czwartek, 3 kwietnia 2014

2014.04.03. Starachowice - Starachowice (Kamienna)

Dzisiaj, po prawie dziewięciomiesięcznej przerwie spowodowanej niemiłymi wydarzeniami z zeszłych wakacji, postanowiłem ponownie zwodować kajak na rzece. Jesienią pływałem tylko po zalewach, a zimę spędziłem na próbach udoskonalenia komór. Kombinowałem, próbowałem różnych sposobów, lecz w żaden sposób nie udało się zreanimować zepsutych zgrzewów. Cóż, zostaje liczyć na to, że gdy już kajak nie będzie przepompowywany, wszystko będzie w porządku. A więc dzisiaj postanowiłem wykorzystać pierwsze dni prawdziwej słonecznej wiosny i spłynąć dosyć pechowy dla mnie odcinek Kamiennej ze Starachowic do Stykowa. Decyduję się zacząć nieco wyżej niż do tej pory i ruszam spod mostu na ul. Rogowskiego.


Będę miał do spłynięcia kłopotliwy dla pneumatycznego kajaka próg wodny. Proszę Jarka żeby pierwsze metry asekurował mnie z brzegu w razie jakichś kłopotów. A więc startuję. Wspomniany próg spływam bez większych kłopotów.


Macham Jarkowi na pożegnanie i płynę przed siebie. Wody w rzece trochę mało i co rusz trę dnem o kamienie. Przepływam pod mostem na ul. Sadowej.


Kawałek dalej pod wiaduktem zawieszam się kajakiem na podwodnej przeszkodzie. Nijak nie mogę się uwolnić. Wysiąść z kajaka też nie ma jak, bo pewnie nurt nie pozwolił by mi tam ustać w wodzie. Szarpię się więc, aż wreszcie udaje mi się spłynąć. Trochę emocji za mną. Spływam kolejną kaskadę przed mostem na ul. 17 Stycznia i kamieniste bystrze znajdujące się pod nim. Mijam "Żelazny Most" przed piachami. Kolejne kamieniste bystrze i czuję, że w kajaku mam sporo wody. Parkuję na wysokości Urzędu Skarbowego.


Sprawdzam czy korki w dnie służące do wylewania wody są zamknięte i szczelne. Zamknięte. Więc skąd u licha wzięło się wewnątrz tyle wody? Może jak wisiałem pod wiaduktem woda przelała się przez pokład i wlała do środka? Możliwe, że tak było. Wylewam wodę z kajaka i płynę dalej. Po kilkudziesięciu metrach znowu czuję, że robi się mokro. Przewalone do rzeki drzewo zmusza mnie do wyjścia na brzeg.


Wylewam ponownie wodę i co widzę? Poszycie dna kajaka jest rozerwane!!! No fatum jakieś, klątwa czy co? Komora w podłodze na szczęście jest cała.


Muszę znowu kończyć w miejscu gdzie tego nie planowałem. Przepłynąłem raptem cztery kilometry i tyleż samo muszę teraz targać wszystko na piechotę w stronę domu. Zły jak cholera, w drodze powrotnej zastanawiam się jak to się mogło stać? Może pod tym wiaduktem nie tylko na kamieniach się zawiesiłem? Wracając, idę obejrzeć to felerne miejsce i rzeczywiście z wody wystają jakieś druty i inne żelastwa. Tak! To musiało się stać tutaj. Na lewym brzegu dokładnie na wysokości tego miejsca jest zakład gdzie zgrzewają plandeki. Zachodzę tam, pokazuję ranę w dnie kajaka i po trzech minutach mam sprzęt naprawiony. Do domu wracam już w lepszym humorze. To nie była wina kajaka. Po prostu pech, że napłynąłem akurat na to miejsce. Ważne, że komory całe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz