niedziela, 17 kwietnia 2016

2016.04.16-17. Chodel - Dęblin (Chodelka, Wisła)

Wolny weekend. Miałem kilka pomysłów. Ostatecznie znowu wywiało mnie na wschód od Wisły. Sobota, wcześnie rano, Puławy. W Marinie spotykam się z Darkiem (SHARAN) i Basią, którzy to pomagają mi w logistyce. Jedziemy do...? No właśnie. Dotąd nie wiem, jak to odmienić? Chodla, Chodli, Chodeli...? Miejscowość nazywa się Chodel. Słonecznie i ciepło. Pakuję przy moście cały swój majdan do kajaka, wzbudzając niemałe zainteresowanie przechodniów.


Chodelka. Nie jest to jakiś popularny szlak kajakowy. O ile tę rzeczkę można nazwać jakimkolwiek szlakiem. Żegnam się z Darkiem i Basią, zabierają mojego Rovera do Puław, gdzie planuję jutro dopłynąć. Zaczynam.


Nigdzie nic nie wyczytałem o tej rzece, jeżeli chodzi o kajaki. Wiem tyle, co udało się odgadnąć z Google Maps. Początek dosyć łatwy. Wąsko, nurt słaby.


Małe bystrza, lekkie meandry. Nic specjalnego. Taka druga Iłżanka.


Jednak nie ma co narzekać. Słońce już grzeje, przyroda się zieleni. Czekałem na to z utęsknieniem.


Płynę powoli, chcę odpocząć po ciężkim tygodniu w pracy. Jakoś nie bardzo mi przypada do gustu, to co ma do zaoferowania ta rzeczka. Nie ma tragedii, lecz czegoś jej brakuje. Nie wiem czego? Spodziewałem się czegoś innego. Może więcej przeszkód, może zalesionych brzegów, może szybszego nurtu? Sam nie wiem. Mawiają na nią "rzeka krainy Pstrąga i Lipienia". I tak powoli pokonuję kolejne zakręty, za każdym licząc na coś więcej niż dotąd.


Za jednym z mostów robi się nieco ładniej. Chodelka wpływa w las. Jest lepiej.


Szkoda, że nie trwa to zbyt długo. Za chwilę rzeka się prostuje i czeka mnie przenoska. Zastawka grodząca rzekę. Wyłażę i czytam: "Teren Prywatny". No masz. Jabłonica prywatna, Chodelka prywatna... Może i ja zainwestuję w Kamienną? Będę miał jakiś jej odcinek na własność.


Po drugiej stronie tej tamy, kawałek prostej i rzeka znowu płynie swoim naturalnym biegiem. Robi się naprawdę zielono.


Pierwsze zwałki. Jest nieźle. Tu mi się podoba.


Napotykam ogromnie zdziwionego na widok kajaka wędkarza. Chyba z tego wszystkiego zapomniał wspomnieć, że pewnie przez kajak już dzisiaj nic nie złowi. Zwykle takie spotkania tak właśnie wyglądają. Tu było inaczej. Miły gość. Płynę dalej. Chodelka robi się nieco uciążliwa. Coraz więcej pochylonych nad taflę wody drzew. Ciężko się przedrzeć przez gałęzie.


Walczę, czasem przeklnę, czasem wyłapię gałęzią w twarz, czasem zaskoczy mnie jakiś zatopiony konar. Fajnie.


Dopływam do mostu, za nim szum wody i znowu przenoska. Trudno wyleźć na brzeg.


Zaczyna się chmurzyć więc nie lenię się na brzegu, tylko szybko zwijam majdan i ruszam. Nadal płynę w lesie.


Podoba mi się coraz bardziej. Wiosna już się na brzegach zadomowiła na dobre. Wody trochę mało, lecz udaje mi się nie utknąć na mieliznach.


Po pewnym czasie jakoś ciężej się wiosłuje. Rzeka zaczyna stać w miejscu. Z doświadczenia i mapy wiem, że to niechybnie oznacza kolejną przenoskę. Przepływam przez mały, strasznie zamulony stawik i wysiadka przy śluzie.


Niebo coraz ciemniejsze. Szybko wskakuję w kajak. Tu już płynie się naprawdę ciężko. Prosta jak drut Chodelka, zero nurtu i kolejna zastawka. Pstrągarnia na prawym brzegu. Ani wyleźć z wody. Zasieki jak w Normandii... Udaje się.


Przenoszę kajak i dalej płynę w rowie. Kolejny staw. Ten już większy. Ale wyjścia z wody znowu brak. Tym razem ze względu na ogromną ilość wędkarzy. Wszędzie gdzie tylko się da, przyczajeni, bojowe nastroje i krzywe spojrzenia. Gdy już się wydostałem na ląd, kolejna przeszkoda. Przenoska przez ruchliwą trasę.


Po drugiej stronie tamy brzegi wysokie, wybetonowane przez 100 metrów w dół rzeki, jakby obawiano się tu jakiegoś desantu. Sił coraz mniej, deszcz pokrapuje, a ja targam ten mój cały stragan brzegiem. Robię krótką przerwę... i znowu przed siebie. Zaraz po zjechaniu na wodę, tuż za mostem kolejki wąskotorowej,


tabliczka informująca o jakiejś pstrągarni. No mam nadzieję, że to właśnie to, co minąłem? Tak jest! Koniec rowu melioracyjnego. Koniec wędkarzy i stawów. Przynajmniej na razie. Rzeka znowu jakby ładniejsza.


Znowu drzewa, znowu zakręty, znowu naturalnie. Koryto nie oczyszczone z przeszkód.


Nie wiem, nie sprawdzałem, ale lewym brzegiem biegnie jakiś szlak. W głębi lasu widziałem tablice informacyjne.


Kilka powalonych drzew zmusza mnie do większego wysiłku.


Spory labirynt konarów w wodzie, bystrza. Piękny fragment Chodelki. Nie mogło tak być cały czas?


Pokonuję kolejne przeszkody. Czuję, że rzeka znowu traci nurt. No nie! Czyżby kolejna wysiadka? Sprawdzam notatki. Tak, kolejna przenoska. Stary młyn. I znowu szosa. I znowu barierki. I znowu nijak wrócić na wodę. Ech, ciężki mój los na tej Chodelce.


Za młynem zaczyna się chyba najbardziej zadrzewiony odcinek. Przeciskam się przez gałęzie, nie widząc zupełnie, co czeka mnie dalej.


Pająki i inne robactwo na fartuchu. Urządzają sobie spacery po kajaku. I mrówki! Wszędzie mrówki! Za kamizelką, za koszulką... wszędzie. Próbuję się tego pozbyć, lecz łatwe to wcale nie jest. Może to by kogoś innego zrażało? Ja się z takimi rzeczami godzę już przed spływem. Byleby rzeka wynagrodziła te niedogodności.


A ten fragment Chodelki wynagradza! Pięknie. Uciążliwie, lecz posuwam się naprzód.


Tyle, że po niedługim czasie znowu robi się wolniej. I kolejna zastawka! I kolejna przenoska!


Tu już zaczyna się dramat. I mój i tej rzeki. Przede mną 10 km kanału. Deszcz, mało wody i rów po horyzont. Miałem cichą nadzieję, że Google Maps swoje, a rzeka swoje. Nie tym razem. Przekleństwo dnia sobotniego. To była prawdziwa mordęga. Jedynym miłym akcentem tych 10 km przez mękę, było spotkanie z sarenką.


Ostatnia (ósma), dzisiejsza przenoska. Resztkami sił, przy kolejnym starym młynie. Brzegi oczywiście wybetonowane i do tego jeszcze stalowe kratki. Może by jeszcze to zaminować? Tak dla bezpieczeństwa.


28 km za mną. Robi się późno. Deszcz nie ustępuje. Na szczęście rzeka znowu płynie tak jak chce tego ona. I ja też tego chciałem.


Wisła coraz bliżej. Pokonuję kolejne zakręty i w głowie świta myśl: "Może by tak już dziś spotkać się z królową?". Płynę szybko, nieśmiało spoglądam na brzegi czy byłoby gdzie ewentualnie rozbić namiot. I gdy już naprawdę pogodziłem się z tym, że muszę raczej szukać czegoś na Wiśle, Chodelka odsłania coś, co mnie zatkało. Za jednym z zakrętów ukazuje się skarpa. I to nie byle jaka. Ogromna. Widok z perspektywy kajaka - niesamowity.


To wynagradza mi ten wcześniejszy rów, te mrówki i te drapiące gałęzie. Coś pięknego. Zapominam o Wiśle. Chcę tu zostać. Trochę na siłę, ale udaje mi się znaleźć kawałek miejsca na biwak. W deszczu rozbijam namiot. Szykuję posiłek. Po obiado-kolacji, mimo że deszcz nadal kropił, rozsiadam się naprzeciw tej skarpy. Zakładam słuchawki (tym razem nie żadne tam szanty, a Budka Suflera - "Takie Tango" były gwoździem słuchowiska) i wpatruję się jak zahipnotyzowany w tę górę.


Do namiotu wskakuję po zmroku. Noc może i niezbyt ciepła, sporo wilgoci, lecz nie zmarzłem tak jak na Lubaczówce. Ranek słoneczny. Korzystam z tych promieni, suszę co się da po wczorajszym deszczu. Śniadanie, pakuję kajak i ruszam na spotkanie z Wisłą.


Słońce świeci naprawdę mocno. Kilka pociągnięć wiosłem i z daleka dostrzegam jaskrawe łachy. To już Wisła.


Ujście Chodelki w bardzo malowniczym miejscu. Z prawego brzegu spogląda w dół Wiatrak,


na lewym brzegu zamek w Janowcu, a między nimi Wisła przedzielona Krowią Wyspą. No i oczywiście ja w mojej łupinie.


Za chwilę prom w Janowcu. Nie często tam pływam, ale jak go tylko widzę, to zaraz przypominają mi się słowa Ferdka Kiepskiego: "Jemu to się zawsze chce pływać, wtedy kiedy i mnie się chce". Zawsze gdy tam płynę muszę czekać, a kapitan macha do mnie, pokazując którędy ich ominąć.


Za chwilę Kazimierz. Piękne miasto, pięknie położone. Mimo wczesnej pory, spory ruch na wiślanych brzegach.


No i uśpiona kazimierska flotylla. Szybko płynę dalej. Telefon od córki. Jest w Kołobrzegu. Prawdziwie morskie klimaty.


Wisła jest piękna. Niepowtarzalna. Te piaszczyste łachy, skarpy...


Bardzo szybko dostrzegam most w Puławach. Nieco zwalniam tempo. Leżę w kajaku. Pozwalam się nieść królowej. Niesamowity kontrast między tym co spływałem wczoraj, a tym co jest dzisiaj. Miałem tu kończyć. Czy na pewno? Ano, na wodzie nigdy nic nie wiadomo.


Wiem, że SHARAN wybrał się w górę Wisły. Płynę więc przed siebie. Za Puławami most. Most, którym pokonywałem ostatnim roku Wisłę wielokrotnie. Zaczyna trochę wiać, opuszczają mnie siły. Przechodzę lekki kryzys.


Przed miejscowością Gołąb spotykam Darka. Wyłazimy na brzeg. Posilamy się. Do Dęblina popłyniemy razem. Tylko jak ja mu będę towarzyszył w mojej łupinie? Jego kajak popłynie pewnie szybciej pod prąd, niż ja z prądem. Zaciskam zęby, napieram na wiosło. Tempo jak dla mnie zabójcze. Kilka kilometrów przed Dęblinem dopływamy do siebie. Słyszałem parę rad o pływaniu Wisłą. Te które przekazał mi dzisiaj SHARAN okazały się najbardziej jak dotąd wartościowe. Do Dęblina dopływamy w dosyć szybkim tempie, niemal bez wysiłku. Będę musiał tę taktykę przetrenować kiedyś na dłuższym dystansie. Ujście Wieprza, most kolejowy,


twierdza


i kończymy przy moście drogowym. Łapy bolą. Dostałem w kość.


Darek odwozi mnie na powrót do Puław. To tyle. Chodelka, tam gdzie pozostawili ją ludzie w spokoju, jest piękną, dosyć łatwą do spłynięcia rzeką. Miejsca gdzie dobrali się do niej ludzie, nie mają do zaoferowania nic ciekawego, poza targaniem kajaka po drogach, betonach, pokrzywach, krzakach i innych zasiekach. Wisła jak zwykle. Niby zawsze taka sama, lecz i zawsze tak samo piękna.

niedziela, 3 kwietnia 2016

2016.04.01-03. Łazy - Radawa (Szkło, San, Lubaczówka)

Jeden z bardziej szalonych, a już na pewno nieplanowanych wypadów. Po nocnej, 12 godzinnej zmianie w pracy, szybkie zakupy w Tesco, błyskawiczne pakowanie i w drogę. A droga nie byle jaka. Udaję się na wschodnie rubieże naszego kraju. 


Kierunek – Łazy koło Radymna. Mam się tam spotkać z ekipą, która jest na rzece o nazwie Szkło już od czwartku. Oj, ciężko się jechało w strugach padającego deszczu. Przed Jarosławiem dostaję informację, że już na mnie czekają pod mostem w owych Łazach. Później niż prędzej, odnajduję to miejsce. Wita mnie MAGA (Magda), jedyna mi dotąd znana osoba na tym spływie. Zostawiam auto na podwórzu  pewnego sympatycznego gospodarza. 


Poznaję resztę ekipy (Hanna z Gliwic, Marysia, Szymek, Jarek z Lubartowa) i szybko przygotowuję kajak do zabawy. Ruszamy. Zaczynam od spłynięcia bystrza. To tak na dobry początek. 

Fot. Szymek

Deszcz nieco mniejszy od tego jaki mi towarzyszył przez całą drogę, ale coś tam z nieba jednak kapie. A więc witam się z nową rzeką. 


Dzisiaj tylko krótki fragment do Sanu. W sam raz na początek. Idzie dosyć szybko. Rzeka pomaga. Wartko podążam na spotkanie z Sanem. 


Kilka zakrętów, na prawym brzegu jakaś mała cerkiew przerobiona na kościół katolicki, 


kilka pociągnięć wiosłem i jest. San jest mi dość dobrze znany od zeszłego roku. Tylko, czy będzie dane mi go kiedyś zobaczyć w słońcu? Tym razem znów się to nie udało. 


Płyniemy nim przez chwilkę i kończymy. W planach mamy przerzucenie całego szpeju na Lubaczówkę. Tak też się dzieje. Znajdujemy przyjemne miejsce na biwak, w lesie, nad brzegiem rzeki, w okolicach miejscowości Nowa Grobla. Palimy ognisko, posilamy się i ja jako pierwszy, udaję się do swojego namiotu na spoczynek. 


Praca, podróż, trochę kajakowania i brak snu przez ponad 24 godziny zrobiły swoje. Niestety, noc do ciepłych nie należała. Marzłem okrutnie. Takie spanie, to nie spanie! Rano, z i tak słabego snu budzi mnie dzięcioł. Upodobał sobie drzewo akurat gdzieś przy moim wigwamie. Trzeba przyznać, że skutecznie tłukł dziobem o pień. Dosyć tego! Otwieram oczy już na dobre. Śniadanie, pakowanie kajaka i ruszamy samochodami do Radawy. Wyjechanie z tego uroczego miejsca przypłaciłem urwaną osłoną silnika. W Radawie planujemy zakończyć jutro całą imprezę. Po dosyć intensywnych poszukiwaniach, udaje nam się znaleźć chętnego na mój wóz. Zawozi nas na powrót w górę rzeki, oddaję mu kluczyki i dokumenty do mojego Roverka, licząc, że zastanę go jutro na mecie… A więc Lubaczówka. Wpływa do polski z Ukrainy. Jednak my nie płyniemy od samej granicy. Daleko nie było, ale inaczej już to zaplanowaliśmy. Schodzimy na wodę. Po zimnej nocy, nastał ciepły dzień. 


Piękne słońce, niemal bezwietrznie. Nic tylko płynąć. 


I z tym właśnie był największy problem. Przez pierwsze kilometry od groma zwałek. Potężne drzewa grodzące koryto rzeki. 


Mój kajak całkiem nieźle radzi sobie w takich warunkach, lecz „na pusto”, a nie obładowany tyloma tobołami.

Fot. Magda (MAGA)

Przedzieram się więc mozolnie przez te przeszkody, trochę pomagam pozostałym nieszczęśnikom, gdyż ich kajaki zupełnie nie zostały stworzone do takiego pływania. 


Jednak upór i determinacja są większe niż te drzewa. Wszyscy jakoś to spływają. 


Są miejsca, że i moja Katana, wody nawet nie liźnie. Skaczę z gałęzi na gałąź, z pnia na pień. Przeciskam się pod tymi konarami. Wtedy robi się mokro. Woda wlewa się czasem za kołnierz. 


Przydało się doświadczenie zdobyte zeszłego roku na Rawce, oj przydało. Przy tych drzewiastych tamach, zbiera się sporo śmieci. Większość z nich to butelki typu pet Made In Ukraine. Poza tym jest czysto. 


Cały ten trud i znój, wynagradza nam Lubaczówka okolicznościami przyrody. Słonecznie i dosyć zielono. 


Toż to już prawdziwa wiosna. Mimo byle jakiej zimy i tak byłem już za takim pływaniem stęskniony. Pąki na drzewach, trawa się zieleni, ptaki głośno śpiewają… Dookoła tylko tyle i aż tyle! 


Rzeka z otaczającą nas fauną i florą, oraz my w kajakach. Kompletne odludzie. Żadnych miast czy wiosek, wędkarzy, elektrowni czy młynów. Nic z tych rzeczy. Zupełna głusza. Całą zimę na to czekałem. Warto było dla tych chwil tłuc się taki kawał drogi. 


Po pokonaniu raptem 10 kilometrów, znajdujemy fajne miejsce na dzisiejszy nocleg. Mało przepłynięte, lecz Lubaczówka dała nam w kość. Jutro już podobno ma być nieco lżej. Tradycyjnie. Rozbijamy namioty i zasiadamy przy ognisku. Dzisiaj już dłużej pobiesiadowałem, nim udałem się w objęcia błogiego snu. 

Fot. Szymek

Noc znów nie należała do najcieplejszych. Na pewno było poniżej zera. Jednak pomny doświadczeń z poprzedniej, przed wsunięciem się do śpiwora, założyłem na siebie wszystkie suche ciuchy, jakie miałem do dyspozycji. Trochę pomogło. Po śniadaniu dosyć szybko i sprawnie zwijamy obóz i stawiamy się w komplecie na wodzie. 


Jest jeszcze cieplej niż wczoraj i rzeczywiście nieco lżej. Pojawiają się pojedyncze zwałki, które nie sprawiają mi już takich kłopotów, jak te, które zostały za nami. 


Inni kręcą na nie już nosami, lecz chciał nie chciał, muszą to przepłynąć. Lubaczówka nic nie traci na swoim uroku. Nadal trzyma poziom. 


Brzegi już jednak mniej zadrzewione. Pojawiają się charakterystyczne, wysokie, piaszczyste skarpy. W połowie dzisiejszej trasy robimy krótka przerwę. Nie wychodzę jednak na brzeg.

Fot. Magda (MAGA)

Zajmuję miejsce, obok wygrzewającego się w słońcu zaskrońca, na jakimś obalonym do wody pniu. 


Czym bliżej Radawy, tym rzeka robi się mniej uciążliwa. Koryto coraz bardziej wyczyszczone z przeszkód. 


Nie jestem mistrzem fotografii, lecz udaje mi się uchwycić jakiegoś ciekawskiego ptaka. Długo mi się przyglądał, nim poderwał się do lotu. 


Kolejne zakręty i napotykam ciekawskiego konika. Jak są konie, to i pewnie ludzie. A jak ludzie, to i pewnie gdzieś zaraz powinna być już Radawa. 


Płynę z Magą. Rozmawiamy, ostatnie zanurzenia wioseł w Lubaczówce, 


ostatnie meandry i kończymy tę przygodę zaraz przed mostem. 


Akurat był tam jakiś zlot motocyklistów. Pewnie dziwnie wyglądaliśmy między tymi wszystkimi ludźmi w skórach, w naszych strojach pływackich? Udajemy się po auta. A jakże, są wszystkie. Jednak jest jeszcze na świecie kilka życzliwych osób. Szybko pakuję swoje graty, dziękuję wszystkim za spływ i ruszam na zachód. 


Powrót bez przygód. Bardzo piękny weekend. Na Lubaczówce nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. W moim prywatnym rankingu, ta rzeka zajmuje od teraz bardzo wysokie miejsce. Jest tam wszystko czego potrzebuję na spływie. Piękne tereny, cisza, trochę zwałek, no i wreszcie urocza rzeka. Owszem, dosyć uciążliwa. Pewnie czym wyżej, tym jeszcze bardziej? Kiedyś koniecznie muszę to sprawdzić osobiście! Zdjęć będzie więcej. Czekam na jeszcze jedno. Czarno–białe, z kajakiem na dachu samochodu. Tak, tak, w końcu i mnie cyknął foto-radar. Gdzieś w okolicach Sandomierza.

PS.

Ogromne podziękowania dla mojej ukochanej córci, za wzorowe dopilnowanie dobytku, podczas mojej nieplanowanej nieobecności.