niedziela, 3 kwietnia 2016

2016.04.01-03. Łazy - Radawa (Szkło, San, Lubaczówka)

Jeden z bardziej szalonych, a już na pewno nieplanowanych wypadów. Po nocnej, 12 godzinnej zmianie w pracy, szybkie zakupy w Tesco, błyskawiczne pakowanie i w drogę. A droga nie byle jaka. Udaję się na wschodnie rubieże naszego kraju. 


Kierunek – Łazy koło Radymna. Mam się tam spotkać z ekipą, która jest na rzece o nazwie Szkło już od czwartku. Oj, ciężko się jechało w strugach padającego deszczu. Przed Jarosławiem dostaję informację, że już na mnie czekają pod mostem w owych Łazach. Później niż prędzej, odnajduję to miejsce. Wita mnie MAGA (Magda), jedyna mi dotąd znana osoba na tym spływie. Zostawiam auto na podwórzu  pewnego sympatycznego gospodarza. 


Poznaję resztę ekipy (Hanna z Gliwic, Marysia, Szymek, Jarek z Lubartowa) i szybko przygotowuję kajak do zabawy. Ruszamy. Zaczynam od spłynięcia bystrza. To tak na dobry początek. 

Fot. Szymek

Deszcz nieco mniejszy od tego jaki mi towarzyszył przez całą drogę, ale coś tam z nieba jednak kapie. A więc witam się z nową rzeką. 


Dzisiaj tylko krótki fragment do Sanu. W sam raz na początek. Idzie dosyć szybko. Rzeka pomaga. Wartko podążam na spotkanie z Sanem. 


Kilka zakrętów, na prawym brzegu jakaś mała cerkiew przerobiona na kościół katolicki, 


kilka pociągnięć wiosłem i jest. San jest mi dość dobrze znany od zeszłego roku. Tylko, czy będzie dane mi go kiedyś zobaczyć w słońcu? Tym razem znów się to nie udało. 


Płyniemy nim przez chwilkę i kończymy. W planach mamy przerzucenie całego szpeju na Lubaczówkę. Tak też się dzieje. Znajdujemy przyjemne miejsce na biwak, w lesie, nad brzegiem rzeki, w okolicach miejscowości Nowa Grobla. Palimy ognisko, posilamy się i ja jako pierwszy, udaję się do swojego namiotu na spoczynek. 


Praca, podróż, trochę kajakowania i brak snu przez ponad 24 godziny zrobiły swoje. Niestety, noc do ciepłych nie należała. Marzłem okrutnie. Takie spanie, to nie spanie! Rano, z i tak słabego snu budzi mnie dzięcioł. Upodobał sobie drzewo akurat gdzieś przy moim wigwamie. Trzeba przyznać, że skutecznie tłukł dziobem o pień. Dosyć tego! Otwieram oczy już na dobre. Śniadanie, pakowanie kajaka i ruszamy samochodami do Radawy. Wyjechanie z tego uroczego miejsca przypłaciłem urwaną osłoną silnika. W Radawie planujemy zakończyć jutro całą imprezę. Po dosyć intensywnych poszukiwaniach, udaje nam się znaleźć chętnego na mój wóz. Zawozi nas na powrót w górę rzeki, oddaję mu kluczyki i dokumenty do mojego Roverka, licząc, że zastanę go jutro na mecie… A więc Lubaczówka. Wpływa do polski z Ukrainy. Jednak my nie płyniemy od samej granicy. Daleko nie było, ale inaczej już to zaplanowaliśmy. Schodzimy na wodę. Po zimnej nocy, nastał ciepły dzień. 


Piękne słońce, niemal bezwietrznie. Nic tylko płynąć. 


I z tym właśnie był największy problem. Przez pierwsze kilometry od groma zwałek. Potężne drzewa grodzące koryto rzeki. 


Mój kajak całkiem nieźle radzi sobie w takich warunkach, lecz „na pusto”, a nie obładowany tyloma tobołami.

Fot. Magda (MAGA)

Przedzieram się więc mozolnie przez te przeszkody, trochę pomagam pozostałym nieszczęśnikom, gdyż ich kajaki zupełnie nie zostały stworzone do takiego pływania. 


Jednak upór i determinacja są większe niż te drzewa. Wszyscy jakoś to spływają. 


Są miejsca, że i moja Katana, wody nawet nie liźnie. Skaczę z gałęzi na gałąź, z pnia na pień. Przeciskam się pod tymi konarami. Wtedy robi się mokro. Woda wlewa się czasem za kołnierz. 


Przydało się doświadczenie zdobyte zeszłego roku na Rawce, oj przydało. Przy tych drzewiastych tamach, zbiera się sporo śmieci. Większość z nich to butelki typu pet Made In Ukraine. Poza tym jest czysto. 


Cały ten trud i znój, wynagradza nam Lubaczówka okolicznościami przyrody. Słonecznie i dosyć zielono. 


Toż to już prawdziwa wiosna. Mimo byle jakiej zimy i tak byłem już za takim pływaniem stęskniony. Pąki na drzewach, trawa się zieleni, ptaki głośno śpiewają… Dookoła tylko tyle i aż tyle! 


Rzeka z otaczającą nas fauną i florą, oraz my w kajakach. Kompletne odludzie. Żadnych miast czy wiosek, wędkarzy, elektrowni czy młynów. Nic z tych rzeczy. Zupełna głusza. Całą zimę na to czekałem. Warto było dla tych chwil tłuc się taki kawał drogi. 


Po pokonaniu raptem 10 kilometrów, znajdujemy fajne miejsce na dzisiejszy nocleg. Mało przepłynięte, lecz Lubaczówka dała nam w kość. Jutro już podobno ma być nieco lżej. Tradycyjnie. Rozbijamy namioty i zasiadamy przy ognisku. Dzisiaj już dłużej pobiesiadowałem, nim udałem się w objęcia błogiego snu. 

Fot. Szymek

Noc znów nie należała do najcieplejszych. Na pewno było poniżej zera. Jednak pomny doświadczeń z poprzedniej, przed wsunięciem się do śpiwora, założyłem na siebie wszystkie suche ciuchy, jakie miałem do dyspozycji. Trochę pomogło. Po śniadaniu dosyć szybko i sprawnie zwijamy obóz i stawiamy się w komplecie na wodzie. 


Jest jeszcze cieplej niż wczoraj i rzeczywiście nieco lżej. Pojawiają się pojedyncze zwałki, które nie sprawiają mi już takich kłopotów, jak te, które zostały za nami. 


Inni kręcą na nie już nosami, lecz chciał nie chciał, muszą to przepłynąć. Lubaczówka nic nie traci na swoim uroku. Nadal trzyma poziom. 


Brzegi już jednak mniej zadrzewione. Pojawiają się charakterystyczne, wysokie, piaszczyste skarpy. W połowie dzisiejszej trasy robimy krótka przerwę. Nie wychodzę jednak na brzeg.

Fot. Magda (MAGA)

Zajmuję miejsce, obok wygrzewającego się w słońcu zaskrońca, na jakimś obalonym do wody pniu. 


Czym bliżej Radawy, tym rzeka robi się mniej uciążliwa. Koryto coraz bardziej wyczyszczone z przeszkód. 


Nie jestem mistrzem fotografii, lecz udaje mi się uchwycić jakiegoś ciekawskiego ptaka. Długo mi się przyglądał, nim poderwał się do lotu. 


Kolejne zakręty i napotykam ciekawskiego konika. Jak są konie, to i pewnie ludzie. A jak ludzie, to i pewnie gdzieś zaraz powinna być już Radawa. 


Płynę z Magą. Rozmawiamy, ostatnie zanurzenia wioseł w Lubaczówce, 


ostatnie meandry i kończymy tę przygodę zaraz przed mostem. 


Akurat był tam jakiś zlot motocyklistów. Pewnie dziwnie wyglądaliśmy między tymi wszystkimi ludźmi w skórach, w naszych strojach pływackich? Udajemy się po auta. A jakże, są wszystkie. Jednak jest jeszcze na świecie kilka życzliwych osób. Szybko pakuję swoje graty, dziękuję wszystkim za spływ i ruszam na zachód. 


Powrót bez przygód. Bardzo piękny weekend. Na Lubaczówce nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. W moim prywatnym rankingu, ta rzeka zajmuje od teraz bardzo wysokie miejsce. Jest tam wszystko czego potrzebuję na spływie. Piękne tereny, cisza, trochę zwałek, no i wreszcie urocza rzeka. Owszem, dosyć uciążliwa. Pewnie czym wyżej, tym jeszcze bardziej? Kiedyś koniecznie muszę to sprawdzić osobiście! Zdjęć będzie więcej. Czekam na jeszcze jedno. Czarno–białe, z kajakiem na dachu samochodu. Tak, tak, w końcu i mnie cyknął foto-radar. Gdzieś w okolicach Sandomierza.

PS.

Ogromne podziękowania dla mojej ukochanej córci, za wzorowe dopilnowanie dobytku, podczas mojej nieplanowanej nieobecności.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz