poniedziałek, 4 lipca 2016

2016.06.29 - 07.04. Szczekociny - Borki (Pilica, Wisła)

Nadszedł czas urlopu. Ileż to było planów? Jedne ambitniejsze, inne niemal science fiction. A co wypaliło? Coś, czego zupełnie nie planowałem. Wahałem się czy w ogóle gdziekolwiek płynąć. Sytuacja finansowa, sprawy osobiste - wszystko mówiło nie. Jednak popłynąłem. Wybór oszczędnościowy. Rzeka Pilica. Sporo jej już przepłynąłem, lecz zostało też sporo do spłynięcia. Założyłem sobie spływ jakiego dotąd nie przerabiałem. I ilość kilometrów i ilość dni. Wszystko w większym wymiarze niż dotychczas. Logistykę zapewnia mi niezawodny ostatnim czasem Paweł (DZIUŁAS) wraz z synem Dawidem.

Środa 29 czerwca ok.45 km. 

Środa, punkt 4:00 melduję się w Ostrowcu Świętokrzyskim. Stąd ruszamy przez Kielce w stronę Zawiercia. Ale tam nie dojeżdżamy. Lądujemy wcześniej w Szczekocinach, przy moście obok pałacu Dembińskich. Wszędzie unosi się niesamowity odór. Nie do wytrzymania. Skąd? Diabli wiedzą. Ale był nieznośny.


Przed 7:00 jestem już spakowany i niemal gotowy do rozpoczęcia przygody. Niemal, gdyż stwierdzam brak jakiegokolwiek środka na komary i kleszcze - niechcianych towarzyszy niemal każdego spływu. Ruszam z Dawidem w miasto. Wszystko dopiero się budzi. Chwilę szukamy i znajdujemy sklep gdzie dostaję odpowiedni środek. Wracamy nad rzekę. I tu kolejne pytanie. Jak ten kajak w ogóle zwodować. Ciężki jak diabli. Zapakowałem się do tej łupiny na tydzień płynięcia. Z pomocą Pawła spychamy go na wodę. Wolę nie myśleć co będzie jak już odpłynę. Co na przenoskach? A takowe będą. I będą jeszcze dziś, gdy zapasy będą nadal w łódce. No trudno. Będę się martwił później. Teraz ruszam przed siebie. Witaj Pilico, witaj przyrodo, witaj przygodo. 


Pierwsze dwadzieścia kilometrów już kiedyś płynąłem. Ale jesienią. Teraz wśród zieleni i mocnych promieni słońca. Rzeka zarośnięta trzcinami, 


pierwszy most i zaraz wyjaśnia się sprawa smrodu. W rzece, do góry kopytami leży jakiś świniak. Uciekam stamtąd czym szybciej, co by nie było na mnie. 


Pierwszy próg. W dmuchańcu go nie ruszałem. W Katanie postanawiam spłynąć. Rozpędzam się i skaczę. Kajak ciężki, głęboko wchodzi pod wodę za progiem. Nieco mną zachwiało, ciężej niż zazwyczaj się wyrwać, ale mocniejsze machnięcia wiosłem i daję radę. 


Wylewam wodę z fartucha i płynę dalej. Mocny pierwszy kilometr zakończony malowniczym, starym młynem. 


Pierwsza przenoska. Ciężko. I pierwsze straty. Widzę, że na progu zerwało mi chorągiewkę z rufy kajaka. Woda złamała plastykowy pałąk. Szkoda. Miała być symbolem utożsamienia się z naszą reprezentacją kopaczy, która jutro będzie grała ćwierćfinał EURO z Portugalią. No nic, to i tak miał być tylko symbol. Targam kajak na drugą stronę zapory i ruszam dalej. 


Tu kończy się kanał, zaczyna prawdziwa rzeka. Pięknie. Cicho, zielono i spokojnie. 


Bez zwałek. Bez ludzi, wędkarzy, żywej duszy. Tego chciałem. Podobało mi się jesienią, podoba i latem. Cisza nie została zagłuszona, ale spokój i owszem. Napotykam rodzinę łabędzi. Niby nic dziwnego, zwłaszcza na rzece. Lecz tu było dwoje małych z rodzicami. Pstrykam fotkę i... uciekam. 


Głowa rodziny rzuca się w moim kierunku z bardzo bojowym nastawieniem. Hamuję silniki. Napędził mi sporo strachu. To prawdziwa kupa mięsa. Kajaka mi nie wywróci, z powietrza też nie uderzy, ale posiniaczyć może. I co dalej? Odpływają przed siebie z asekurującym, bojowo nastawionym ojcem. Ich tempo mi nie odpowiada, lecz co się zbliżę on już tylko czeka. Palę papierosa, odkładam wiosło, przyda się teraz raczej do ewentualnej obrony niż wiosłowania. Rzeka niesie mnie sama. Za każdym zakrętem czeka na mnie on. Nie mam jak ich wyminąć. Jest zbyt wąsko. 


Cóż. Zwalniam i dalej bez wioseł z nurtem. Leżę w kajaku, słońce grzeje coraz mocniej, a za każdym zakrętem on. I tak przez jakieś trzy kilometry. Podchodzę spokojnie do kolejnego zakrętu rzeki i wreszcie go niema. Ani jego rodziny. Rozglądam się po trzcinach, może gdzieś się czai? Nie, nie ma go. Odpłynęli, gdzieś się ukryli? Nieważne. Mogę zacząć znowu płynąć swoim tempem. I tak straciłem dość czasu na uprawianiu łabędziej sztuki wojennej, zamiast skupić się na spływie. Szybko dopadam kolejny młyn, czy coś takiego. 


Znowu obnoszę to. Robi się upalnie. Nektarynka i w drogę. Most kolejowy, jakieś ruiny na prawym brzegu, kilka meandrów i Pilica nieco zwalnia. Robi się "kanałowo". To zwiastuje próg lub jakąś inną zastawkę. Tego też się spodziewałem. Zupełnie w ciemno nie płynąłem. Sprawdzałem w domu mapy i liczyłem się z tym co ma być. Skaczę kolejny próg, 


za nim kanał. Zastawka. Ni wyjść z kajaka na brzeg, ni zejść do rzeki na powrót. Wyprostować rzekę, zrobić zastawkę czy też próg było komu, lecz zająć się tym wszystkim już nie? Ja nie wymagam ruchomych schodów, ale mam prawo tam płynąć i liczyć na to, że skoro jest to niebezpieczne miejsce stworzone przez człowieka, to umożliwi mi jakiekolwiek wyjście na ląd! 


Przenoszę. Leje się ze mnie. Upał niemiłosierny. Rzeka prosta jak drut po horyzont. Czemu to ma służyć? Życia w takim miejscu nie ma żadnego. Nawet robactwa nie ma. Woda stoi w miejscu. Droga przez mękę. 


Dwa kolejne progi i kolejna tama. To początek Koniecpola. I początek mojej gehenny. No tu, to już nawet nie wiadomo czy to tama, zastawka, próg, czy cokolwiek innego? Zarośnięte wszystko. 


I to samo pytanie: Zrobić to było komu... Czy to jeszcze rzeka? Co my wyprawiamy z tą przyrodą? 


Ile tam się nakląłem, to szkoda pisać. Ciężki ten kajak jak cholera. Dobrze, że miałem wózek, ale już samo wyjście na ląd kosztowało mnie wiele energii. Koszmar. Koniec końców, ląduję po drugiej stronie. Wpływam do Koniecpola. Powoli. 


Staram się odpocząć, bo wiem, że to jeszcze nie koniec kłopotów. Most drogowy, most kolejowy i znowu zastawka. W lewo jakaś odnoga. Prowadzi mnie do jakiejś małej elektrowni. Nawet by tam wysiadł, gdyby nie dwa psy. I to nie byle jakie bydlaki. No nie odważę się. Wracam do rzeki i zastawki. Towarzyszą mi oba robiąc spory jazgot. Jeden ma ochotę spróbować się na wodzie. Tego się nie boję, ale spotkania na brzegu już bym nie zaryzykował. A więc zostaje mi tylko jeden brzeg do wyboru. Nic to nie zmieniło. Oba niedostępne. Próbuję, staram się, gramolę się na brzeg. Omal nie spadłem z tego progu razem z kajakiem. 


I wtedy byłoby, że ja nie zachowałem ostrożności? A co miałem zrobić? Zabrać ze sobą skrzydła? Dobrze, że to już koniec takich przygód. Przynajmniej na jakiś czas. Kończę ten etap bez żalu. Cieszę się, że w ogóle jeszcze żyję. Ta nieprzyjazna kraina zakończona jest mostem na ulicy o nazwie "Nad brudną wodą". I wcale się nie pomylili. 


Teraz to już prawdziwe leżenie w kajaku. Robi się naturalnie. I nareszcie rzeka płynie tak jak sobie zaplanowała, a nie jak zrobili to za nią ludzie. 


Nad brzegi wraca zieleń drzew i śpiew ptaków. Całkiem przyjemnie. Ze dwie godziny staram się nie machać wiosłem. Odpoczywam i delektuję się urlopem. To był ciężki odcinek Pilicy, ale bardzo chciałem płynąć właśnie stamtąd. Pewnie nigdy bym już nie miał okazji. A tak: Veni, Vidi, Vici! Pod koniec dnia obnoszę jeszcze jedną tamę. Tu już bez psów, kotów, trzcin i innych zasieków. 


Spływam jeszcze jedno miejsce które było wątpliwe. Na miejscu okazało się tylko niewielką niewiadomą. 


Zaczynam rozglądać się za noclegiem. Znajduję w końcu przyjemną "półkę". Ładne zejście do wody. Rozbijam namiot, wskakuję do rzeki. Potrzebuję odpoczynku. Relaks w rzece pomaga na wszystkie boleści. Cieszę się, że to już za mną. Dalej powinno być i ładniej i lżej. Kolacja - żurek z kiełbaską, krakersy cebulowe i spać. 


Czwartek 30 czerwca ok.55 km.

Pobudka 5:15. Wcześnie, lecz wystarczyło. Wychodzę na zewnątrz. Klimaty takie, jakie lubię na spływach. poranne mgły. Cisza i spokój. 


To nagroda za wczorajszy trud. Zanim spakowałem cały obóz do kajaka, słoneczko już sobie dosyć mocno świeciło. Rzeka prezentuje się coraz ładniej. 


Dosyć szybko dopływam do kolejnej zastawki. 


Wyjście na brzeg dobre. Gorzej z zejściem za tamą. Lecz jest tak ładnie, ze chce się pokonać taką przeszkodę, by móc płynąć dalej. 


Wpływam w jakiś spokojny i cichy leśny odcinek. 


Tylko śpiew ptaków i ja w kajaku. Bajecznie. Nareszcie! 


Po kilku kilometrach tej sielanki znowu robi się wolniej. Znowu kanał. Lecz ładniejszy niż ten z dnia wczorajszego. 


Dopływam do ostatniej tamy. Za nią do zapory za zalewem Sulejowskim już nie ma podobnych budowli. Ta ostatnia, jakże nieprzyjazna. Na lewym brzegu informacja: 


No i dobrze. Kto by tam chciał wysiadać, skoro na drugim brzegu jest dogodniejsze wyjście? Wyłażę na ląd. Tu kolejna niespodzianka. Nie, żadne psy itp. Przed wejściem na zastawkę tabliczka z napisem: "Zakaz wstępu. Teren prywatny". Niesamowite. Prywatna tama? Co jeszcze? Może i rzeka prywatna wkrótce tam będzie? Co to się wyprawia? No nic. Skoro to prywatne to odpływam. Zwiedzać tam i tak nie było co. 


A Pilica odtąd zmienia swoje oblicze. Robi się szerzej. 


Pojawiają się piękne skarpy. 


Jedna, druga, trzecia, kolejne. Niemal każdy zakręt tak wygląda. Cudo. I tak do Maluszyna. 


Tam za mostem małe bystrze i plaża. Tak, tu Pilica przypomina już rzekę. 


Bez zastawek, kanałów, trzcin. Piaszczyste plaże, piękne skarpy. Drzewa, ptaki, zieleń. 


Mijam ujście rzeczki która jest także na mojej liście, lecz jeszcze musi zaczekać. Wygląda sympatycznie. To Czarna Włoszczowska.


Żar się z nieba leje. Wszystkie stworzenia szukają ochłody w rzece. 


W końcu postanawiam i ja skorzystać z dobroci tych plaż. Wysiadam z łódki. Drugie śniadanie i kąpiel. 


Cudowne orzeźwienie w wodach Pilicy. Super. Aż szkoda było się stąd zabierać. Ale cóż. Komu w drogę... 


Wypraszam z kajaka pasażerów na gapę i ruszam. 


Słońce nie odpuszcza. Moczę donie w rzece. Moczę czapkę. Ochlapuję się cały. Wszystko rozgrzane do granic możliwości. 


A rzeka? Rzeka płynie i owszem. Wartko. Nie traci nic na uroku. 


W godzinach popołudniowych robi się jeszcze parniej. No muchy zdychały w powietrzu. Aż na horyzoncie za mną zaczęły zbierać się chmury. Nie wróżyło to wszystko nic dobrego. Przyspieszam i zaczynam się rozglądać za jakimś miejscem na obóz. I tak szukam, szukam i szukam, aż dopływam do Przedborza. 


Zrywa się wiatr. Robi się chłodniej. Niebo coraz bardziej zaciągnięte ciemnymi chmurami. Przepływam przez miasteczko. 


Wyskakuję na jakieś miejsce biwakowe. Oczywiście: "Teren prywatny". Gonię dalej. Kilka bystrz za Przedborzem i znajduję skarpę. Miejsce niezbyt odpowiednie, lecz czasu mam coraz mniej Zaraz pewnie lunie deszcz. Cóż. Nie mam wyboru. Zresztą dzisiaj mecz. Komu tam podczas burzy i transmisji z Marsylii będzie się chciało łazić po skarpach za Przedborzem? Szybko rozbijam namiot. Łatwo nie jest. Wiatr nie pomaga. 


Szykuję posiłek.  Dzisiaj szef kuchni serwuje pieczarkową z ... krakersami cebulkowymi. Zdążyłem w samą porę. Jak nie gruchnie, jak nie lunie. Nigdy nie przeżyłem takiej nawałnicy. Zanim włączyłem radio, namiot już zmienił swoją konstrukcję. Siadam i opieram się o ścianę na którą napiera wichura. Kontaktuję się z MAGĄ. Jak DZIUŁAS zabezpieczał tę wyprawę od strony logistycznej, tak Magda była moją osobistą pogodynką. Twierdzi, że znajduję się w jakimś epicentrum. Co by to nie znaczyło, były momenty, że naprawdę się bałem. To były trzy burze nad Pointerem. Zakładam słuchawki. Tam wojna na boisku, tu wojna z siłami natury. Na karne burze nieco się uspokajają. Szkoda, że nie daliśmy rady "Portugalom". Mam nadzieję, że to nie przez tę nieszczęsną, złamaną chorągiewkę? Północ. Zasypiam. Całą noc gdzieś grzmi i się błyska. Nad ranem wszystko się wypogadza. Namiot wytrzymał. Polecam Quechua Arpenaz 2XL.

Piątek 1 Lipca ok.55 km.

Pobudka punkt 7:00. Śniadanie. Czekam aż słońce nieco dosuszy wszystko po nocnym tornadzie. Pakuję obóz i na rzekę. Zaczyna grzać coraz mocniej. Płynę i szukam zbawiennego cienia pod koronami drzew. Wykorzystuję takie miejsca do maksimum. 


Pilica trzyma poziom. Leśne odcinki. Skarpy coraz potężniejsze. Robi na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Nie znałem jej na tym odcinku. 


Rozlewa się coraz szerzej. Pojawiają się wyspy w korycie. Dzielą rzekę na różne odnogi. Ma to swój urok, ale robi się płycej. Często kajak trze o piaszczyste dno. Próbuję różnych technik wiosłowania i ułożenia w kajaku, aby nie ugrzęznąć na dobre. 



Znowu upał nie do zniesienia. Uprawiam w kajaku plażing, smażing czy jak tam to nazwać. Jestem, w końcu na urlopie. Nie muszę tylko młócić wiosłem. 


Od Justynowa robi się już bardzo płytko. Coraz trudniej płynąć. Dopada mnie jakiś kryzys. Zaczynam czuć zmęczenie psychiczne i fizyczne. Od trzech dni do nikogo nie otworzyłem gęby. Jest fajnie, odpoczywam, ale i takie chwile na rzece trzeba przezwyciężyć. Człowiek to w końcu stworzenie stadne. Nie składałem przecież ślubów milczenia. Powoli zaczynam wypatrywać Sulejowa. Przepływam szybko ten jakże piękny odcinek Pilicy. 


Na brzegach coraz więcej komercji w postaci ośrodków wypoczynkowych. Lecz są też i ciche, dzikie miejsca. Spotykam jakiś ludzi z wypożyczonymi kajakami. Ale to nie moje tempo. 


Przepływam dosyć kłopotliwe drzewo obalone do rzeki. Mam kajak który sobie z tym radzi. Zza zakrętu słyszę krzyki. Wywrotka! To pewnie Ci nieszczęśnicy których minąłem. Kamizelek oczywiście nie mieli założonych. Mam nadzieję, że wszystko się dobrze skończyło. Z kilometr w górę rzeki. Nie dam rady. Płynę więc dalej. Walczę z coraz to płytszą rzeką. Udaje mi się to pokonać bez wychodzenia z łajby. 


W końcu dopływam do Sulejowa. I tu bitwa z myślami. Płynąć dalej? Czy na zalewie znajdę miejsce na nocleg? 


Kontakt z MAGĄ i za chwilę już wiem, o jakiejś wiosce żeglarskiej z polem namiotowym. A więc przedzieram się przez trzciny i wypływam na zalew Sulejowski. 


Naciągam fartuch na kajak. Sprawdzam czy wszystko porządnie pomocowane do łódki. Tu żartów nie ma. To kawał akwenu. Płynę. Na horyzoncie pojawiają się żaglówki. Woda stoi w miejscu. Pcham tak ten kajak przed siebie. Idzie ciężko. Przepływam przesmyk zalewu i napotykam motorowodniaków. Ludzie bez wyobraźni. Tyle wody dookoła, a oni płyną prosto na mnie. Robią się fale. Dosyć to niebezpieczne. 


Do brzegów daleko, jak na jakimś morzu. Mnóstwo ludzi i namiotów nad nimi. Wędkarze, żeglarze, motorowodniacy. Całe rodziny biwakują. Dostrzegam jedną wolną skarpę. Obieram kurs prosto na nią. Co tam wioska żeglarska. Jestem kajakarz nie żeglarz. Dobijam do brzegu. 


Wyciągam kajak. I pierwsze co robię - kąpiel. Zbawienne orzeźwienie. Prawdziwe wczasy. Rozbijam namiot. Robię kolację. Dzisiaj w menu flaki wieprzowe z niezastąpionymi krakersami cebulowymi. Słońce coraz niżej. 


I znowu dopada mnie jakaś nostalgia. Pogadałbym z kimś. Otworzył gębę do kogoś. Siedzę tak na tej skarpie. Patrzę jak wszystko powoli cumuje do brzegów, gdy nagle zza wyspy wypływa żaglówka. Słyszę kobiecy głos: 
- Czy mogę tu dobić do brzegu? 
Syrena jakaś? 
- Oczywiście! Proszę bardzo. Zapraszam.
- Ale mają być jeszcze trzy inne żaglówki.
-Nie szkodzi. 
Po chwili zza wyspy wyłaniają się kolejne maszty. Poznajemy się. Monika, Kuba, Robert, Marcin z rodziną. Jak śpiewają Cztery Refy - "Fajna ferajna". Podobno ma być głośno. Podobno do późna. Co mi tam. Będzie z kim pogadać. W podzięce za użyczenie "mojego kawałka zalewu" dostaję zimne piwo i zaproszenie na jeden z pokładów. Tu nabywam papierosy na jutro, gdyż moje zapasy niebezpiecznie się kurczą. Naprawdę miłe towarzystwo. Rozmawiamy, śmiejemy się. Wymieniamy wodniackie doświadczenia, opowiadamy przygody. 


Z głośników płyną szanty. Konkurs na tytuły i wykonawców wygrałem bezapelacyjnie. Whisky z colą i lodem. To nie mój trunek, lecz w takim towarzystwie - smakowało. Jeszcze jedno piwo, zwiedzam pokład, to co pod pokładem "Zadyszki" i... pora spać. Zasuwam się w namiocie. Wcale nie było tak głośno i długo jak straszyli. 

Sobota. 2 Lipca.ok. 50 km.

Zrywam się niemal tradycyjnie o 7:00. Chyba nieco zasiedziałem się z żeglarską bracią, bo ciężko mi się rozbudzić. Nie jem śniadania. Pakuję manatki, żeby jak najwcześniej wyruszyć. Mam przed sobą masę zalewu do przepłynięcia. Rano jeszcze mały ruch jest na wodzie. Trudne pożegnanie z poznaną wczorajszego wieczora ekipą. 


Nawet mi przez myśl przeszło, żeby może przyjąć zaproszenie na dzisiejszą imprezę. Nie. Nie przeciągam tego. Odpływam. 


Omijam wysepkę i przede mną rozpościera się morze. Ogromny ten zalew Sulejowski. Tu moja marynarska czapka pasuje jak ulał. Płynę i płynę. A tamy jak nie widać tak nie widać. 


W pewnym momencie pytam jakiegoś wędkarza, czy ja właściwie płynę jeszcze w odpowiednim kierunku? Mój kurs okazuje się właściwy. Ruch rzeczywiście jeszcze mały. Pojedyncze żaglówki. Bezpiecznie. Falę dostaję jedynie od jakiegoś poduszkowca czy czegoś takiego czym porusza się tam Policja Wodna. W końcu dostrzegam na horyzoncie zaporę. MAGA, oprócz pogodynki, pełniła też rolę informacji (właściwie na każdy temat). Wiem, że mam lądować na lewym brzegu. Tak też robię. 


Cumuję w porcie jachtowym nomen omen "MARUŚ". 


Dziwnie wyglądała moja łupina na tle tych wszystkich łajb. 


Wyciągam kajak i przygotowuję się do największej jak dotąd przenoski kajaka w moim życiu. Ale najpierw posilam się. Schabowy z frytkami! Polecam. Wszystko świeże i pyszne. Nabrałem trochę sił. Polowanie za papierosami się jednak nie powiodło. Cóż. Będę musiał reglamentować. Zabieram się za gwóźdź programu dzisiejszego dnia. Mimo przepłynięcia zalewu i dalszej drogi która przede mną, ta przenoska nie dawała mi spokoju nawet będąc w domu. Targam to wszystko w afrykańskim upale. Robię przerwy. Nie idzie mi za dobrze. Kajak jest ciężki. Wózek przez piach nie daje za bardzo rady. Była inna droga, ale o niej dowiedziałem się po fakcie. 


Dwie godziny walki i jestem nad rzeką z drugiej strony zapory. Dumny, że podołałem. Szczęśliwy, że to już mam za sobą. Ale zmęczony tak, że naprawdę nie wiem, czy dzisiaj jeszcze daleko popłynę. Schodzę na wodę. 


Snuję się jak mucha w smole. Nie mam siły. Słońce dokucza. Na domiar złego woda stojąca, gdyż za pięć kilometrów kolejna tama w Tomaszowie Mazowieckim. Odtąd już miałem Pilicę spłyniętą do ujścia. Lecz tylko krótki odcinek w polietylenowym Vortexie, resztę w dmuchanym Pointerze. To inne pływanie. I nigdy nie miałem za sobą przepłyniętych 170 km. Powoli jakoś idzie. 


W Tomaszowie uwinąłem się szybko. Na "rezerwie", lecz myśl, że to ostatnia tama dodawała mi sił. 


Mijam most i w rzece zaczyna robić się ciasno. Mnóstwo ludzi. Dopytuję o sklepy. Ruszam na polowanie fajek. Udaje się. Jeszcze tylko kilka odpowiedzi skąd - dokąd płynę i ruszam dalej. 


Plaże. Wszystko zajęte. Wszyscy odpoczywają nad wodą. Machają do mnie ale też i zdarzają się jakieś docinki. Najgorzej, jak komuś wydaje się, że jest zabawny lecz wcale tak nie jest. 


Odpływam od miasta. Pojawia się na rzece sporo kajaków komercyjnych. I znowu to samo. Jeden pomacha, inny coś burknie pod nosem. Po co takie zachowanie? Nikogo nie zaczepiam. Ot, rzucam każdej łódce dzień dobry, a oni odpłacają docinkami. Obieram kurs na Spałę. Za Tomaszowem słabszy widokowo fragment, 


lecz już przed samą Spałą - pięknie. 


Cóż z tego, skoro pełno innych "sobotnich" spływowiczów. Wszystko byłoby OK, gdyby tylko umieli się zachować. Ale nie umieją. 


Od Spały do Inowłodza też przepiękny fragment, lecz także zakłócony porykiwaniem i darciem się wniebogłosy pijanego towarzystwa w kajakach. Nie chcę uogólniać. Nie wszyscy tak się zachowują, lecz zdecydowana większość - niestety tak. Że nie wspomnę o puszkach i innych śmieciach podążającymi ich kursem. 


W Inowłodzu to się na szczęście kończy. 


Zaczynam rozglądać się powoli za jakimś miejscem na nocleg. Dookoła pięknie. 


Zielono i ... gwarno. Pełno ludzi nad brzegami. Grillują, wędkują, plażują, kąpią się w rzece, biwakują. Płynę i płynę i nic wolnego dla mnie nie ma. Czuję już zmęczenie. 


Nie planowałem dzisiaj takiego dystansu. Co robić? Za mostem w Mysiakowcu mam dość. Ląduję na brzegu. Wygląda nieźle. Tyle że zza drzew wyłaniają się jakieś sylwetki. Widzę też chyba jakieś motory. No koszmar. Pogodzony, że dzisiaj później się położę spać, schodzę z powrotem na wodę. Upływam może z 50 m. a Ci motocykliści okazują się kajakarzami. Krótka wymiana zdań i pozwalają mi zostać tutaj. Jednak dobre uczynki wracają. Rozbijam się przy rzece. 


Poznajemy się. Okazuje się, że nie dla wszystkich byłem anonimowy. Jeden z tej grupy Tomaszowsko - Łukowskiej czytał już te moje wypociny. Z tego miejsca pozdrawiam. Chłopaki grają w piłkę (pewnie dogrywają ten mecz z Portugalią). Przyjmuję zaproszenie do wspólnego ogniska. Gorąca kiełbaska z ognia, zimne piwo i Polaków nocne rozmowy. 


Było naprawdę sympatycznie. Zrywa się wiatr. Na mnie też już pora. Żegnam się i idę do swojego namiotu. 

Niedziela. 3 Lipca ok.55 km.

Budzi mnie deszcz. To jakaś odmiana od wcześniejszych upałów. Niebo porządnie zaciągnięte ciemnymi chmurami. Postanawiam to trochę przeczekać. Zakładam słuchawki na uszy, włączam szanty i czekam. Wytrzymuję do 10:00. Mimo iż nadal pada, pakuję się do kajaka i odpływam. 


Deszcz trochę ustępuje. Mijam prom rzeczny i zaczyna być naprawdę płytko. 


Mnóstwo wysp. Rzeka nie pozwala odczytać gdzie jest nurt. W którą odnogę wpłynąć. Próbuję w szerszą - wody brak. Próbuję w węższą - wody brak. Przy wyższym brzegu, przy niższym, środkiem. Wszędzie to samo. Albo źle wybierałem, albo tam naprawdę nigdzie nie było wody. 


Przed Nowym Miastem nad Pilicą bardzo ładnie. Mimo deszczu i zachmurzenia podoba mi się. Ma to też swoje plusy. Pomimo niedzieli płynę sam. Nie ma rozwrzeszczanej armady kajaków komercyjnych. 


Owszem napotykam jedną grupę która wpłynęła na Pilicę z Drzewiczki, ale szybko ich zostawiam z tyłu. Jestem sam. Mam dzisiaj rzekę tylko dla siebie. Kilku zdesperowanych wędkarzy nie zaburza panującej ciszy. 


Spokój. Za mostem w Tomczycach nieco się rozpogadza. Ale nie zrzucam z siebie ciuchów "deszczowych". 


Przepływam koło portu znajomego forumowicza. Był tam. Poznał mnie. Podpływam do brzegu. Chwilę rozmawiamy. Mariusz (SCHWIMWANNEN) pyta o zapasy jedzenia i wody. Odmawiam. Wszystko mam pod kontrolą. Odpływam. 


Przypominam sobie świetną atmosferę ogniska, która tu kiedyś panowała. Czy to jeszcze wróci? Chyba nie. Ale nie pora tu na takie płaczki. Mijam kolejne mosty. Wypogadza się już na dobre. 


Na horyzoncie już Białobrzegi. Ale i poranne opóźnienie sprawia, ze robi się też późno. 


Pora szukać miejsca na nocleg. Tyle, że przecież nie w mieście. Odpływam dalej. Mijam ekspresówkę i szukam. 


Znajduję zachęcającą plażę. Na wodzie wyglądało to lepiej. Po rozbiciu namiotu staram się odpocząć i dopiero teraz słyszę, że odpłynąłem za blisko. Szum aut pokonujących most na E7 jest uciążliwy. 


Cóż, teraz już za późno. Szykuję kolację.Dzisiaj pomidorowa z ryżem oraz nieśmiertelne krakersy cebulowe. Patrzę na zachodzące słońce. 


Cieszę się, że daję radę samemu.

Poniedziałek 4 Lipca ok. 57 km.

Mimo hałasujących samochodów, budzę się wypoczęty. Słonecznie. Pakuję kajak i ruszam. Szybko dopada mnie kryzys fizyczny. Bolą ręce. Ciężko mi się wiosłuje. Wyznaczam sobie etapy. 


Aby do Bud Michałowskich. Odpoczynek. Otwieram ostatniego Tymbarka. Po nakrętką napis: "Długo jeszcze?"


A to 10 zakrętów i kolejny odpoczynek. Robi się już permanentnie płytko. Kilka razy byłem zmuszony wysiadać z kajaka, gdyż zakopałem się w piachu. Mnóstwo wysp. Ale poziom Pilica trzyma. Spodobała mi się ta rzeka. 


Teraz prosto do Warki. Liczyłem, że jak w Sulejowie czy Tomaszowie coś tam zjem przy rzece. Przeliczyłem się. Może w mieście tak, lecz przy rzece w poniedziałek nie ma tam czego szukać. Chyba najciekawszym co tam było, to most kolejowy i dzwony które mnie tam witały w samo południe.


Stąd do Wisły już bardzo blisko. Z każdym pociągnięciem wiosła czułem już wiślany podmuch. Ten ostatni odcinek Pilicy nie pozwala jednak tak łatwo o niej zapomnieć. 


Jest pięknie. 


W końcu ostatni most na tej rzece. 


Kilka meandrów, kilka pociągnięć wiosłem i ukazuje mi się Wisła. 


Rozwalam się w kajaku na ile to możliwe. Czuję ogromną satysfakcję. Miałem na Pilicy kilka przygód. Przeżyłem kilka kryzysów. Namachałem się wiosłem, natargałem kajak na zastawkach i tamach. Ale ją spłynąłem. A Wisła. Płytka. Chyba jeszcze bardziej niż Pilica. Trudno się płynie. Obieram kierunek na Warszawę. 


I co? I telefon od Pawła. Gdzie jestem? Podobno w Warszawie jutro może być problem z dostaniem się gdziekolwiek, ze względu na nadchodzący szczyt NATO. Płynę dalej i myślę. Może to odpowiedni moment, żeby powiedzieć dość? 


Umawiamy się, że przyjedzie po mnie do miejscowości Borki, przy starej przeprawie promowej, na trasie 739. Dobijam do brzegu. Upewniam się, że to jest to miejsce. Wyciągam kajak. Jedni kończą inni zaczynają. 


Rozsiadam się na moim fotelu i czekam. Zaczyna do mnie to wszystko docierać. To, że przepłynąłem jakieś 315 km. To, że zacząłem gdzieś na Śląsku, a jestem przed samą stolicą. To, że było mi dane przeżyć fantastyczną przygodę. Poznałem wspaniałych ludzi. Na długo to zapamiętam. Te zielone brzegi, piękne skarpy, słoneczne plaże. No i oczywiście zapamiętam te targanie kajaka w okolicach Koniecpola. Teraz to już wydaje się przyjemnością. Co by nie pisać, to moja największa jak dotąd wyprawa kajakiem. Najdłuższa pod każdym względem. Przyjeżdża Paweł z Dawidem. Pakuję to wszystko do samochodu. Ostatnie spojrzenie na Wisłę i wracamy. Po drodze zajeżdżamy do skansenu bojowego 1 Armii Wojska Polskiego w Mniszewie. 



- Dziękuję ferajnie żeglarzy pod dowództwem Moniki, za przemiły wieczór na zalewie Sulejowskim. 
- Dziękuję ekipie kajakarzy która przygarnęła mnie do swojego ogniska.
- Dziękuję Pawłowi i Dawidowi za pomoc w logistyce. 
- Dziękuję Magdzie za pomoc z każdą wątpliwością. No i za popchnięcie mnie do tej przygody. 
- Dziękuję Wiktorii za dopilnowanie dobytku podczas mojej nieobecności.

Do zobaczenia na szlaku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz