sobota, 13 sierpnia 2016

2016.08.13. Stąporków - Sielpia (Czarna Konecka)

W pracy niemal maraton. Byłem już przemęczony. Na szczęście znalazło się kilka osób które to rozumiało. A więc sobota - wolne! Czy leżąc w łóżku z pilotem w ręce można odpocząć? No pewnie tak, lecz ja znam lepszy sposób. Kajak na dach wozu i ruszam w dzicz. Logistykę zabezpiecza Marcin. Tak, tak, ten sam, który niedawno debiutował w kajaku. Skąpał się, lecz znowu wylądował nad rzeką. Tym razem nie w kajaku, ale zaczyna chyba powoli łapać bakcyla. A ja? Ja miałem okazję sprawdzić, co ma do zaoferowania rzeka, która po głowie chodziła mi od dwóch lat, odkąd ją zobaczyłem. Przepłynąłem kawałek w dmuchanym Pointerze i do dziś nie miałem okazji jej spróbować ponownie. Powstrzymywał mnie zazwyczaj notoryczny brak wody. Dzisiaj miało być inaczej. I było! Słońce schowane za chmurami. Staję nad brzegiem rzeki Czarnej w Stąporkowie.


Wody wystarczająco. Żegnam się z kumplem i ruszam. Jestem podekscytowany. Nowe miejsce. Długo na to czekałem. Pierwsze pociągnięcia wiosłem.


Dosyć płytko. Trochę szuram po kamieniach, ale dramatu nie ma. Pierwsze kłody wiszące nad taflą wody i już na nich czapka ląduje w wodzie.


Ileż to razy sobie obiecywałem, że coś z tym zrobię? I nie zrobiłem. Jakieś ruiny - betony. Wszystko dla mnie jest tu zupełnie nowe.


Kilkaset metrów i pierwsza zagadka. Jakieś stare spiętrzenie wody. Dosyć wysoko, a w dole rzeka przegrodzona konarem. Jest sposób. Ale czy dam radę po zeskoku trafić w jeden tylko dostępny dla kajaka punkt? Jeśli nie, to nawet nie chcę myśleć, co by mnie w tym kotle czekało. Próbuję. Rozpędzam kajak, skaczę, i udaje się.


Wskakuję na konar. Sporo gimnastyki jeszcze tam było. Ale koniec - końców udało się. Więc płynę dalej. Nurt bardzo słaby. Praktycznie żaden. Ale wody spokojnie wystarcza.


No i te brzegi... Ogólnie i rzeka i jej otoczenie przenoszą mnie w krainę baśni.


Słyszałem, że tam jest pięknie. Lecz zobaczyć to na własne oczy - bezcenne. Zobaczyć to z perspektywy kajaka - bezcenne.


Pstrykam zdjęcia. Nie mogę napoić się pięknem otaczającej mnie przyrody. Nie przeszkadza nawet zapach wody. Może to nie smród, ale jakaś woń się unosi w powietrzu. To nic. Nie zawracam sobie dzisiaj tym głowy.


A Czarna z każdym pociągnięciem wiosła, coraz to ładniejsza. I coraz to cięższa. Coraz więcej przeszkód w korycie. Powalone drzewa, sporo bobrowych żeremi.


Szarpię się z konarami. A to pod nimi przeciskam. A to wdrapuję kajakiem na nie.


Aż za jednym z zakrętów... Niby nic nadzwyczajnego. Ot, drzewo w wodzie. Lecz kolos jakich mało. Wymyśliłem sobie drogę. Po gałęziach, pod konarem i nic z tego. Zaklinowałem się na amen. Udaje mi się wysiąść z kajaka. Wdrapuję się na tego olbrzyma. Kajak pod pień i już jesteśmy z drugiej strony.


A tam dalszy ciąg dzisiejszej baśni. Nic się nie zmienia.


Nadal sporo przeszkód w korycie. I piękna przyroda. Są fragmenty jak namalowane. Idealne.


To niesamowite, jak matka natura potrafi żyć, o ile ludzie w nią nie ingerują. Nie do opisania. Zdjęcia jakie są, każdy widzi. Nie oddają prawie wcale tego, co ta rzeka ma do zaoferowania. Wszystko mi się podoba.


Jak już napotkałem oznaki cywilizacji, skądinąd miejsce do spłynięcia kłopotliwe, to i jednakowoż malownicze jak cała rzeka.


Pojawiają się skarpy zapierające swoim widokiem dech w piersiach. Jak namalowane.


Stary, nieczynny most.


Jakieś kładki które prowadzą donikąd.


Zero ludzi. Dookoła lasy i tylko lasy. O dziwo nie słychać ptaków. Może to przez tę aurę. Nie wiem. Uderzająca cisza dokoła. Jakby wszystko wymarłe.


Powoli dno robi się piaszczyste. Nadaje to rzece, wbrew jej nazwie, koloru rudego.


Mozolnie pokonuję kolejne przeszkody i dopływam do małego stawu. Zakończony oczywiście zastawką. Przenoska.


Niezbyt uciążliwa. A może to nastrój w jakim jestem sprawia, że takie niedogodności mi nie przeszkadzają? Całkiem możliwe. Schodzę ponownie na wodę. Nic się nie zmienia. Ochy i achy. Przepięknie.


Przeciskam się pod kolejnymi konarami. Jestem dość mocno przemoczony. Nic to. Warto było się tu pofatygować.


Kolejna wysiadka. Kolejne drzewo grodzi rzekę. Ani nad nim, ani pod nim. Może da radę wyskoczyć z kajaka na nie i przeciągnąć go pod konarem? Pewnie by dało, tyle że czym bliżej byłem owego pniaka, tym bardziej widziałem jak się kołysze. To żyło swoim życiem. Niezliczona ilość mrówek tam urzędowała. Nie odważyłem się na spacer po takim drzewie. Wycofuję się i grzecznie przeciągam kajak lądem.


Dopływam do kolejnego stawu. Na nim rozmyślam, jak właściwie nazywa się ta rzeka? Spotkałem nazwy Czarna, Czarna Maleniecka, Czarna Konecka. Sam tego nie rozwiążę. Dopływam do tamy. Kolejna przenoska. I tym razem pokonuję to sprawnie i bez marudzenia pod nosem. Za tamą znowu robi się płycej i bardziej kamieniście.


Trę kajakiem o dno. Rzeka w tym miejscu zdecydowanie przyspiesza. Po kilkuset metrach znowu zwalnia. Ukazują mi się miejsca w stylu industrialnym.


Ale to tylko nieliczne przerywniki w tej dziczy. Czarna zwolniła, ale nie odpuściła.


Mnóstwo paproci na brzegach. Chylą się ku wodzie. Na tym odcinku masa zwałek. Jedna za drugą. Kolejne drzewo zmusza mnie do przemieszczenia się brzegiem. Pewnie gdybym nie był sam, dało by radę jakoś to pokonać. Ale nie mam co liczyć na pomoc.


Kilka skarp, kilka kolejnych zwałek, mijam ujście rzeki Krasnej


 i robi się znowu nieco płycej. Nie na tyle, aby nie dało się płynąć, ale jednak ciężej się wiosłuje. Na jakiś czas rzeka się oczyszcza z drzew. Nad głową pojawia się niebo. Znika baldachim stworzony przez korony drzew. Odkładam wiosło. Wyciągam się w kajaku. Odpoczywam. Uderzająca cisza.


Krew wolniej zaczyna krążyć. To jest właśnie to czego najbardziej potrzebowałem. Robi się coraz płycej. Z każdym zakrętem coraz mniej wody.


Wracają nad wodę drzewa. I w wodzie coraz więcej nowych przeszkód. Jednak tu można to przepłynąć bez wysiadania. Kluczę więc pomiędzy zalegającymi gałęziami.


Też do czasu. Natrafiam na miejsce, gdzie nawet nie podejmuję walki z tymi chabaziami. Wysiadka. Wybrałem nie ten brzeg co trzeba. Kąpiel w pokrzywach. Podobno to zdrowe.


Jeszcze kilka kilometrów i trawę, drzewa i paprocie zaczyna wypierać trzcina. Niechybnie zbliżam się do końca tej bajkowej podróży. Ośrodki wypoczynkowe,


ujście Czarnej Tatarskiej, słabszy nurt, to wszystko zwiastuje, że zalew w Sielpi jest tuż tuż. Dzwonię do Marcina. Może wyruszać po mnie. Samo wpłynięcie na zalew - problematyczne. Woda gdzieś niemal znika. Rozkładam wiosło na dwie części i odpychając się od dna, jakoś się przemieszczam. Szusuję tak do samego zalewu.


A tam mimo mżawki spory ruch. Kajaki, rowery wodne i inne pływające wynalazki.


Malownicze wysepki i... koniec. Tama.


Czekam na transport. Znowu wyciągam się w kajaku. Strząsam z fartucha wszystkie insekty, liście, jakieś dzikie owoce. Na jednym z drzew tabliczka informująca o zbiorniku. I mam rozwiązanie nurtującego mnie problemu. Rzeka Czarna Konecka!!!! Dała mi wszystko, czego potrzebowałem do aktywnego odpoczynku. To naprawdę jest Miss świętokrzyskich rzek. Upuściła mi nieco krwi (rozcięta warga), zniszczyła mocowanie aparatu do smyczy, zbeszcześciła moją czapkę, ale będę tu zaglądał i pływał, bezapelacyjnie, do samego do końca.


Mojego lub jej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz