niedziela, 4 lutego 2018

2018.02.04. Brzezinki - Kopcówki (Lubrzanka)

Spływ się odbył. To co ważne, pisze się jednak nie w kajaku i nie z wiosłem w rękach. Kajak został odcięty grubą kreską. Prawdziwe życie toczy się zupełnie gdzie indziej. Wiele musiałem przepłynąć by tam dotrzeć. Dzisiejsza Lubrzanka z przyjaciółmi - Tomkiem (TEGIE), Piotrem (PRUS) i Arturem była tylko miłym dodatkiem do całej reszty. 142 spływ, czyli właśnie miły dodatek do tego co ważne. Ale tylko dodatek. Przynajmniej takie było założenie. A więc startujemy przy moście w miejscowości Brzezinki. W jednym z serc gór świętokrzyskich.


Chłodno, wąsko, dosyć dynamicznie. W nocy prawie nie spałem, lecz co to dla mnie za nowość? Na takie niedzielne pływanie - wystarczająco. Przynajmniej takie było założenie.


No i Lubrzanka złamała wszystkie założenia już po kilku pierwszych, szybkich zakrętach. Szybko to tam płynie. Bardzo szybko.


Szybko też zmuszeni jesteśmy do wysiadki. Betonowy słup grodzący rzekę okazał się nie do sforsowania.


Po chwili kolejny postój. Dłonie zmarznięte na kość. Szukam grubszych rękawiczek. Powinienem mieć w kajaku. Przynajmniej takie było założenie. To też się nie sprawdziło. Cóż, płynę dalej.


Hm... płynę? Pędzę na łeb na szyję. Bystrze za bystrzem. Wyję po cichu z powodu zmarzniętych dłoni i nieco głośniej ze strachu. Tak, tak, ze strachu. Bo mam spore obawy, czy uda mi się z tego wszystkiego wyjść "na sucho".


Co tam się działo, to ciężko opisać. Jeden z zakrętów zagrzał i dłonie i resztę mnie do czerwoności. Szalony nurt, dziewięćdziesiąt stopni w lewo i zwałka. Neptun nade mną czuwał, bo ja z pokonaniem tego miałem niewiele wspólnego.


Czapka w wodzie. Niezły początek niedzieli. Miałem zwiedzać, odpoczywać, fotografować. Przynajmniej takie było założenie. Nic z tych rzeczy. Lubrzanka oszalała.


Nie znam się na górskim pływaniu. Nie znam kategorii trudności takich rzek. Tak czy owak, dla mnie, to było szaleństwo. Te zakręty, ten nurt, te cofki które zamiast dać wytchnienie, stawiały kajak niemal do góry dnem.


Chwila spokoju, rozwidlenie, Tomek woła - "płyń w prawo". Rzucam się więc w prawą odnogę tego magla.


Kurcze, co tam się dzisiaj działo. Połączenie Psarki z Warkoczem. A może i coś więcej. Ani chwili spokoju. Prawie bez zdjęć i zwiedzania. Tylko walka z żywiołem.


Za kolejnym z mostów robi szerzej. Nieco płycej, lecz ani trochę wolniej.


Nadal dynamiczne zakręty, szum wody... przełom Lubrzanki.


Po lewej burcie Radostowa. Góra Radostowa. Płynąłem już tu kiedyś. Był kwiecień, słonecznie i zielono. Lecz nic a nic nie przypominało to tego miejsca.


Zmieniło się moje kajakowanie. Więcej dostrzegam. A jest przepięknie. Strome, zadrzewione brzegi. Mnóstwo meandrów.


Kamienistych (dzisiaj skrytych pod wodą) przemiałów. Trzymamy dystans od siebie. Przynajmniej ja trzymam.


Kajakarstwo ekstremalne jak na poziom moich umiejętności. I o dziwo, nadal płynę suchy.


Wychodzi słońce. A więc w tych pięknych okolicznościach przyrody zarządzamy przerwę.


Po chwili w naszym małym obozie płonie ognisko. Nie wiem skąd u przyjaciół taki spokój? Ja nie mogę ochłonąć. Posilamy się.


Żadnych rzecznych tematów. Kurcze, czy oni płyną inną rzeką? Trochę nam tam zeszło. Gdy słońce się chowa i my wskakujemy w swoje łajby.


Miało już być wolniej. Przynajmniej takie było założenie. Nie było. Nadal dynamicznie i jak to nazwali pewni jeźdźcy na koniach w szlacheckich strojach - elegancko.


I jeden z meandrów elegancko pokazał swoją moc. Porządnie mną tam zachwiało. Zresztą nie tylko mną.


W rzece więcej przeszkód niż dotychczas. Wysuwam się zdecydowanie na czoło stawki.


Fragment uregulowanej rzeki. Zbawienie. Chwila odpoczynku.


Most i dalej zwałki. Choć tu już nurt trochę słabszy. Co nie oznacza, że można sobie pofolgować.


Batożą mnie niemiłosiernie gałęzie zwisające tuż nad korytem rzeki.


Z czasem jednak Lubrzanka zaczyna odpuszczać. Dłuższe chwile na złapanie oddechu.


Kolejne zakręty i wytraca swą prędkość jeszcze bardziej. Wykorzystuję aparat do maksimum. Podoba mi się.


I co ważniejsze, nadal płynę "na sucho". Radostowa zostaje za nami. Przełom Lubrzanki też.


Przed nami natomiast rozlewiska oznaczające bliskość zalewu w Cedzynie.


Jest wolniej i ciężej, lecz spokojniej. Zając na lewym brzegu. Długo mi się przyglądał, lecz pozować do zdjęć ochoty nie miał.


Do zalewu nie dopływamy. I tak był zamarznięty. Takie było założenie. I ono akurat się ziściło. Kończymy w miejscowości Kopcówki. Działo się.


Zaskoczyła mnie dzisiejsza eskapada. Tego się nie spodziewałem. Jednak rzeczy najważniejsze dzieją się i tak nie na rzece. Zaskoczenie po powrocie do domu było jeszcze większe...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz