niedziela, 5 lutego 2017

2017.02.05. Drzewica - Odrzywół (Drzewiczka)

Chętnych do pływania nie było. A to, że pomarznięte rzeki, a to, że mało wody, a to znowu co innego. Tak czy owak popływałem. Jeszcze jeden desperat się znalazł. To stary znajomy - Robert (LOPSON). Myślałem o Radomce, ostatecznie postanowiliśmy spróbować na Drzewiczce. Jak cały tydzień było dosyć ciepło i słonecznie, tak dzisiaj rano zimno, szaro, ponuro. Do tego nieprzyjemnie mżyło. Ruszam do Lopsona skoro świt. Kierunek - Radom.


Tam już pakujemy graty do Niego na auto i jakimiś jemu tylko znanymi, bocznymi drogami opuszczamy miasto. Ciężka podróż. Ciągle coś pada. Zamarzają wycieraczki, zachlapane szyby... Chyba nie było po drodze osoby, która nie obejrzała by się z ciekawością lub też politowaniem, gdzie oni z tymi łódkami jadą? Pływałem już w mroźniejsze i bardziej śnieżne dni, jednak tak ponury dzień jak dzisiejszy, zdarza się rzadko, nawet zimą, nawet pod naszą szerokością geograficzną. W końcu dojeżdżamy do celu. Tor kajakowy w Drzewicy.


Zalew przed torem oczywiście skuty lodem. Trochę jakby mniej zaczyna kapać z nieba. To i dobrze, bo jednak jest na minusie i lepiej jak będzie sucho. Zejście na tor nieco karkołomne, lecz jakoś się udaje.


Część bramek zniknęła,


część została.


Znowu na jakimś innym, bocznym torze bramki są, ale kajakiem ich się nie ominie. Może to tor łyżwiarski?


Nie przyjechaliśmy tam jednak uprawiać kajakarstwa slalomowego, a raczej turystyczne. Prus straszył jakimiś wypłyceniami. I faktycznie były. Ale nie aż tak uciążliwe, jak być niby miały. Spływamy pierwsze bystrza.


Pojawia się dookoła nieco więcej zimy, choć śniegu niewiele.


Mijamy most, ruiny zamku arcybiskupiego


i powoli zostawiamy Drzewicę za rufami kajaków.


Płynąłem ten odcinek rzeki ponad dwa lata temu. Siedziałem pierwszy raz w polietylenowym kajaku, aura też była ponura, wywróciłem się, noc wcześniej trochę pobalowałem i w pamięci z tego wszystkiego niewiele mi zostało. Zresztą, dzisiejsze pływanie i obecny kajak, to już dla mnie dwie różne bajki. Chciałem się lepiej przyjrzeć rzece.


Za miastem robi się ładniej. Płycizny nadal się zdarzają, lecz coraz lepiej wychodzi nam czytanie wody i nie mamy kłopotów z ich wymijaniem.


Sama Drzewiczka jakoś na kolana mnie nie rzuca. Cicho i spokojnie, jednak... czegoś jej brakuje. Sam nie wiem czego.


Spodziewałem się większej ilości zwałek, lecz tego nie było niemal zupełnie.


Trochę brzegi też jakieś takie nijakie.


Skoro nie ma co zwiedzać, sporo rozmawiamy z Lopsonem. I tak na rozmowach leci nam czas, aż do przeszkody którą pamiętam doskonale. To miejsce, gdzie Drzewiczka mnie wysadziła niegdyś z kajaka. Malownicze miejsce, tego akurat mu nie ujmuję, lecz jakoś obaj z Robertem stwierdziliśmy, że na pokonanie go w kajaku przyjdzie jeszcze pora.

 
Dzisiaj to obnosimy. Karkołomne zejście do wody i płyniemy dalej. Tu nieco rzeka przyspiesza. Sporo bystrz. Woda faluje, skaczemy w kajakach aż miło.


Lecz poza tym nadal Drzewiczka nie prezentuje tego, czego po niej się spodziewałem.


W połowie trasy robimy krótką przerwę. Posilamy się, kończymy tematy z rzeki, rozpoczynamy nowe. Jednak na goszczenie się tam dłużej ochoty nie mieliśmy. Zimno.


Zamarzające fartuchy każą nam kończyć tę biesiadę, ciężko je nasunąć na kokpit. Ruszamy więc w drogę. I znowu Drzewiczka zmienia swoje oblicze. Niestety. Jest jeszcze słabiej. Spotykamy coś, czego albo nie pamiętałem, albo tego po prostu tu wcześniej nie było. Wycięte drzewa na brzegach. Usypane jakieś wały. Paskudnie. Melioracje i tu już dotarły.


Tyle, że naprawdę akurat w tym miejscu, jest to dla mnie niewytłumaczalne. Napotykamy pierwszą konkretną zwałkę. Ciężko, ale obaj ją pokonujemy.


Do samych Niemirowic tak samo. Jeden brzeg naturalny, drugi usypany, pusty, sztuczny, po prostu brzydki. W owych Niemirowicach pozostałości chyba jakiegoś starego mostu, w oddali most drogowy, a przed nim? Szum i plusk wody. Jakiś próg.


Grzecznie podpływamy. Dosyć wysoko. Postanawiam to skoczyć. Było wyżej niż wydawało mi się to robiąc rekonesans. Kajak sobie poradził, lecz nabiłem się na dosyć grubą gałąź. Trochę mnie tam przemieliło. Woda mimo fartucha dostała się do kajaka. Jednak w ferworze walki chłodu nie czułem. Poczułem go dopiero, gdy się stamtąd wyrwałem. To nie była najtrafniejsza decyzja, żeby to spływać. Mądry Polak po szkodzie.


Za tą mieściną nadal jeden brzeg sztuczny. I nadal kręcę nosem. To nie tak miało być.


Powoli rzeka przechodzi we władanie natury. Pojawiają się kolejne zwałki. Niewiele, ale jednak urozmaicają nieco spływ. Są oblodzone i pokryte śniegiem. Trzeba włożyć trochę wysiłku w ich pokonanie.


Jednak nadal to nie jest to, czego oczekiwałem. Zaczyna padać śnieg. Robi mi się coraz chłodniej. Sam spływ idzie nam sprawnie. Szybko pokonujemy dystans.


Napotykamy sporo ptactwa - Łabędzie, Kaczki, Czaple, podobno i Bielik był. Mimo, iż myślałem, że jak na porę roku wybraliśmy zbyt długi odcinek, to szybko zbliżamy się do mety.


Kolejny próg. Tego już spływać nie mam zamiaru. Obnosimy.


Za nim rzeka się rozwidla. Jak płynąłem wcześniej prawą odnogą, tak teraz postanawiam, że popłyniemy lewą. I tu niespodzianka. Kilka zwałek. Naszarpaliśmy się na nich co niemiara.


Spływamy jakieś bystrze i już na horyzoncie most, za którym stoi moje auto. Pokonujemy jeszcze jedno wypłycenie i kończymy.


Jak to podsumować? Trudno jakoś jednoznacznie. Spodziewałem się więcej zwałek. Wielkiej zimy (poza temperaturą) też tam nie użyczyliśmy. Droga na spływ i powrót - tragiczna. W padającym marznącym deszczu, śniegu, bez słońca i za ślamazarnymi kierowcami. Do Starachowic wjeżdżam już pośród śnieżnych zasp. Lecz jakby ktoś zapytał, czy popłynę tam jeszcze, odpowiedziałbym - tak.


Mogę marudzić, kręcić nosem, marznąć itd, lecz kajak, to jest to, czego potrzebuję jak tlenu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz