niedziela, 6 stycznia 2019

2019.01.06. Bełchatów - Słupia (Rakówka)


Kajak i polityka? Niby ze sobą mają niewiele wspólnego. A jednak. Było kiedyś coś o sześciu królach. I sześciu „króli” stawia się nad brzegami Rakówki w Bełchatowie w ten mroźny, świąteczny dzień. Przemek (ROBAK), Wojtek (CHI), Szymek, Dawid, Krzysiek i ja. 


A więc nowy rok zaczyna się obiecująco. Kolejna kreska na mapie, kolejna rzeka odsłania swe tajemnice. 


Po zeszłotygodniowej kabinie Robak dycha i prycha, lecz na wirus zwany kajakiem, lekarstwa poza wiosłem w dłoni nie wymyślono. Do tego ile trudu trzeba było sobie zadać, by w ogóle się tam znaleźć, wiemy tylko my obaj. 


To nie była rzeka moich marzeń. Do środy pojęcia o jej istnieniu nie miałem. A więc… będzie zabawa, będzie się działo… znów przewiosłujemy cały dzień. 


Dzisiaj na kabiny swoje jak i kolegów ochoty nie miałem. Jednak dreszczyk emocji przed spływem nową rzeką pozostał taki sam, jakim był i lata temu. 


Pierwsze kilometry nie zwiastowały zupełnie tego, co Rakówka zostawiła nam na potem. 


Cieszy mnie to cały czas tak samo. Ktoś powie: znowu to samo. Rzeka jak wiele innych. No nie! Dla mnie, to nie to samo. 


Rakówka w swojej śnieżnej koronie, to zupełna nowość. To nowy szlak, nowe miejsce, nowa przygoda -Terra incognita. 


To w końcu dzień, w którym przepłynąłem pięciotysięczny kilometr. 

Fot. Wojtek (CHI)

Nie pływam maratonów, nie startuję w zawodach. Ot, wiosłuję, zwiedzam, bawię się. Nazbierało się tego. 


To  wrosło się w mój życiorys na dobre. Czterdziesto już letni napęd, wciąż posuwa kajak naprzód. To biologicznie uwarunkowane – muszę pływać! 


Zabrałem dzisiaj ze sobą ten cały bagaż doświadczeń, wiele wspomnień, lecz i pragnienie poznawania ciągle to nowych rzek. Istne perpetuum mobile. 


Zabrane doświadczenie nie okazało się zbawienne. Odkąd pływam zimową porą, odtąd marzną mi dłonie. Nie umiem sobie z tym poradzić. 


Dzisiaj było chyba najgorzej. Były momenty, że miałem ochotę z bólu odgryźć sobie palce. 


W samym Bełchatowie kanałowy charakter rzeki nie dziwił. Dość długo zajęło jej, nim przerodziła się w nieuregulowaną, dziką toń. 


Początkowo betonowe mosty, nisko zawieszone rury i pojedyncze drzewa, stanowiły wszystko, na czym można było zawiesić oko. 


Powoli, ale jednak wszystko zmieniało się na lepsze. Wszystko, poza przenikliwie zmarzniętymi dłońmi. 

Fot. Wojtek (CHI)

Pierwsze zwałki nie były w stanie ich rozgrzać. Z czasem nasiliły się w korycie, lecz miast zagrzać dłonie, chłodziły je jeszcze bardziej. 

 Fot. Wojtek (CHI)

Gdyby nie ten nieprzyjemny fakt, wszystko wyglądało by nieźle. Nawet wszechobecne słupy bełchatowskiej elektrowni, co jakiś czas wtapiające się w krajobraz, nie zaburzały go zbytnio. 


Kolejne zwałki okazywały się też coraz to trudniejszymi do pokonania. Walka toczyła się na całego. Jednak wypędzić z kajaka Rakówka mnie nie zdołała. 


Kontuzja lewego łokcia. Kontuzja prawego kciuka. Dłonie w stanie hipotermii. Zdezelowane wiosło, zatopiona czapka… Wszystko sprzysięgło się przeciw mnie dzisiaj. 


Jednak mimo pomstowania dostrzegam walory rzeki. Jest ładnie, dziko i cicho. Oczywiście nie licząc wspomnianych co jakiś czas przekleństw. 


Gęsto powalone drzewa sprawiają, że nasza flotylla miesza się nieustannie. W połowie trasy zdajemy sobie coraz bardziej sprawę z tego, że łatwo nie będzie skończyć dzisiejszego pływania o sensownej porze. 


Każdy odtąd już na swój sposób podejmuje walkę z upływającym czasem. I choć przeżywałem już różne dramatyczne momenty w swojej karierze, to muszę przyznać, że ta Rakówka pokazała pazur. 

Fot. Wojtek (CHI)

Z pewnością długo ją popamiętam. Udało jej się też w końcu wypędzić i mnie z kajaka. I to był mój kres. 


Mimo, iż do końca wiele nie zostało, na brzegu przemarzłem, straciłem wiarę… zwątpiłem. Poległ też aparat. Czy coś jeszcze mogło mnie tam zabić? 

Fot. Wojtek (CHI)

Na pewno próbowała Rakówka, która na sam koniec zmusiła mnie do nadludzkiego wysiłku. No pokonać te ostatnie fragmenty wymagały okazania ogromnej determinacji.  
  

Z ulgą i nieopisaną radością doczłapuję do mostu kolejowego. W tym miejscu Rakówka uchodzi do Widawki. Stąd też do mety już przysłowiowy rzut beretem. 

Fot. Wojtek (CHI)

Ale gdzie tam. Zastawka! To mój kres. Wysiadam. Do końca kilkaset metrów. I raz na coś doświadczenie się przydało. Miast wskakiwać do łódki, wolę zatargać kajak do auta brzegiem. Tu suche ciuchy, ciepłe wełniane rękawiczki – rozpusta. 


Tyle, że nie każdy skorzystał z doświadczenia. Robak jeszcze nie wysechł po ostatniej kabinie, by zaliczyć takową i dzisiaj. Przed samiuśką meta, ale jednak w tych warunkach, to nie była pożądana kąpiel. Po prawdzie musi przyznać, że w tym miejscu sam się o to prosił. Nie nauczył się też jeszcze, że suche ciuchy, to nie fanaberia, a konieczność. Cóż, twardy z niego Scyzor. Ja bym zdechł. On taki mokry wracał kolejne trzy godziny do domu. Szósty tysiąc rozpoczęty. Lecz chyba po dzisiejszym dniu, dam sobie lekko na wstrzymanie. Przyznaję: dostałem w kość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz