niedziela, 4 listopada 2018

2018.11.04. Starachowice - Starachowice (Lubianka)

Miało być o Kamiennej. Ileż jednak można? Właściwie, to doszło do tego, że to Przemek (ROBAK) niemal namawiał mnie w ogóle do pływania. Cóż, czasem trzeba dać czasowi czas 😉. W każdym bądź razie fajnie, że złapał bakcyla. A że nie będzie o Kamiennej, to już moja wina. I to bardzo wielka wina.


Rano, gdy kajaki już były spakowane, gdy Bartek już czekał w gotowości by pomóc w logistyce, proponuję Robakowi spływ Lubianką.


Ostrzegałem, lecz kolega podjął rękawicę. Mi pasuje, bo sprawdzę go na rzece najcięższej z możliwych jakie znam.


Pogoda kiepska, lekko mży, mnóstwo wilgoci dookoła. To nie przeszkadza, bo wiem, że już po 100 metrach i tak będziemy mokrzy. Bardzo bym się zdziwił, gdyby było inaczej.


Wszystko się sprawdziło. Lubianka, to morderczyni kajaków i głupców w nich siedzących. Dwa razy tam pływałem. Widać do trzech razy sztuka. Można też napisać, że głupich nie sieją.


Jedno jest pewne. Nikt i nigdy mnie już nie namówi na spływ tą rzeczką. Niech sobie płynie przez te Starachowice. Niech sobie będzie piękna i dzika. A najlepiej, niech da mi spokój.


To co tam się teraz dzieje to kosmos. Rzecz nie do opisania. To trzeba przeżyć. I to dosłownie - przeżyć. Początkowe metry z uśmiechem. Przemo próbuje, kombinuje... Długo taka sielanka nie trwa.


W tej głuszy unoszą się pierwsze przekleństwa. Z każdym zakrętem, a raczej drzewem zaczynam powątpiewać, czy po tej mojej propozycji nadal będziemy przyjaciółmi. Mam wątpliwości czy Robak mi to daruje.


Mam też wątpliwości, czy my w ogóle damy radę to spłynąć?


Po prawdzie trudno to nazywać spływem. Kajaki cały czas trzeszczą na kolejnych przeszkodach.


Staram się pomagać koledze. Początkowo duma go boli, lecz chyba z każdym kolejnym wyciągnięciem w jego stronę ręki, dziękował mi w duchu za ową pomoc.


Trzeba też oddać mu to, że naprawdę jak na trzeci raz w kajaku, radził sobie lepiej niż dobrze.


W nocy nie zmrużyłem oka. Po co? Są ciekawsze rzeczy do roboty niż sen. Teraz mam za swoje. Płacę wysoką cenę.


Pierwsze wysiadki z kajaków. Są przeszkody którym ludzką siłą rady dać nie podobna.


A na lądzie czy lżej? Nie, na pewno nie, lecz tu jednak jakoś posuwamy się naprzód.


Ileż tych przenosek było, zliczyć nie potrafię. Armagedon. Owszem, jest przepięknie, lecz my niemal stoimy w miejscu.


Lisy na brzegach, bobry gdzieś pochowane pewnie chichoczą się z nas. Prawdziwa kraina borostworów.


A my coraz bardziej mokrzy, głodni, zmęczeni.


Wkrada się pierwsze zniechęcenie. Dzisiaj przyznaję - przeliczyłem się.


Niech to już się skończy! Ale gdzie tam. Powalone drzewa, mnóstwo zatopionych konarów, czasem płycizny...


Znaleźć tam 20 (słownie: dwadzieścia) metrów "czystej" rzeki - niemożliwe.


Szybko wiem, że do celu w Michałowie, to my dzisiaj za dnia nie dopłyniemy. Nie ma szans. Teraz już walka idzie o przeżycie i doczłapanie się do mostu na trasie "42".


Ale gdzie tam do tego. Oj wiele bym oddał by móc być teraz choćby na nudnej i monotonnej Radomce czy Pilicy.


Niestety, marzenia o tych rzekach toną tu w starachowickich lasach razem z nami. I to dosłownie. Woda chlupocze w kajakach aż ... nie miło.


Wisimy tak na tych drzewach i znikąd pomocy. Nie ma też już z czego docisnąć, by nadal z tym walczyć.


Czas zimowy także nie jest naszym sprzymierzeńcem. Kolejne przenoski i mostek na dukcie leśnym Starachowice - Rzepin.


Miało być już lżej. Cholera! Nie było. Obnoszę przeszkody którym pewnie dałbym jakoś radę, lecz walka z czasem odtąd jest priorytetem.


Zapada zmrok. Mam zwyczajnie dość. Co gorsza Robak też już na odciętym tlenie. Jakże w tych ciemnościach cudowny był hałas przejeżdżających coraz bliżej samochodów.


Ostatnie metry Lubianka nam odpuszcza. I całe szczęście, gdyż w mroku zrobiło się naprawdę niebezpiecznie. Porozbijane łby, nadwyrężone wszystkie mięśnie. Ból sprawia nawet oddychanie. I tylko jedno marzenie - niech się to już skończy.


Trzy, może cztery kilometry o których można napisać dramat. Cało i zdrowo szczęśliwie dopływamy już w zupełnych ciemnościach do wymarzonego mostu. To nie był mój kres. On nastąpił już wcześniej. To było coś ponad. Porzucamy kajaki pod wspomnianym mostem i maszerujemy mokrzy od stóp do głów w stronę Michałowa po pozostawione auto.


Nigdy tam nie wrócę. Lubianka pewnie wróci, ale w sennych marach. Nie wiem czy Robak jeszcze ze mną popłynie. Twierdzi, że chętnie, lecz nie wiem czy to nie kurtuazja.

2 komentarze:

  1. O qrwa! O ja pierd...e! Szacun i politowanie. Marek gdyby ci jeszcze kiedyś przyszło do łba nie zapraszaj mnie tam haha!

    OdpowiedzUsuń