niedziela, 24 września 2017

2017.09.24. Starachowice - Styków (Lubianka, Kamienna)

Na dzisiaj przypadał światowy dzień rzek! I gdyby nawet tornado miało przejść, nie widziałem innej możliwości, jak świętować to właśnie na rzece. Rękawicę, tudzież wiosło, podjął jedynie ARTUR. Aby było bardziej świątecznie, zaproponowałem coś, co pływa się właśnie od święta. Lubianka. Byłem tam w maju. Pewnie jako pierwszy i ostatni jak dotąd człowiek w kajaku. Co się tam działo, to już opisywałem. Teraz na własnej skórze miał się przekonać jeszcze jeden pasjonat. Spotykamy się przy zalewie w Stykowie. Już jesień. Może po przyrodzie jeszcze tego nie widać, ale pogoda typowo już jesienna. Coś tam pokrapuje z nieba. Jednak dzielnie jedziemy do moich rodzinnych, kochanych Starachowic. Tu nieco się przejaśnia. Pamiątkowa fotka przy specyficznej zaporze zalewu "Lubianka"


 i zaraz za tamą schodzimy na wodę.


Zmieniło się nieco od ostatniego razu. Podobno bobrzy inżynierowie coś tam namieszali. Teraz namieszali już inżynierowie bez futer i ogonów, za to z koparkami i spychaczami. Zdecydowanie wolałem projekty bobrowe. Po ludziach wygląda to tak, jakby tam jakaś katastrofa nuklearna miała miejsce.


Na szczęście to tylko niewiele ponad 50 metrów. Do reszty rzeczki jeszcze się człowiek nie dobrał.


Pierwsze kilkadziesiąt metrów dało Arturowi odpowiedź na to, czy przesadzałem w swoich legendach o tej Lubiance?


Raczej nie przesadzałem. Raczej nawet nie opowiedziałem o niej połowy z tego, co tam się dzieje. A na niej istne szaleństwo.


Klimat też jak po jakimś wybuchu. Tyle, że tu betony i błoto zastępuje przyroda. Prawdziwa zagłada ekologiczna w środku miasta. Oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu.


Drzewo na drzewie, drzewem popycha. To najmniej dostępna rzeka, ze wszystkich dotąd mi poznanych. Sanna jest uciążliwa, lecz przy Lubiance, także porównania nie wytrzymuje.


Tu uderza czystość wody. Niezmącona niczym cisza. Nietknięta przez człowieka natura. Oaza zieleni w środku Starachowic. Coś nie do opisania.


To trzeba zobaczyć na własne oczy oraz poczuć na własnych gnatach. Dosyć szybko Lubianka w swoje święto postanawia nas wypędzić z kajaków.


Podmokłe, bagniste brzegi i chaszcze po szyję. Szybko jesteśmy cali przemoczeni. Znosimy to po męsku.


Czasem ciszę przerwie jakiś głośniejszy krzyk niemocy, lecz na ogół przedzieramy się przez tę dżunglę z uśmiechem na ustach.


Czasem pomagamy sobie na wzajem, czasem pomagamy sobie zalegającymi w korycie gałęziami. Czasem zatrzeszczą kości. Innym razem kajak...


Nie liczyłem, ale pięciu czy sześciu drewnianym zatorom rady nie daliśmy. Na lądzie wcale nie było łatwiej, lecz niekiedy, to była jedyna droga.


Niebo raz się przejaśnia innym razem popłakuje lekkim deszczem widząc nasze poczynania. Uderzająca czystość brzegów i samej rzeki.


Żadnych śmieci tak często spotykanych na innych takich małych ciekach. Jest przepięknie.


To wszystko sprawia, że mozolne pokonywanie kolejnych zwałek jest tu przyjemnością, a nie udręką.


Trudno uwierzyć, że w mieście potrafi być tak pięknie!


Jeszcze trudniej uwierzyć, że można tę rzeczkę przepłynąć w kajaku!


Przerwę robimy na małym mostku po raptem przebytych może trzech kilometrach. Mokrzy, umęczeni, głodni i spragnieni.


Krótka pogawędka z wędkarzem, który próbuje swoimi sztuczkami oszukać jakąś rybę w sąsiednim zbiorniku przeciwpożarowym i ruszamy dalej.


Odtąd idzie lżej. Wcale nie szybciej, bo Lubianka w swoim szale "morduje" nas tam dalej bez opamiętania, lecz tutaj przeszkody są jakby mniejszego kalibru.


Gdzieniegdzie bobrze zapędy zmieniają rzeczkę w rozlewisko. Nie zawsze dobrze wybieramy którą odnogą płynąć, lecz koniec końców zawsze docieramy po mniejszych lub większych problemach do głównego koryta.


Spływamy sporo małych kaskad z gałęzi. Przy jednym z kolejnych powalonych drzew dajemy sobie czas na regenerację sił.


Mijamy stary most. Nie mam pojęcia skąd i dokąd on prowadzi i w ogóle co on tam robi i czemu ma służyć?


Raz w przezroczystej wodzie Artur dostrzega jednego z tych futrzanych inżynierów, którzy tak dzielnie tam pracują.


Przed mostem na krajowej "42" zaczynam odczuwać dyskomfort. Wszystko swędzi. Wszak gałązki, kora, jeżyny i Bóg raczy wiedzieć co jeszcze, poniewiera się w kajaku i za ubraniami.


W końcu dopadamy i most na wspomnianej trasie. Widok industrialny. Trochę walki pod mostem z kamienistymi płyciznami i Lubianka zmienia swoje oblicze.


Zieleń nie ustępuje, jednak samo koryto rzeki robi się jeszcze węższe. Płyniemy jakby w rynnie.


Mijamy kładkę, kilka kaskad i kolejna kłopotliwa wysiadka. Obalone drzewo. Jedyne na tym odcinku.


Na tym fragmencie po większości drzew zostały jedynie sterczące tuż nad taflą wody kikuty.


Dzielnie przemy naprzód. Nie ujawniamy bólu, nie ujawniamy strachu...


aż ku naszej uciesze dostrzegamy ujście do Kamiennej.


Było pięknie, lecz wystarczająco ciężko, by stęsknić się za lżejszym pływaniem. Na Kamiennej jesień jakby w bardziej zaawansowanym stadium.


Most na ulicy Lampego. Ustalamy dystans pomiędzy kajakami i rzucamy się w tę kipiel. Po ostatnich ulewach płynie tu masa wody. A miejsce jest ciekawe. Jedno wielkie bystrze. Przerażający szum wody, falującej i rozbijającej się o podwodne głazy. Mokry fartuch, mokra głowa, mokre wszystko. Kątem oka spoglądam za siebie, czy Artur nadal tam jest. Dajemy radę.


Gdy wszystko się uspokaja, napotykamy (chyba młodą czaplę) zaplątaną w labiryncie gałęzi drzewa pochylonego nad rzeką. Poszarpała się, pofrygała i w końcu uleciała.


Odtąd czuć cofkę zalewu brodzkiego. Ciężej idzie wiosłowanie, do tego wiatr prosto w twarz. Na rozlewisku przed Stykowem obecność kajaków robi spory popłoch wśród kaczek, czapli i łabędzi. Most w Stykowie, czyli brama do "prawdziwego" zalewu.


Jednak my go nie forsujemy. Tak ustaliliśmy i tego się trzymamy. Zresztą - co za dużo, to niezdrowo. Lądujemy na lewym brzegu. Mimo iż pewnie wyglądaliśmy jak partyzanci z wyciętego lasu, to wewnątrz zadowoleni.


Takich widoków i takich spływów nie ma się "na co dzień".  Takie spływy są tylko od święta! Nie wiem, może mnie Artur w duchu przeklął za to, że go tam wyciągnąłem, lecz jestem pewien, że jeszcze wnukom będzie opowiadał o owym światowym dniu rzek na Lubiance. A czy ja sam tam kiedykolwiek wrócę? Nigdy nie mów nigdy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz