niedziela, 20 stycznia 2019

2019.01.20. Kielce - Brzeziny (Bobrza)

Pewnie niektórzy stukali się w czoła, widząc dzisiaj rano kajaki na dachu auta na trasie S7. W pewnym momencie i ja z Robakiem siedzącym obok zacząłem powątpiewać w to, czy nie postradaliśmy zmysłów. Termometry na wspomnianej trasie wskazywały temperatury od -11 do -14 stopni. Trzeci w tej zabawie - Piotr, przyjechał tu aż z Częstochowy. Drogo go ten wyjazd będzie kosztował, lecz miałem nadzieję, że ziemia kielecka osłodzi mu te koszta. Odwrót raczej nie wchodził w grę.


W przenikliwym zimnie, gdzieś na obrzeżach Kielc próbujemy się na przełaj dostać do rzeki którą nazwano Bobrza.


Ośnieżone i co gorsza oblodzone brzegi zwiastują, że to będzie prawdziwie zimowy spływ.


Potęgę mrozu odczuwają również moje stopy, mimo trzech warstw wełnianych skarpet. Co dziwne, lecz krzepiące, to fakt, że dłonie nie marzną.


Zupełnie nic nie wiedziałem o tej Bobrzy. Dawno temu płynąłem, lecz końcowy fragment.


Dzisiaj wszystko było nowe. Na rozgrzanie rzeka wita nas głośnym pluskiem wody i dość ciekawym wodospadem. A więc pierwsze koty za płoty.


Mimo, iż administracyjnie znajdujemy się w stolicy krainy latających siekier, to odgłosy miasta tu nie dochodzą.


Albo Kielce zamarzły, albo rzeka ich do siebie nie dopuszcza. Towarzyszy nam spokój i cisza przeszywana hukiem łamiących się tafli lodu.


W ogóle momentami płyniemy w lodowych rynnach, czasem udrażniając kajakami i wiosłami przepływ wody w rzece.


Za ujściem Silnicy Bobrza się rozlewa nieco szerzej.


Na tyle, że pozwala nam już nie odbijać się od lodowych tafli. Nie czuć zbytnio siły wody, lecz swoją moc ma, gdyż szybko pokonujemy dystans.


Spowalniają nas jedynie pojedyncze zwałki. Łatwiejsze i trudniejsze, ale wszystkim dajemy radę.


Tu wypada się zatrzymać na moment. Mimo bliskości bądź co bądź niemałego miasta, rzeka jak i jej brzegi są czyste.


Nie jest uregulowana i sprawia naprawdę wrażenie dzikiej. Nie byłoby się czego czepić, gdyby nie jeden smutny fakt.


Fakt który sprawia, iż mieszkańców tych ziem powinno się przemianować ze "Scyzorów" na jakąś nazwę powiązaną z innym sprzętem gospodarstwa domowego.


Takiej ilości lodówek jaka się tam walała w rzece nie ma pewnie na wielu "Black Friday'owych" wyprzedażach. Wstyd!


Dobrze, że dość szybko ten lodówkowy krajobraz znika za rufami kajaków. Niby lodówka i lód pasują do siebie, ale na pewno nie na rzece.


Jako, że tempo cały czas szybkie,


jako, że z każdą chwilą słońce coraz bardziej nas ogrzewa,


jako, że nie marzniemy, pozwalamy sobie na krótkie przerwy na papieroska.


Przy jednym z kolejnych mostów zaczyna się szlak kajakowy Bobrzy. Oznaczenia nie całkowicie zgadzają się z prawdą. Jedna z tabliczek informujących o kilometrarzu jest z błędem 😉. Na szczęście nie zmienia to w niczym rzeki. Nadal urocza i dzika.


A po porannym mrozie, mimo iż odchodzić zaczyna w niepamięć, zostają piękne wspomnienia w postaci najprzedziwniejszych brył lodu i sopli.


Pierwszą wysiadkę funduje nam zapora. Co tam się działo! Z kajakarzy staliśmy się alpinistami. Udało się na sucho to ogarnąć, choć lekko nie było.


Za zaporą krótka przerwa na złapanie oddechu.


Jeszcze dobrze nie zaczęliśmy płynąć, gdy Bobrza stawia kolejną przeszkodę. Chwila namysłu i ryzyk - fizyk. Spływam.


Za mną reszta towarzyszy. Miejsce ciekawe, zabawa przednia, choć rozbryzgująca się woda nieco schładza zapędy.


I znów Bobrza płynie cicho i spokojnie.


Znów tylko śnieg, lód, słońce i nas trzech.


Nie wiem czy latem tam jest na tyle wody by swobodnie pływać?


Nie mam pojęcia, czy latem jest tam ładnie?


Dzisiaj wiem na pewno, że to co zaprezentowała nam Bobrza sprawia, że i znienawidzona przeze mnie zima jest do przyjęcia.


I albo my już takie orły, albo sama ta rzeka jest tak przyjazna, że podwórkowej łaciny tam nie słychać było niemal wcale.


Urozmaicamy sobie dzisiejszy dzień wieloma kaskadami. Szybsze, wolniejsze, niższe i wyższe. Wszystko spokojnie spływamy.


Jedyne miejsce które nie będzie mi się kojarzyć przyjaźnie, to pseudo tama przed mostem kolejowym w Sitkówce - Nowinach. Tama, relikt czasów gospodarki planowej, która nie wiadomo czemu ma tam służyć. Nie spiętrza rzeki, nie ma tam elektrowni, nie ma młyna, nie ma nic. Ot, ktoś z sobie tylko wiadomych przyczyn postanowił tam przegrodzić rzekę. No chyba, że powód był, a ja nic o nim nie wiem? Jeśli tak, to przepraszam.


Piotr się uparł i nie wysiadał z kajaka. Mi szkoda było sprzętu i wraz z Robakiem po uprawialiśmy na tej przenosce nieco kajakarstwa górskiego.


Szybko, bo szybko, lecz jednak w styczniu dni nadal krótkie.


Gdy tylko słońce zaczyna się zniżać, zaczynamy i my odczuwać potęgę zimy.


Pocieszające, że mamy już blisko do mety. Tak czy owak Bobrza przygotowała jeszcze jedną niespodziankę. Zwałka. Jak dla mnie jedna z kilkunastu na trasie. Robak jednak przypłacił jej pokonanie rozciętą głową, Piotr natomiast musiał opuścić swoją cieplutką "Piranię" i pokonać ją lądem.


I dobrze, że do końca już blisko, bo przerwa w pływaniu sprawia, że Piotrek traci siły.


A sam finisz z niezłym przytupem. Medalik grymasi, Robal pomny ostatniej kąpieli już prawie na brzegu, a ja rzucam się w tę kipiel. Oj, siłę w tym miejscu rzeka ma potężną, lecz udaje się to pokonać. Nie tylko mi, bo za mną rusza reszta.


I tu kończymy. Jak rzadko ostatnimi czasy "na sucho" i za widoku.


Nie zmęczył mnie ten spływ, nie zmarzłem, było optymalnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz