wtorek, 22 lipca 2014

2014.07.19-22. Wolica - Sandomierz (Czarna Nida-Nida-Wisła)

No i nadszedł wreszcie dzień w którym miałem rozpocząć najdłuższy tegoroczny spływ. Długo się przygotowywałem. I mentalnie i logistycznie. Wertowałem mapy, czytałem opisy. Sen z powiek trochę spędzał mi nieszczęśliwy wypadek który miał miejsce dwa tygodnie wcześniej na Nidzie. Podczas pokonywania sztucznego progu na wysokości miejscowości Skowronno Górne utonęły dwie osoby. Obawy tym większe, że jednak popłynę samemu. Grzegorz, z którym wstępnie byłem umówiony musiał stawić się w pracy. Ale odwrotu nie ma. W tym roku choćby się paliło i waliło muszę dać radę. Wymazać zeszłoroczną, wakacyjną, osobistą porażkę na Wiśle. Wszystko spakowane. Wyruszam pociągiem do Wolicy.


W planach mam pobyt na trzech rzekach. Zacznę przy elektrowni w Wolicy na Czarnej Nidzie. Potem Nidą aż do Wisły i dalej zależy jak będę stał z czasem i zdrowiem chciałbym Wisłą dopłynąć do Sandomierza. W porannych promieniach słońca pakuję kajak.


Prezentuje się bojowo.


Jeszcze telefon od Grzegorza, żebym uważał tuż po starcie na miejsce z silnym nurtem, bystrzami i może innymi przeszkodami. Podobno niedawno na jakimś spływie było tam kilka wywrotek. Informuje mnie której strony rzeki się tam trzymać i życzy udanej przygody. Ruszam. Rzeczywiście po chwili widzę znak ostrzegawczy o miejscu, przed którym przestrzegł mnie GB53.


Płynę zgodnie z jego wskazówkami i spokojnie udaje mi się to spłynąć. Fragment rzeki naprawdę niewdzięczny. Dalej mam Czarną Nidę tylko dla siebie. Sporo myśli przelatuje mi przez głowę. Jak będzie? Czy dam radę? Na takich rozmyśleniach przebiega cała droga do mostu w Tokarni. Tam już z daleka słyszę głośny szum wody. Wiem, wiem bystrze.


Już w domu postanowiłem, że to miejsce obniosę brzegiem. Wyskakuję z kajaka i przenoszę się na drugą stronę mostu. Tam już rozkłada się jakiś komercyjny spływ. Po wspomnieniach takich imprez na Pilicy uciekam stamtąd czym prędzej.


Czarna Nida niesie mnie aż miło. Dosyć szybko dopływam do miejsca gdzie łączy się z Białą Nidą. Odtąd rzeka toczy swoje wody już jako Nida.


Płynę przez chwilę i już z daleka słyszę jak kąpiące się w rzece dzieci witają mnie przyjaznym - Ahoj. Dopływam, odpowiadam, patrzę, a na brzegu kilku dorosłych, samochody, a na dachach kanady i jeden kajak. Oooo, może nie będę płynął dalej sam? Dobijam do brzegu, zaczynam rozmowę, skąd, dokąd itd. Lecz jakoś wymiana zdań nam się nie klei. Kątem oka spoglądam na rejestrację samochodów i wszystko się wyjaśnia. To Czesi. Jakoś poszło po angielsku. Oni kończyli tu swoje pływanie i wracają do domu. Szkoda. Rzucam im na pożegnanie - AHOJ VODACY i dalej ruszam sam. Powoli oswajam się z myślą, że przecież miałem płynąć samemu i nie ma co sobie zawracać głowy wyimaginowanym towarzystwem. Zaczynam skupiać się na Nidzie.


A jest na czym. Mijam zamek rycerski w Sobkowie.


Zatrzymuję się na niewielkich dzikich plażach, trochę się chłodzę w wodzie i tak dopływam do Rębowa. Tu mam do obniesienia zaporę. Sprawnie mi to idzie. Za zaporą chwilę odpoczywam i wiosłuję dalej.


Dopada mnie zmęczenia, trochę pobolewa głowa. Obnoszę próg w Motkowicach


i decyduję, że tu zostanę i rozbiję swój obóz. Po co się spieszyć? W końcu to wakacje i przecież nie muszę przepłynąć całego dystansu w jeden dzień. Kąpiel w rzece, obiad i wskakuję do namiotu.


Mimo, iż jest wczesna pora - zasypiam. Po pewnym czasie budzę się, do uszu dochodzą jakieś ludzkie głosy. Wyszedłem na zwiad i widzę jak kilkadziesiąt metrów dalej, przy progu, stoją inni wodniacy z łodziami. Podchodzę, witam się i pomagam im przenieść wielkie łajby i cały dobytek. Trzy małżeństwa z dziećmi, psami i Bóg wie z czym jeszcze, także spędzają wakacje na Nidzie. Chwilę rozmawiamy i odpływają. Znowu cisza i spokój. Tylko gdzieś z oddali dochodzący szum wody przelewającej się przez próg. Zasypiam ponownie, teraz już na dobre. Budzę się dopiero rano. Słońce dosyć mocno zaczyna świecić. Robi się gorąco. Pakuję się i odpływam.


Wypoczęty, to i dosyć szybko pokonuję kolejne zakręty, mijam obóz ludzi z którymi miałem wieczorne spotkanie i nim się obejrzałem, dopływam do tego niebezpiecznego progu koło Skowronna. Jest na szczęście dogodne wyjście z wody.


Zaczynam mozolną przenoskę. Przed progiem jest jeszcze głazowisko. Pewnie można to wszystko spłynąć, ale nie samemu i raczej z asekuracją z brzegu.


Po odbiciu od brzegu czuję ulgę, że to miejsce już za mną. Odpoczywam w kajaku. Wyciszam się. Nie patrzę na zegarek, płynę jak mi się chce i jak niesie Nida.


A chyba chciało mi się, bo jeszcze przed południem dopływam do Pińczowa. Tutaj robię kolejną przerwę przy Aeroklubie i ruszam dalej.


Nie mam żadnego planu dokąd dzisiaj dopłynąć. Po prostu płynę. Ale nadal idzie mi to dosyć żwawo i w godzinach popołudniowych melduję się w przystani kajakowej w Chroberzy.


Idę do pobliskiego sklepu, uzupełniam zapas wody, papierosów, kupuję Red Bulla i opuszczam przystań. Po drodze mały chłopiec z brzegu rzucił mi: "Czy Pan jest Policja... Wodowa". Ha, ha, dobre. Zaczynam powoli opadać z sił, chyba czas zacząć rozglądać się za miejscem na nocleg.


I tak szukając owego, niepostrzeżenie dopływam do kolejnego mostu. Pytam wędkarzy co to za miejscowość. "Wiślica Panie". Szok! Przepłynąłem dzisiaj ponad 50 kilometrów. Dosyć!


W Wiślicy rozbijam namiot i ... coś bym zjadł. Ogniska palił nie będę, bo nie chcę zdradzać swojej pozycji. Do rzeki na rowerach podjeżdża starsze, miłe małżeństwo. Po chwili rozmowy pożyczam od Nich rower i ruszam na "miasto", w poszukiwaniu czegoś ciepłego do zjedzenia. W międzyczasie dzwonię do Prusa, żeby ustalił mi, gdzie na Wiśle są Eltechy, bo ja jutro do Królowej dopłynę i może się spotkamy? Nic z tego, Prus odpowiada, że chłopaki zabawili trochę dłużej w Niepołomicach i jutro nie ma szans na spotkanie. Szkoda. Zjadam, hamburgery, hot- dogi zabieram ze sobą. Kupuję po zimniutkim "Harnasiu" miłemu małżeństwu które użyczyło mi roweru i przypilnowało w tym czasie mojego dobytku. Zapada noc, więc i ja też zapadam w błogi sen.


Rano jak zwykle: kąpiel w rzece, śniadanie, pakuję graty i w drogę. Nida kręci aż miło, a ja już myślę o spotkaniu z Wisłą. Nadspodziewanie szybko mi to wszystko idzie. Przed południem już jestem w Nowym Korczynie. Krótki postój i stąd już prosto do Wisły.


Płynę i wypatruję jej niecierpliwie.


W końcu jest. Jak zwykle ogromna, majestatyczna.


Naprzeciwko ujścia Nidy spora plaża, tam jakaś łajba. Podpływam, witam się z miłym małżeństwem i ich dziećmi. Chwilę rozmawiamy i odpływam.


Po niedługim czasie wyprzedzają mnie. Ich łajba ma silnik, ja płynę tylko dzięki sile rąk. Za mostem w Szczucinie znowu się spotykamy. Ojciec-Kapitan tej jednostki odpoczywa na brzegu, podczas gdy jego załoga robi zakupy na mieście. Zapalam fajkę pokoju, On uzupełnia mój zapas wody pitnej i odpływam dalej.


Przed wieczorem znowu mnie wyprzedzają. Zaczynam rozglądać się za miejscem na obóz. Ale jak na złość brzegi robią się niedostępne. Znajduję skarpę. Wyjście z wody niezbyt wygodne, lecz postanawiam tu zostać. Rozbijam namiot, posilam się, odganiam komary i patrzę na zachód słońca. Jest pięknie. Dobra, słońce zachodzi więc i na sen pora. Noc mija spokojnie.


Rano telefon od Grzegorza. Informuje mnie, że może trochę padać i może silniej powiać. Ruszam. Za pierwszym zakrętem, na ogromnej piaszczystej łasze mijam obóz napotkanego wczoraj małżeństwa. Jeszcze chyba śpią, także nie przeszkadzam i płynę dalej. Nim dopłynąłem do Połańca zaczyna dosyć mocno wiać. Wisła trochę zaczyna bujać. Mijam elektrownię i zaczynam się zastanawiać, czy czasem dzisiaj nie dam rady dopłynąć do mety w Sandomierzu?


Idzie mi nieźle. Wczesnym południem dopływam do promu w Baranowie Sandomierskim.


Przed Tarnobrzegiem zaczyna wiać coraz mocniej. Robi się jak na morzu. Coraz to przyjmuję na siebie fale rozbijane o dziób kajaka.


Dopływam do Tarnobrzega. I mam dylemat. Do Sandomierza ze dwie godziny płynięcia, ale ten wiatr... a jak dopłynę, to i tak dzisiaj nie będzie jak wrócić do domu. Dzwonię do kolegi Michała czy nie podjechałby po mnie do portu w "San Domingo"? Odpowiedź pozytywna, więc płynę.


Gdy Sandomierz pojawił się na horyzoncie chyba zbyt mocno się rozluźniłem. Wisła szybko sprowadza mnie na ziemię i grzęznę w piachu.


Po "odkopaniu" się z tego miejsca, do samego portu już bez niespodzianek. Wpływam więc triumfalnie.


Dzwony mnie nie witają, ale ogarnia uczucie spełnienia. Jestem dumny z siebie. Po pierwsze dałem radę. Po drugie miałem płynąc tydzień a wyszły cztery dni. Jest moc! Na brzegu gdy czekałem na przyjazd Michała,


dopada mnie jednak żal, że to już koniec. Fajnie zasypiało i budziło się w namiocie nad rzeką. Cztery dni, trzy rzeki, 209 kilometrów. Super przygoda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz