Kajak i
polityka? Niby ze sobą mają niewiele wspólnego. A jednak. Było kiedyś coś o
sześciu królach. I sześciu „króli” stawia się nad brzegami Rakówki w
Bełchatowie w ten mroźny, świąteczny dzień. Przemek (ROBAK), Wojtek (CHI), Szymek,
Dawid, Krzysiek i ja.
A więc nowy rok zaczyna się obiecująco. Kolejna kreska na
mapie, kolejna rzeka odsłania swe tajemnice.
Po zeszłotygodniowej kabinie Robak
dycha i prycha, lecz na wirus zwany kajakiem, lekarstwa poza wiosłem w dłoni
nie wymyślono. Do tego ile trudu trzeba było sobie zadać, by w ogóle się tam
znaleźć, wiemy tylko my obaj.
To nie była rzeka moich marzeń. Do środy pojęcia
o jej istnieniu nie miałem. A więc… będzie zabawa, będzie się działo… znów
przewiosłujemy cały dzień.
Dzisiaj na
kabiny swoje jak i kolegów ochoty nie miałem. Jednak dreszczyk emocji przed
spływem nową rzeką pozostał taki sam, jakim był i lata temu.
Pierwsze kilometry nie zwiastowały
zupełnie tego, co Rakówka zostawiła nam na potem.
Cieszy mnie to cały
czas tak samo. Ktoś powie: znowu to
samo. Rzeka jak wiele innych. No nie! Dla mnie, to nie to samo.
Rakówka w
swojej śnieżnej koronie, to zupełna nowość. To nowy szlak, nowe miejsce, nowa
przygoda -Terra incognita.
To w końcu dzień, w którym przepłynąłem
pięciotysięczny kilometr.
Fot. Wojtek (CHI)
Nie pływam maratonów, nie startuję w zawodach. Ot, wiosłuję,
zwiedzam, bawię się. Nazbierało się tego.
To
wrosło się w mój życiorys na dobre. Czterdziesto już letni napęd, wciąż
posuwa kajak naprzód. To biologicznie uwarunkowane – muszę pływać!
Zabrałem
dzisiaj ze sobą ten cały bagaż doświadczeń, wiele wspomnień, lecz i pragnienie
poznawania ciągle to nowych rzek. Istne perpetuum mobile.
Zabrane doświadczenie
nie okazało się zbawienne. Odkąd pływam zimową porą, odtąd marzną mi dłonie.
Nie umiem sobie z tym poradzić.
Dzisiaj było chyba najgorzej. Były momenty, że
miałem ochotę z bólu odgryźć sobie palce.
W samym Bełchatowie kanałowy charakter rzeki
nie dziwił. Dość długo zajęło jej, nim przerodziła się w nieuregulowaną,
dziką toń.
Początkowo betonowe mosty, nisko zawieszone rury i pojedyncze drzewa,
stanowiły wszystko, na czym można było zawiesić oko.
Powoli, ale jednak
wszystko zmieniało się na lepsze. Wszystko, poza przenikliwie zmarzniętymi
dłońmi.
Fot. Wojtek (CHI)
Pierwsze zwałki nie były w stanie ich rozgrzać. Z czasem nasiliły się w
korycie, lecz miast zagrzać dłonie, chłodziły je jeszcze bardziej.
Fot. Wojtek (CHI)
Gdyby nie
ten nieprzyjemny fakt, wszystko wyglądało by nieźle. Nawet wszechobecne słupy
bełchatowskiej elektrowni, co jakiś czas wtapiające się w krajobraz, nie
zaburzały go zbytnio.
Kolejne zwałki okazywały się też coraz to trudniejszymi
do pokonania. Walka toczyła się na całego. Jednak wypędzić z kajaka Rakówka
mnie nie zdołała.
Kontuzja lewego łokcia. Kontuzja prawego kciuka. Dłonie w
stanie hipotermii. Zdezelowane wiosło, zatopiona czapka… Wszystko sprzysięgło się przeciw mnie
dzisiaj.
Jednak mimo pomstowania dostrzegam walory rzeki. Jest ładnie, dziko i
cicho. Oczywiście nie licząc wspomnianych co jakiś czas przekleństw.
Gęsto powalone
drzewa sprawiają, że nasza flotylla miesza się nieustannie. W połowie trasy
zdajemy sobie coraz bardziej sprawę z tego, że łatwo nie będzie skończyć
dzisiejszego pływania o sensownej porze.
Każdy odtąd już na swój sposób
podejmuje walkę z upływającym czasem. I choć przeżywałem już różne dramatyczne
momenty w swojej karierze, to muszę przyznać, że ta Rakówka pokazała pazur.
Fot. Wojtek (CHI)
Z
pewnością długo ją popamiętam. Udało jej się też w końcu wypędzić i mnie z
kajaka. I to był mój kres.
Mimo, iż do końca wiele nie zostało, na brzegu
przemarzłem, straciłem wiarę… zwątpiłem. Poległ też aparat. Czy coś jeszcze
mogło mnie tam zabić?
Fot. Wojtek (CHI)
Na pewno próbowała Rakówka, która na sam koniec zmusiła
mnie do nadludzkiego wysiłku. No pokonać te ostatnie fragmenty wymagały
okazania ogromnej determinacji.
Z ulgą i
nieopisaną radością doczłapuję do mostu kolejowego. W tym miejscu Rakówka
uchodzi do Widawki. Stąd też do mety już przysłowiowy rzut beretem.
Fot. Wojtek (CHI)
Ale gdzie
tam. Zastawka! To mój kres. Wysiadam. Do końca kilkaset metrów. I raz na coś
doświadczenie się przydało. Miast wskakiwać do łódki, wolę zatargać kajak do
auta brzegiem. Tu suche ciuchy, ciepłe wełniane rękawiczki – rozpusta.
Tyle, że
nie każdy skorzystał z doświadczenia. Robak jeszcze nie wysechł po ostatniej
kabinie, by zaliczyć takową i dzisiaj. Przed samiuśką meta, ale jednak w tych
warunkach, to nie była pożądana kąpiel. Po prawdzie musi przyznać, że w tym
miejscu sam się o to prosił. Nie nauczył się też jeszcze, że suche ciuchy, to
nie fanaberia, a konieczność. Cóż, twardy z niego Scyzor. Ja bym zdechł. On
taki mokry wracał kolejne trzy godziny do domu. Szósty tysiąc rozpoczęty. Lecz
chyba po dzisiejszym dniu, dam sobie lekko na wstrzymanie. Przyznaję: dostałem
w kość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz