niedziela, 10 września 2017

2017.09.09-10. Stalowa Wola - Basonia (San, Wisła)

Plan był zupełnie inny. Czym bliżej było realizacji, tym więcej tąpnięć. Aż wszystko legło w gruzach. Jedno się kończy, przyjdzie nowe. Ale najpierw trzeba się otrzepać. Miało być na piłkarsko. Potem szantowo, majaczył też spływ Kamienną, a skończyło się najlepiej jak mogło. Wydawałoby się wręcz banalnie. Tomek (RIVIERA SANDOMIERZ) zaproponował spływ. No i w sobotnie, słoneczne przedpołudnie otrzepywałem z siebie resztki kurzu po tym wielkim, piątkowym zawale, pod mostem w Stalowej Woli.


Para z Rzeszowa, para z Sandomierza, nowo poznany Tomek, "stary" Tomek i ja. Danie główne - San. Niby nic nowego. A jednak.


Ten odcinek płynąłem już z Sikorem. Lecz to było szaleństwo. 70 kilometrów bez wysiadki z kajaka, deszcz, zimno, ponuro... Dzisiaj miało być wolniej, krócej, w ciepłych promieniach słońca. Miało być i było. Co ważniejsze, w końcu z "czystą" głową. Zostawiam wszystko za sobą wraz z kominami huty "Stalowa Wola" i ruszam spokojnie patrząc w dal.


San pozwala mi spojrzeć na wszystko w jasnych barwach. Dosyć płytko, lecz bez problemów czytam wodę. Zieleń dookoła, cisza i spokój. Mnóstwo czapli siwych. Kilka czapli białych... Wszystko płynie sennie naprzód. Często daję się ponieść rzece bez wioseł. Nigdzie się nie spieszę.


Reszta spływowiczów również kontempluje to wszystko bez pośpiechu. Powoli płynie San, powoli płyniemy i my. I tak do pierwszego mostu.


Odtąd nadal wolniutko, ale już w dość bliskim towarzystwie małżeństwa z Rzeszowa. Bardzo sympatyczni ludzie. Rozmawiamy, śmiejemy się, nie zapominamy też o tym, by cieszyć się tym co przyroda nam oferuje.


Krótka przerwa na pewnej skarpie. Lekki posiłek, zmiana garderoby na lżejszą i dalej w drogę.


Nadal szyk rozciągnięty. Na przodzie ja i "Rzeszowiacy". Tu San jest typowo nizinną rzeką. Przypomina mi Pilicę. Mimo iż płyniemy niemal bez wiosłowania, to jakoś szybko nam umykają kolejne kilometry. Pewnie to przez doborowe towarzystwo.


Myślałem, że zobaczę już nieco jesieni, lecz na to jeszcze trzeba zaczekać. I dobrze. Wszystko ma swój czas. Tak w przyrodzie jak i w życiu prywatnym.


Przed wieczorem kończymy przy nieczynnym promie rzecznym. Stąd do ujścia już niedaleko.


Tu żegnamy oba małżeństwa i we trzech przygotowujemy obóz.


Dołącza do nas dwóch kolejnych kolegów Tomka. Samo miejsce może niezbyt szczególne, lecz gdy słońce chowa się za horyzontem, gdy siedzimy już przy blasku księżyca...


Przy cieple ogniska wszystko nabiera innych barw. Ciepła noc. Sporo komarów. Długie rozmowy. Tematy poważne i mniej poważne. Śmiechu co niemiara. Oj, działo się. Do namiotu wczołguję się przed trzecią nad ranem. Potrzebowałem tego.


Rano zapłaciłem za to potężnym bólem głowy, lecz nie żałuję. Zmienia się także po raz kolejny skład naszej armady. Dołączają do nas Mateusz z kilkoma wojskowymi - prosto z poligonu w Nowej Dębie. Gdy my w bólach próbujemy schować nasz obóz do łódek, oni jak to wojskowi, w szeregu, gotowi do działania.


Gdy i ja w końcu melduję się na wodzie, gdzieś odchodzą wszystkie bolączki. Miało być ciężko, a okazało się, że wstąpiły we mnie jakieś ukryte dotąd siły. Niby leniwie wykonuję kolejne pociągnięcia wiosłem, a tempo mam porządne.


Gdy melduję się na Wiśle, sylwetki wojskowych oraz pozostałych, majaczą ledwo widoczne gdzieś na horyzoncie. Ujście Sanu do Wisły, to ogromne skrzyżowanie szlaków wodnych. Masa wody dookoła.


Płynę na przodzie. Jedynie jeden kajak próbuje dotrzymać mi kroku. I tak do Zawichostu.


Tu nieco kłopotliwe wyjście na ląd przy promie, zakupy, śniadanie, odpoczynek.


Ruszamy dalej. Gdzieś w tym całym zamieszaniu z wodowaniem tej armady, pojawiają się dwa nowe kajaki.


Kolejna para. Tym razem z Mazowsza. Płynę z nimi. Poznajemy się, wymieniamy doświadczeniami. W tym towarzystwie szukam ujścia pamiętnej dla mnie Sanny, tuż przy wapiennych skałach przed Annopolem.


Przed mostem robimy kolejną przerwę.


Decydujemy płynąć dalej, choć nie wszyscy trzymają się tego tempa. Trzy łódki zaginęły gdzieś za Zawichostem. Kontakt telefoniczny i przed siebie. Odtąd narzucam jeszcze mocniejsze tempo. Po pewnym czasie giną mi wszyscy z zasięgu wzroku.


Odkładam wiosło. Odpoczywam. Obserwuję klucze gęsi na niebie. Sporo ptactwa zbiera się też na wiślanych wyspach. Pewnie też już szykują się do odlotu.


Wisła za Annopolem rozlewa się naprawdę szeroko. Lecz kilka wizyt na niej już zaliczyłem. Całkiem nieźle radzę sobie z szukaniem nurtu i obierania odpowiedniego kursu, by wymijać wypłycenia. Jednak zupełnie nie radzę sobie z fotografowaniem. Nie potrafię na zdjęciach uchwycić jej piękna i potęgi. Cóż, będę próbował dalej.


Po kilku kilometrach, zbieramy się na kolejny krótki odpoczynek na jednej z łach.


Odtąd formujemy już zwarty szyk. Nie ma wyścigów, gdyż gdzieś niedaleko mamy kończyć. Tak przynajmniej mówi nawigacja. I nie kłamała. Lądujemy na prawym brzegu, na wysokości miejscowości Basonia.


Klarujemy łódki, posilamy się żołnierskimi zapasami i... czekamy na zguby. Trochę im jeszcze zeszło, lecz kończymy bez strat. Świetnie, że udało się popływać. Jeszcze lepiej, że pogoda tak dopisała. A najlepiej, że otrzepałem się ze wszystkiego i z podniesionym czołem mogę patrzeć w przyszłość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz