wtorek, 17 czerwca 2014

2014.06.16-17. Warka - Warszawa (Pilica - Wisła)

Większość ekipy z którą płynąłem tydzień wcześniej, kolejny weekend postanowiła spędzić na Pilicy i Wiśle, aby spłynąć trasę z Warki do Warszawy. Ja w tym czasie musiałem niestety ciężko pracować. Żal, że mnie z Nimi nie ma był tak duży, że postanowiłem w poniedziałek rano popłynąć tym samym szlakiem, ale niestety solo. Trochę problematyczny wydawał się powrót z Warszawy, bowiem gdzie bym nie zakończył spływu, to i tak miałbym kawał drogi aby dostać się do jakiegokolwiek środka komunikacji, którym mógłbym wrócić do domu. TED oferował pomoc, lecz nijak nie mogliśmy się zgadać co do miejsca i czasu, w jakim miałby mnie podjąć gdzieś w stolicy. Może to pora aby zainwestować w telefon komórkowy? Powrót do domu załatwiłem sobie busem z Dworca Zachodniego w Warszawie. Tak więc pracowity weekend dobiegł nareszcie końca i w poniedziałkowy ranek wyruszam. Najpierw pociągiem do Skarżyska,


potem kolejnym do Warki, tam już z górki. Jakieś dwa kilometry z buta do rzeki. Pompuję kajak i tu niemiła niespodzianka. Nie zabrałem elementu z PVC, który podtrzymuje górny pokład w kajaku. Trochę pobuszowałem po pobliskich zaroślach i znalazłem gałąź wyprofilowaną mniej więcej tak, jak to powinno być. Dociąłem na wymiar i okazało się, że wszystko gra.


A więc witaj przygodo.


Już pierwsze pociągnięcia wiosłem wprawiły mnie niejako w trans.


Tego mi było trzeba. Słońce, śpiew ptaków i rzeka tylko dla mnie.


Muszę przyznać, że Pilica przypadła mi do gustu. Bardzo szybko pokonuję jej końcowy odcinek i moim oczom ukazuje się Wisła.


Jest ... duża. Czuć, że siłę też ma potężną, ale i urok który trudno opisać słowami.


Płynę uważnie, nauczony doświadczeniem z zeszłego roku. Udaje mi się omijać płycizny i idzie mi naprawdę dobrze. Za mostami w Górze Kalwarii robię sobie krótką przerwę.



Jest poniedziałkowe popołudnie, żadnych ludzi. Tylko ja. Naprawdę odpoczywam. Po pół godzinie jestem gotowy do kontynuacji spływu.


Teraz już nie podkręcam tempa, mam czas, jestem i tak do przodu z planem jaki sobie założyłem.


Rozglądam się za miejscem na nocleg. Trochę grymaszę. A to za nisko, a to za mało zielono, a to znowu co innego. I tak zanim coś znalazłem z daleka zacząłem dostrzegać zarysy kominów Elektrowni "Siekierki".


Nie, dalej nie płynę. Przecież jutro też jest dzień. I nagle jak na zawołanie znajduję małą wysepkę na środku ogromnej rzeki. Jest dosyć wysoka, także raczej nie powinno mnie w nocy zmyć.


Rozbijam namiot, przyrządzam posiłek i czuję, że żyję. Leżę aż do zachodu słońca na piasku i podziwiam potęgę i piękno Królowej naszych rzek. Komary tu nie dolatują, także nie muszę chować się w namiocie. Oddycham pełną piersią. Wieczorem kładę się spać.


Wstaję wcześnie rano. Lubię jak wszystko nad rzeką się budzi.


Niestety pogoda jakby zaczynała się psuć. Trochę zimno, kropi deszcz i niebo zaciągnięte chmurami.


Trudno, tak czy siak trzeba płynąć. Dosyć szybko się rozpogadza, wychodzi słońce. Dopływam do Mostu Siekierkowskiego.


Jest on jakby bramą za którą zaczyna się cywilizacja.


Tu kajakowanie różni się nieco od wcześniejszego. Na rzece spory ruch.


Mijam "Grubą Kaśkę",


przepływam pod mostem Łazienkowskim,


i dopływam do mostu Poniatowskiego.


Ląduję na prawym brzegu, obok stadionu Narodowego.


Pakuję się,


i niestety, muszę się przedrzeć przez centrum hałaśliwego miasta.


Mam do pokonania około sześciu kilometrów do Dworca Zachodniego, skąd mam busa do domu. Jest południe, duży ruch. Droga przez mękę. Na miejscu kierowca mi mówi, że z tymi tobołami, to mnie nie zabierze. Kurcze, co robić? Idę na PKS. Tam bez problemu pakuję kajak do bagażnika i jadę prosto do Starachowic. Spływ bardzo udany. Co przeżyłem to moje, i nikt mi już tych wspomnień nie odbierze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz