince, samemu skacząc po kamieniach jak najbliżej brzegu to możliwe. Raz o mało nie porwała mnie woda. Innym razem omal nie wyrwała mi kajaka. Jeszcze innym ześlizgnąłem się z kamienia, na szczęście nie wpadłem w tą kipiel. Wszystkiemu przyglądał się jakiś strażnik tej budowli. Stał na tarasie i robił zdjęcia. Kurcze, zamiast pomóc, on kręci filmy na YT. A jakbym tam wpadł to co? Miałby pewnie lepszą oglądalność. Jak na takie miejsce powinno być to lepiej oznakowane (właściwie jakkolwiek), no i może chociaż kawałek lądu do przejścia za ten próg.


Zniesmaczony, mokry, wystraszony i nieziemsko zmęczony, wracam do kajaka. W Mielcu rzeka do zapomnienia. Nic ciekawego. Jedynie sporo bystrz, o dziwo z wystarczającą ilością wody, by nie drapać już tego biednego kajaka. Dzięki tym przyspieszeniom płynie się lżej, a tempo jest niezłe. Za miastem Wisłoka odzyskuje naturalne brzegi. Pojawia się myśl, że może dam radę dociągnąć do Wisły jeszcze dzisiaj?


Nie dałem rady. Dałem z siebie dzisiaj maksa. Wystarczyło to na tyle, na ile wystarczyło. O dziwo udaje mi się odnaleźć piaszczystą plażę. Może nie jakiś drobniutki piasek, ale też i nie kamienie. Jedyna na Wisłoce taka przystań. Nie omieszkałem tam zabawić na noc.


Na kolację flaki wieprzowe, krakersy, kilka SMSów i zasypiam.

Niedziela 4 września. Ok. 52 km.

Pobudka znowu o świcie. Dzisiaj mgieł nie ma, ale wilgoci w powietrzu co niemiara. To ostatni dzień tej przygody. Zjadam na śniadanie niemal całe zapasy i szybko pakuję biwak do kajaka. Chcę jak najszybciej dopaść do Wisły. Jednak jej mniejsza siostra nie pomaga.


Czym bliżej, tym płycej. Dno już zupełnie piaszczyste. Przynajmniej nie haratam kajaka. Ostatni most na Wisłoce


 i jest królowa. Wisłoka uchodzi do niej na 227 kilometrze jej biegu. Przy ujściu mnóstwo wędkarzy.


Na samej Wiśle także. Wody chyba więcej niż w Lipcu, gdy płynąłem Wisłą ostatnim razem. Ta rzeka jest większa. Wszystko tu jest większe. Więcej wody,


mnóstwo, ale to mnóstwo wielkich piaszczystych plaż, więcej ptactwa,


większe mosty,


więcej ludzi, więcej jednostek pływających...


Po prostu królowa. Dla jednych monotonna i nudna. Nie dla mnie. To kluczenie pomiędzy łachami i wypłyceniami, te przykosy, całe drzewa niesione w korycie. Dla mnie jest fascynująca i piękna.


Dzisiaj jednak skupiam się na płynięciu. Chcę ją potraktować treningowo. Ile dam radę przepłynąć na dzień po niej. Na 237 kilometrze nieco tracę czasu. Zakopuję się porządnie w piachu. Źle to wszystko odczytałem i tak się skończyło. Na szczęście to jedyny raz dzisiaj. Dopadam prom w Baranowie Sandomierskim,


następnie w Tarnobrzegu.


Na horyzoncie dostrzegam coś jakby kajak. Przyspieszam. Tak, to kajak. Czeka na mnie. Podpływa. Poznajemy się. To niejaki Wojtek z Rudy Śląskiej. Jego trasa to Oświęcim - Gdańsk.


Ależ mu zazdroszczę. Marzę o takim spływie. Dzisiaj ma zamiar dopłynąć tylko do "SanDomingo". Zupełnie jak ja. Jest wczesna pora. Płyniemy razem. Sporo rozmawiamy. I ja mam wiele pytań i nowy znajomy także. Powoli w oddali dostrzegamy Sandomierz.


Przed samym miastem czekamy, aż wycieczkowiec zrobi zwrot


 i tryumfalnie wpływamy do Portu. Jestem dwie minuty przed czasem jaki sobie założyłem. Brawo ja...


Odnajdujemy się z DZIUŁASEM. Targamy kajak do samochodu i ruszam w stronę Starachowic. Spływ udany. Ciężki ze względu na niski poziom wody. Kajak też ucierpiał. Ale co założyłem, to przepłynąłem. Oderwałem się od codzienności. A widoki od Jasła do jeziora Mokrzec- niezapomniane. No i na Wisłoce pękł tysięczny kilometr w tym roku, a Katanie, przeszło dwa tysiące spłyniętych kilometrów.

PS.
-Podziękowania dla niezawodnego Pawła, za niezawodną logistykę
-Trzymam kciuki za Wojtka. Oby szczęśliwie dopłynął do tego Gdańska.