sobota, 17 listopada 2018

2018.11.17. Brzóza - Kłoda (Radomka)

Potrzebowałem pływania. Sporo pracy, a lepszego sposobu na odpoczynek jeszcze nie poznałem. Przed północą padło hasło, Robert (LOPSON) wyznaczył cel, nazwał go Radomką i tyle. Nie protestowałem, nie negocjowałem. Chyba i jemu kajak był potrzebny, bo mimo odległości stawiamy się obaj wcześniej niż było to założone.


Jeszcze jesień, lecz noc i poranek zwiastowały już to, co nie ubłagalnie nadciągnie. Zimno jak diabli.


Wszystko oszronione. Przeprosiłem się już z zimowym uniformem. Lecz nie wiem czy to już starość (moja lub odzieży) czy tylko zmęczenie, bo marzłem niemiłosiernie. To co będzie dalej?


No nic, dzisiaj sobie już tym głowy nie nabijam. Dobrze, że choć słońce pięknie świeciło.


Ciepła nie dawało, przynajmniej fizycznie, lecz wewnątrz było zdecydowanie lepiej. A i odcinek końcowy Radomki nie jest wielce przeze mnie opływany.


Prawdą jest, że pierwsze wrażenie ma zawsze spory wpływ. Radomka za pierwszym razem, mimo, że to zupełnie inne odcinki były, nie rzucała na kolana i ten "smrodek" się zawsze za nią ciągnie.


Niesłusznie. Ten końcowy etap jest naprawdę fajny. Nie ma się do czego przyczepić.


Jak widać prawdziwą rzekę też można poznać po tym jak kończy, a nie zaczyna.


Słonecznie, dookoła puszcza kozienicka, cisza, spokój.


Woda, to dla mnie symbol życia. I tym moim życiem ona jest. Poznałem dziesiątki twarzy i imion rzek. I zawsze są inne.


Czasem czyste i niewinne, innym razem są zupełną odwrotnością tego. Toczymy ze sobą taką prywatną grę.


Niekiedy wygrywam ja, innym razem one. Nigdy nie wiadomo kto tu będzie panem, a kto sługą. A że przegrywać nie lubię, wciąż staję w szranki z tym żywiołem.


Nie było owej wody dzisiaj za wiele, lecz dla kajaka wystarczająco. Dawno z Lopsonem nie pływałem, także tematów nie brakowało.


Gdzieś w tym spotkaniu umykało piękno otaczającej nas przyrody. A wkoło natura w najczystszej postaci. Bez domostw, zgiełku ludzi, szumu samochodów.


Tempa nie pilnowaliśmy, bo i nie było czego. Szło wszystko aż za szybko. Nim się obejrzałem wypadało zrobić krótki postój.


Po pierwszym razie obiecywałem sobie i zdanie podtrzymuję, że koniecznie muszę tu wrócić latem.


Ileż fantastycznych miejsc na biwak mijaliśmy w tej głuszy, to można by nimi obdzielić kilka rzek.


Muszę przyznać, że dawno tak ładnej rzeki nie widziałem. Jedynie na końcowym odcinku, przed samym ujściem do Wisły, na wysokości ogromnych, dymiących kominów elektrowni kozienickiej nieco brakowało wody.


Lecz po tym co wcześniej Radomka pokazała, przyjęliśmy to ze spokojem.


Są plany, są marzenia, pasja nie umarła. Przesiąknąłem kajakiem. Pewien kryzys odchodzi w niepamięć.


Nie składam jeszcze wiosła! Robert, dzięki za fajny spływ.

niedziela, 11 listopada 2018

2018.11.11. Częstochowa - Mstów (Warta)

Sporo trudu Piotr i Wojtek (CHI) sobie zadali, by spływ w takiej formie doszedł do skutku. Przyjmujemy zaproszenie i w ten szczególny dzień ruszamy pod Jasną Górę. 100 lecie odzyskania przez Polskę niepodległości. Postanawiamy i my z Przemkiem (ROBAK) uczcić to w szczególny sposób. No, może nie jakoś wielce szczególny, bo kajaki mocno wplatają się znowu w moje poczynania, lecz jednak na wodzie tłumów jak w warszawskim marszu nie było. Co nie znaczy, że było pusto. W Częstochowie, nad brzegami Warty zebrała się niemała armada kajaków przyozdobiona w biało - czerwone barwy.


Nie przepadam za takimi spędami, lecz i rzeka dla mnie nowa i okazja można powiedzieć jak raz na sto lat. Sprawnie idzie wodowanie. Ludzie z wielu części Polski. Fajnie, że i my mogliśmy reprezentować nasze świętokrzyskie. A więc przepłyniem Wisłę, przepłyniem Wartę...


Początkowo ciężko znaleźć na rzece "swoje" miejsce. Ni na przodzie, ni w środku, ni na końcu stawki. Trochę mnie to męczy. Do tego Warta w tych rejonach zupełnie nie przypomina rzeki, którą znam z poznańskich brzegów. Uregulowana, wąska, płytkawa, nudna i nijaka.


Bloki, mosty, betony... nic ciekawego.


Z czasem flotylla rozciąga się na dłuższy dystans. Robi się nieco swobodniej. Trzymamy się z Robakiem w zasięgu wzroku i poznajemy nowych pasjonatów kajakarstwa.


Są w tym gronie również zupełni nowicjusze. Kajaki też różnych rozmiarów i kształtów. Wspólny mianownik, to czerwień i biel. Jest też o dziwo jeszcze jedna Katana. Koloru niebieskiego. Nawet nie wiedziałem, że takie są. Ładna, choć swojej bym nie zamienił.


Rzeka monotonna, łatwa i mało przyjemna (jak dla mnie). Za Częstochową jest trochę lepiej, choć daleko mi do piania z zachwytu.


W zwartej grupie spotykamy się przed jedynym na dzisiejszym odcinku sztucznym progiem. Część postanawia to obnieść. Kilku śmiałków, w tym Katany spływają. Miłe urozmaicenie.


O kolejne postarał się ostatni śmiałek zaliczając ku uciesze zgromadzonych klasyczną kabinę. Cóż, po raz kolejny okazało się, że niepodległość wymaga poświęceń.


Wszystkiemu z brzegów przyglądają się jeźdźcy na koniach. Marszałek Piłsudski na Kasztance się jednak nie zjawił. Ale nie ma co narzekać.


Odtąd Warta z każdym metrem przypada mi do gustu coraz bardziej.


Nad brzegi podchodzą skały z jury krakowsko - częstochowskiej.


Towarzyszy nam też reporter z TVN 24, choć on akurat dokumentuje to wszystko z lądu.


W koryto zaglądają też i drzewa. Niewielkie labirynty z gałęzi.


Niektóre osady mają tu pewne problemy.


Wyławiam zatopione flagi, pogubione wiosła, lecz obywa się bez ofiar.


Staram się w tym tłoku znaleźć kawałek rzeki tylko dla siebie.


Krótki postój i dalej przed siebie. Przyspieszam tempo. Mijam wszystkich, by w samotności świętować i podziwiać walory rzeki.


Tu też otrzymuję kolejny powód do świętowania. Tomkowi i Paulinie rodzi się syn. Ha! Jestem więc wujkiem małego Kuby. Pozdrowienia dla "młodych" rodziców.


Trzeba przyznać, że data narodzin pamiętna. Płynę więc uradowany na przodzie.


Jestem tu sam i dawno nie było we mnie takiego spokoju jak dzisiaj. Poznaję też Wartę. Jakoś dotąd nie było okazji.


Chyba wszystko wraca do normy. Kajak w połączeniu z otaczającą przyrodą znowu daje mi to czego potrzebuję.


I w tym spokoju dopływam do Mstowa. Czekam na resztę spływowiczów.


Czeka też nasz dzielny fotoreporter z kamerą. Odpalamy trochę pirotechniki, odśpiewujemy Mazurka Dąbrowskiego i kończymy dzisiejszą eskapadę, lecz nie dzisiejsze spotkanie.


Kierowcy po auta, reszta rozpala ognisko. Jak nie lubię takich sporych bądź co bądź imprez, to dzisiaj mi się podobało.


Pomijając miejski fragment Warty, rzeka nie zawiodła. Pewnie jeszcze tam zagościmy. Okazji nie zabraknie.



PS.
Tomkowi i Paulinie jeszcze raz gratuluję.
Kamila - wracaj do zdrowia. Trzymam mocno kciuki.

niedziela, 4 listopada 2018

2018.11.04. Starachowice - Starachowice (Lubianka)

Miało być o Kamiennej. Ileż jednak można? Właściwie, to doszło do tego, że to Przemek (ROBAK) niemal namawiał mnie w ogóle do pływania. Cóż, czasem trzeba dać czasowi czas 😉. W każdym bądź razie fajnie, że złapał bakcyla. A że nie będzie o Kamiennej, to już moja wina. I to bardzo wielka wina.


Rano, gdy kajaki już były spakowane, gdy Bartek już czekał w gotowości by pomóc w logistyce, proponuję Robakowi spływ Lubianką.


Ostrzegałem, lecz kolega podjął rękawicę. Mi pasuje, bo sprawdzę go na rzece najcięższej z możliwych jakie znam.


Pogoda kiepska, lekko mży, mnóstwo wilgoci dookoła. To nie przeszkadza, bo wiem, że już po 100 metrach i tak będziemy mokrzy. Bardzo bym się zdziwił, gdyby było inaczej.


Wszystko się sprawdziło. Lubianka, to morderczyni kajaków i głupców w nich siedzących. Dwa razy tam pływałem. Widać do trzech razy sztuka. Można też napisać, że głupich nie sieją.


Jedno jest pewne. Nikt i nigdy mnie już nie namówi na spływ tą rzeczką. Niech sobie płynie przez te Starachowice. Niech sobie będzie piękna i dzika. A najlepiej, niech da mi spokój.


To co tam się teraz dzieje to kosmos. Rzecz nie do opisania. To trzeba przeżyć. I to dosłownie - przeżyć. Początkowe metry z uśmiechem. Przemo próbuje, kombinuje... Długo taka sielanka nie trwa.


W tej głuszy unoszą się pierwsze przekleństwa. Z każdym zakrętem, a raczej drzewem zaczynam powątpiewać, czy po tej mojej propozycji nadal będziemy przyjaciółmi. Mam wątpliwości czy Robak mi to daruje.


Mam też wątpliwości, czy my w ogóle damy radę to spłynąć?


Po prawdzie trudno to nazywać spływem. Kajaki cały czas trzeszczą na kolejnych przeszkodach.


Staram się pomagać koledze. Początkowo duma go boli, lecz chyba z każdym kolejnym wyciągnięciem w jego stronę ręki, dziękował mi w duchu za ową pomoc.


Trzeba też oddać mu to, że naprawdę jak na trzeci raz w kajaku, radził sobie lepiej niż dobrze.


W nocy nie zmrużyłem oka. Po co? Są ciekawsze rzeczy do roboty niż sen. Teraz mam za swoje. Płacę wysoką cenę.


Pierwsze wysiadki z kajaków. Są przeszkody którym ludzką siłą rady dać nie podobna.


A na lądzie czy lżej? Nie, na pewno nie, lecz tu jednak jakoś posuwamy się naprzód.


Ileż tych przenosek było, zliczyć nie potrafię. Armagedon. Owszem, jest przepięknie, lecz my niemal stoimy w miejscu.


Lisy na brzegach, bobry gdzieś pochowane pewnie chichoczą się z nas. Prawdziwa kraina borostworów.


A my coraz bardziej mokrzy, głodni, zmęczeni.


Wkrada się pierwsze zniechęcenie. Dzisiaj przyznaję - przeliczyłem się.


Niech to już się skończy! Ale gdzie tam. Powalone drzewa, mnóstwo zatopionych konarów, czasem płycizny...


Znaleźć tam 20 (słownie: dwadzieścia) metrów "czystej" rzeki - niemożliwe.


Szybko wiem, że do celu w Michałowie, to my dzisiaj za dnia nie dopłyniemy. Nie ma szans. Teraz już walka idzie o przeżycie i doczłapanie się do mostu na trasie "42".


Ale gdzie tam do tego. Oj wiele bym oddał by móc być teraz choćby na nudnej i monotonnej Radomce czy Pilicy.


Niestety, marzenia o tych rzekach toną tu w starachowickich lasach razem z nami. I to dosłownie. Woda chlupocze w kajakach aż ... nie miło.


Wisimy tak na tych drzewach i znikąd pomocy. Nie ma też już z czego docisnąć, by nadal z tym walczyć.


Czas zimowy także nie jest naszym sprzymierzeńcem. Kolejne przenoski i mostek na dukcie leśnym Starachowice - Rzepin.


Miało być już lżej. Cholera! Nie było. Obnoszę przeszkody którym pewnie dałbym jakoś radę, lecz walka z czasem odtąd jest priorytetem.


Zapada zmrok. Mam zwyczajnie dość. Co gorsza Robak też już na odciętym tlenie. Jakże w tych ciemnościach cudowny był hałas przejeżdżających coraz bliżej samochodów.


Ostatnie metry Lubianka nam odpuszcza. I całe szczęście, gdyż w mroku zrobiło się naprawdę niebezpiecznie. Porozbijane łby, nadwyrężone wszystkie mięśnie. Ból sprawia nawet oddychanie. I tylko jedno marzenie - niech się to już skończy.


Trzy, może cztery kilometry o których można napisać dramat. Cało i zdrowo szczęśliwie dopływamy już w zupełnych ciemnościach do wymarzonego mostu. To nie był mój kres. On nastąpił już wcześniej. To było coś ponad. Porzucamy kajaki pod wspomnianym mostem i maszerujemy mokrzy od stóp do głów w stronę Michałowa po pozostawione auto.


Nigdy tam nie wrócę. Lubianka pewnie wróci, ale w sennych marach. Nie wiem czy Robak jeszcze ze mną popłynie. Twierdzi, że chętnie, lecz nie wiem czy to nie kurtuazja.