Jeden z
bardziej szalonych, a już na pewno nieplanowanych wypadów. Po nocnej, 12
godzinnej zmianie w pracy, szybkie zakupy w Tesco, błyskawiczne pakowanie i w
drogę. A droga nie byle jaka. Udaję się na wschodnie rubieże naszego kraju.
Kierunek – Łazy koło Radymna. Mam się tam spotkać z ekipą, która jest na rzece
o nazwie Szkło już od czwartku. Oj, ciężko się jechało w strugach padającego
deszczu. Przed Jarosławiem dostaję informację, że już na mnie czekają pod
mostem w owych Łazach. Później niż prędzej, odnajduję to miejsce. Wita mnie
MAGA (Magda), jedyna mi dotąd znana osoba na tym spływie. Zostawiam auto na
podwórzu pewnego sympatycznego
gospodarza.
Poznaję resztę ekipy (Hanna z Gliwic, Marysia, Szymek, Jarek z
Lubartowa) i szybko przygotowuję kajak do zabawy. Ruszamy. Zaczynam od
spłynięcia bystrza. To tak na dobry początek.
Fot. Szymek
Deszcz nieco mniejszy od tego jaki mi towarzyszył przez całą drogę, ale coś tam z nieba jednak kapie. A więc witam się z nową rzeką.
Dzisiaj tylko krótki fragment do Sanu. W sam raz na
początek. Idzie dosyć szybko. Rzeka pomaga. Wartko podążam na spotkanie z
Sanem.
Kilka zakrętów, na prawym brzegu jakaś mała cerkiew przerobiona na
kościół katolicki,
kilka pociągnięć wiosłem i jest. San jest mi dość dobrze
znany od zeszłego roku. Tylko, czy będzie dane mi go kiedyś zobaczyć w słońcu?
Tym razem znów się to nie udało.
Płyniemy nim przez chwilkę i kończymy. W
planach mamy przerzucenie całego szpeju na Lubaczówkę. Tak też się dzieje.
Znajdujemy przyjemne miejsce na biwak, w lesie, nad brzegiem rzeki, w okolicach
miejscowości Nowa Grobla. Palimy ognisko, posilamy się i ja jako pierwszy,
udaję się do swojego namiotu na spoczynek.
Praca, podróż, trochę kajakowania i brak
snu przez ponad 24 godziny zrobiły swoje. Niestety, noc do ciepłych nie
należała. Marzłem okrutnie. Takie spanie, to nie spanie! Rano, z i tak słabego
snu budzi mnie dzięcioł. Upodobał sobie drzewo akurat gdzieś przy moim
wigwamie. Trzeba przyznać, że skutecznie tłukł dziobem o pień. Dosyć tego!
Otwieram oczy już na dobre. Śniadanie, pakowanie kajaka i ruszamy samochodami
do Radawy. Wyjechanie z tego uroczego miejsca przypłaciłem urwaną osłoną
silnika. W Radawie planujemy zakończyć jutro całą imprezę. Po dosyć
intensywnych poszukiwaniach, udaje nam się znaleźć chętnego na mój wóz. Zawozi
nas na powrót w górę rzeki, oddaję mu kluczyki i dokumenty do mojego Roverka,
licząc, że zastanę go jutro na mecie… A więc Lubaczówka. Wpływa do polski z Ukrainy.
Jednak my nie płyniemy od samej granicy. Daleko nie było, ale inaczej już to
zaplanowaliśmy. Schodzimy na wodę. Po zimnej nocy, nastał ciepły dzień.
Piękne
słońce, niemal bezwietrznie. Nic tylko płynąć.
I z tym właśnie był największy
problem. Przez pierwsze kilometry od groma zwałek. Potężne drzewa grodzące
koryto rzeki.
Mój kajak całkiem nieźle radzi sobie w takich warunkach, lecz „na
pusto”, a nie obładowany tyloma tobołami.
Przedzieram się więc mozolnie przez te przeszkody, trochę pomagam pozostałym nieszczęśnikom, gdyż ich kajaki zupełnie nie zostały stworzone do takiego pływania.
Fot. Magda (MAGA)
Przedzieram się więc mozolnie przez te przeszkody, trochę pomagam pozostałym nieszczęśnikom, gdyż ich kajaki zupełnie nie zostały stworzone do takiego pływania.
Jednak upór i determinacja
są większe niż te drzewa. Wszyscy jakoś to spływają.
Są miejsca, że i moja
Katana, wody nawet nie liźnie. Skaczę z gałęzi na gałąź, z pnia na pień.
Przeciskam się pod tymi konarami. Wtedy robi się mokro. Woda wlewa się czasem
za kołnierz.
Przydało się doświadczenie zdobyte zeszłego roku na Rawce, oj
przydało. Przy tych drzewiastych tamach, zbiera się sporo śmieci. Większość z
nich to butelki typu pet Made In Ukraine. Poza tym jest czysto.
Cały ten trud i
znój, wynagradza nam Lubaczówka okolicznościami przyrody. Słonecznie i dosyć
zielono.
Toż to już prawdziwa wiosna. Mimo byle jakiej zimy i tak byłem już za
takim pływaniem stęskniony. Pąki na drzewach, trawa się zieleni, ptaki głośno
śpiewają… Dookoła tylko tyle i aż tyle!
Rzeka z otaczającą nas fauną i florą,
oraz my w kajakach. Kompletne odludzie. Żadnych miast czy wiosek, wędkarzy,
elektrowni czy młynów. Nic z tych rzeczy. Zupełna głusza. Całą zimę na to
czekałem. Warto było dla tych chwil tłuc się taki kawał drogi.
Po pokonaniu
raptem 10 kilometrów, znajdujemy fajne miejsce na dzisiejszy nocleg. Mało
przepłynięte, lecz Lubaczówka dała nam w kość. Jutro już podobno ma być nieco
lżej. Tradycyjnie. Rozbijamy namioty i zasiadamy przy ognisku. Dzisiaj już
dłużej pobiesiadowałem, nim udałem się w objęcia błogiego snu.
Noc znów nie należała do najcieplejszych. Na pewno było poniżej zera. Jednak pomny doświadczeń z poprzedniej, przed wsunięciem się do śpiwora, założyłem na siebie wszystkie suche ciuchy, jakie miałem do dyspozycji. Trochę pomogło. Po śniadaniu dosyć szybko i sprawnie zwijamy obóz i stawiamy się w komplecie na wodzie.
Jest jeszcze cieplej niż wczoraj i rzeczywiście nieco lżej. Pojawiają się
pojedyncze zwałki, które nie sprawiają mi już takich kłopotów, jak te, które
zostały za nami.
Inni kręcą na nie już nosami, lecz chciał nie chciał, muszą to
przepłynąć. Lubaczówka nic nie traci na swoim uroku. Nadal trzyma poziom.
Brzegi
już jednak mniej zadrzewione. Pojawiają się charakterystyczne, wysokie,
piaszczyste skarpy. W połowie dzisiejszej trasy robimy krótka przerwę. Nie
wychodzę jednak na brzeg.
Zajmuję miejsce, obok wygrzewającego się w słońcu zaskrońca, na jakimś obalonym do wody pniu.
Fot. Magda (MAGA)
Zajmuję miejsce, obok wygrzewającego się w słońcu zaskrońca, na jakimś obalonym do wody pniu.
Czym bliżej Radawy, tym rzeka robi
się mniej uciążliwa. Koryto coraz bardziej wyczyszczone z przeszkód.
Nie jestem mistrzem fotografii, lecz udaje mi
się uchwycić jakiegoś ciekawskiego ptaka. Długo mi się przyglądał, nim poderwał
się do lotu.
Kolejne zakręty i napotykam ciekawskiego konika. Jak są konie, to
i pewnie ludzie. A jak ludzie, to i pewnie gdzieś zaraz powinna być już Radawa.
Płynę z Magą. Rozmawiamy, ostatnie zanurzenia wioseł w Lubaczówce,
ostatnie
meandry i kończymy tę przygodę zaraz przed mostem.
Akurat był tam jakiś zlot
motocyklistów. Pewnie dziwnie wyglądaliśmy między tymi wszystkimi ludźmi w
skórach, w naszych strojach pływackich? Udajemy się po auta. A jakże, są
wszystkie. Jednak jest jeszcze na świecie kilka życzliwych osób. Szybko pakuję
swoje graty, dziękuję wszystkim za spływ i ruszam na zachód.
Powrót bez
przygód. Bardzo piękny weekend. Na Lubaczówce nie powiedziałem jeszcze
ostatniego słowa. W moim prywatnym rankingu, ta rzeka zajmuje od teraz bardzo
wysokie miejsce. Jest tam wszystko czego potrzebuję na spływie. Piękne tereny,
cisza, trochę zwałek, no i wreszcie urocza rzeka. Owszem, dosyć uciążliwa.
Pewnie czym wyżej, tym jeszcze bardziej? Kiedyś koniecznie muszę to sprawdzić
osobiście! Zdjęć będzie więcej. Czekam na jeszcze jedno. Czarno–białe, z
kajakiem na dachu samochodu. Tak, tak, w końcu i mnie cyknął foto-radar. Gdzieś
w okolicach Sandomierza.
PS.
Ogromne
podziękowania dla mojej ukochanej córci, za wzorowe dopilnowanie dobytku,
podczas mojej nieplanowanej nieobecności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz