niedziela, 3 maja 2015

2015.04.30. - 05.03. Wieleń - Wieleń (Szlak Konwaliowy)

A było to tak:
Jeszcze w zeszłym roku, Jacek zwany Czołgiem, drogą elektroniczną rzucił pomysł pt. "Najazd na tereny ManaT'a". Ściślej mówiąc, a raczej pisząc, chodziło o nie mniej nie więcej jak o spotkanie forumowiczów na Szlaku Konwaliowym.


Z racji adresu zameldowania Darek czyli ów ManaT, został ogłoszony nieformalnym "Organizatorem". Chęci i zapału nie brakowało ale:

1) Kto zimą mógł wiedzieć co będzie w maju ?
2) Wyżej wymieniony pomysł niósł za sobą wiele zagadek logistycznych ze względu na odległości dzielące miejsce spotkania od miejsc zamieszkania większości forumowiczów.
3) Szereg pytań o pogodę.
4) Wypadki w pracy (to dotyczyło mnie osobiście)
5) Inne takie "duperele".

Małymi krokami jednak do godziny "W" było coraz bliżej. Krystalizowały się składy poszczególnych ekip, i o dziwo na jakieś dwa tygodnie przed planowym spływem wszystko zaczęło się przedstawiać w jasnych kolorach. Może poza prognozami pogody które w marcu nikogo by nie dziwiły, ale jak na maj, to te prognozy "zalatywały kryminałem". W akcie desperacji forumowy Czołg odprawił jakieś modły czy też nazywając rzeczy po imieniu "dał w łapę komu trzeba i ile trzeba" i nad całym przedsięwzięciem zaczynało pojawiać się słońce. Ostatni tydzień przed wyprawą dało się odczuć, że wszyscy już czekają na wyjazd jak na szpilkach. ManaT załatwił noclegi i porobił mapki spotkania. A więc w drogę. A droga to nie byle jaka. Ja osobiście w dwie strony machnąłem 889,1 km. z kajakami na dachu. Tak, tak, z kajakami bo oprócz mojej Katany, miałem przyjemność tę długą trasę pokonać w towarzystwie niejakiego Jarka (Sikor) i jego pływadła.


Trochę z podróżą zeszło ale w końcu docieramy do Wielenia. Na plaży przy ośrodku wypoczynkowym "U Marcina" ( jez. Wieleńskie), rozpakowywujemy cały nasz szpej, i ruszamy w nieznane na spotkanie z ...



no właśnie nie wiemy kto dokładnie już tam jest. Wieje zdrowo, kajaki skaczą po falach i mniej więcej jak było na mapie oznaczone krzyżykiem tak widzimy z daleka znajomą z forumowych zdjęć kanadę. To ManaT'owy Sarniak. Wyskakujemy na brzeg, poznajemy się w końcu w realu z Darkiem i jego szanowną małżonką Różą zwaną także Bornholminą. Jesteśmy pierwszymi gośćmi (nie licząc wędkarzy, ale ich nie było na liście startowej J ). Zanim pojawili się kolejni, fundnąłem sobie jeszcze raz rundkę po jeziorze do samochodu, bo oczywiście jak to bywa, nie wszystko zabrałem. 


Powoli zjeżdżają kolejni. Pojawia się Artur (czyli forumowy... ARTUR), skład ze wschodniego brzegu Wisły (min. Dęblin, Puławy), czyli Darek (Sharan) ze swoją sharańczą (Basia, Zbyszek, Leszek i Romek), zaraz po Nich pojawia się ekipa z Mazowieckiego Odziału czyli Eltechy w sile dwóch, Czołg i Qbowy. Ni stąd ni zowąd stawiają się na spotkaniu także ManaT'owa córka z mężem Tomkiem, córką Polą i pieskiem. Kupa luda. Ale to nie koniec. Dołącza także ekipa Lubuska: sztuk trzy.

Fot. Darek (Sharan)

Zapada ciemność, niebo rozjaśnia tylko ognisko które bardzo skutecznie integruje całość zbieraniny z wielu miejsc naszego pięknego kraju. Zawiązują się nowe przyjaźnie i sojusze. Co bardziej "zmęczeni" (oczywiście mam na myśli trudy podróży J), oddalają się do swoich namiotów.


Rano, 1 maja, wolniej niż szybciej, pakujemy nasz obóz na łódki i próbujemy w jakimś sensownym szyku zejść na wodę. Czołg chyba nie dał za pogodę tyle ile się należało, bo lekko pokrapuję deszcz. Przepływamy jezioro Wieleńskie i wpływamy na Osłonińskie.


Chyba Jacek się zreflektował i dorzucił resztę, bo nieśmiało zaczyna pojawiać się na niebie słońce. Tempo iście relaksacyjne. Peleton zaczyna się rozciągać. Na kolejnym akwenie którym było jez. Górskie, część grupy czeka na resztę, gdyż zaczęliśmy się od siebie niebezpiecznie oddalać. Taki szyk jednak staje się regułą,, i cały spływ do samego końca płynie już tak porozrzucany, zbierając się w całość tylko na wezwanie ManaT'a na krótkich postojach.

Fot. Jarek (SIKOR)

Pierwsza taka przerwa ma miejsce tuż za mostem za którym zaczyna się jezioro Olejnickie.


Posileni ruszamy na przód. Słońce zaczyna świecić coraz mocniej. To jezioro ma mniej Trzciniaste brzegi i w promieniach słońca sprawia naprawdę przyjemne wrażenie.


Jest dosyć wąskie w porównaniu z poprzednimi, za to nie ma "skomercjonalizowanych" brzegów.


Panuje cisza, aż w końcu ukazuje nam się sam Rezerwat "Wyspa Konwaliowa". Podobno rośnie na niej masa konwalii o różowym zabarwieniu, oraz wiele innych roślin. Zamieszkuje ją podobno także wiele rzadkich gatunków ptactwa. Podobno... bo na samą wyspę wejść nie wolno, a na konwalie chyba też i jeszcze nie pora. Nie zmienia to faktu że byliśmy tam i widzieliśmy ją !!

Fot. Jarek (SIKOR)

Co niektórzy opływają ją dookoła, pozostali płyną na plażę na której mamy kolejną przerwę. Tutaj dołącza do nas kolejny forumowicz Oktawiusz (Oktxx). Pozytywnie zakręcony gość, który towarzyszył nam będzie do końca spływu w formie "pojawiam się i znikam". Jedni zrzucają nadmiar ubrań gdyż robi się naprawdę ciepło. Inni się posilają, jeszcze inni nie robią nic J.


Po tym krótkim przerywniku, przepływamy przez jezioro Przemęckie,


i armada wpływa w pierwszy z kanałów którymi można dopłynąć do kolejnych akwenów.


Tu wody już jest mniej.


Mamy za to więcej zieleni.


Czasami jest jej naprawdę dużo.


Płynie się może trochę ciężej, ale jest to jakaś odmiana od płynięcia po jeziorach.


Z owego kanału wpływamy na jez. Boszkowskie które przecinamy jakby w poprzek, aby wpłynąć w kolejny kanał. Za tym kanałem wpływamy na jez. Małe. Naprawdę małe w porównaniu do poprzednich. Następnym krótkim kanalikiem,


wpływamy na jez. Wielkie. Tu zbieramy się na brzegu gdzie rozbijamy obóz. Miejsce fantastyczne. Organizator załatwił je w sobie tylko znany sposób i przyznaję że spisał się na medal. Piękny teren. Szybko wyrastają namioty.


I zaczynamy przygotowania do biesiady. Kosztujemy trochę ManaT'owych popisów kulinarnych,


a Eltech szykuje w między czasie słynny kociołek.


Po wspólnym posiłku, przy pięknych okolicznościach natury,


i w przesympatycznym towarzystwie otwieram szampana i tą oto "symboliczną lampką" J oblewamy mój 50 spływ kajakowy. Imprezka się rozkręca na całego. Żartom i śpiewom nie ma końca. Prym wiodą Darkowie. Nie mnie oceniać ich walory muzyczne, ale myślę że w "Szansie na Sukces" nie byliby bez szan(t)s J.


W nocy, a może bardziej nad ranem zimno wygania mnie z namiotu. Przy ognisku siedzą już ziomale z tak zwanej "Ściany Wschodniej". Ciepła herbata stawia mnie na nogi. Powoli wstają pozostali i zaczyna się tradycyjna krzątanina. Z wodnych wydarzeń tego dnia przepływamy jez. Wielkie i kolejnym kanalikiem próbujemy przedostać się na Dominickie.


Niestety nie było nam dane tryumfalnie wpłynąć na nie prosto z kanału ponieważ wody nie starczyło,


poza tym przed samym jeziorem była jeszcze do tego jakaś zastawka i czekała nas żmudna przenoska.

Fot. Jarek (SIKOR)

Nie wzbudzaliśmy kajakami wielkiego zainteresowania bo pewnie w sezonie jest to normalny widok,


choć znaleźli się wśród nas i tacy,

Fot. Jarek (SIKOR)

co jednak widownię przyciągnąć potrafiliJ.

Fot. Jarek (SIKOR)

Samo jezioro Dominickie jest największym akwenem na tym szlaku. Woda czyściutka. Znowu peleton się rozjeżdża. Wiemy że na lewym brzegu na plaży przy końcu jeziora mamy się zebrać i przewieźć pływadła jakieś 3 km. na jezioro Brzeźne.


Nie wszyscy odnajdują jednak ową tajemniczą plażę i kończą pływanie w jakimś "ślepym kanale".


Przydały się wymysły cywilizacji i po krótkiej wymianie zdań przez komórki udaje nam się zebrać w odpowiednim miejscu i o odpowiednim czasie w wyznaczonym punkcie. Jak organizator powiedział tak się stało. Transport łódek był na czas. Drogę na kolejne jezioro jedni pokonali z kajakami,


inni z "Kanadami",

Fot. Darek (Sharan)

jeszcze inni urządzili sobie "spacer farmera".

Fot. Darek (Sharan)

Jeden desperat pokonał tę trasę na przełaj ( Qbowy wie kogo mam na myśli J). Gdy już wszystkie jednostki pływające i załogi zebrały się przy pomoście jakiegoś ośrodka, bodajże Legnickiego ZHP robimy krótką przerwę na posiłek.


Po tej krótkiej przerwie pokonujemy kolejno jeziora Brzeźne i Lincjusz. O gustach się podobno nie dyskutuje ale ja widziałem już ładniejsze miejsca, chociaż tragedii nie było.


Dalej kanał z jedyną hm... można powiedzieć zwałką, którą jednak wszyscy pokonują bez względu na rodzaj pływadła. Kończy się on takim oto znakiem.


Zaczyna się tak zwane jezioro Miałkie. Z tym czy to jezioro można by dyskutować. Już po kilku metrach kolejne kajaki grzęzną w mule. Jest na tyle głęboki że wysiadka z kajaka oznaczała by w najlepszym przypadku koniec podróży na dzisiaj (przynajmniej za pomocą wioseł). Powoli i z mozołem, jedni prawym inni lewym brzegiem. Co niektórym udaje się jednak jakoś posuwać do przodu. Ci szczęśliwcy którzy docierają mniej więcej do połowy tego bagna odczuwają ulgę, bo pod kilem pojawia się przysłowiowa stopa wody. Artur i Sharan, jak filmowi herosi pozbywają się nadmiaru bagaży, oraz wysadzają na brzeg ze swoich jednostek pasażerów i wracają po tych którym nie udaje się przedrzeć. I tak z mniejszymi bądź większymi oporami ale wszyscy meldujemy się przy wejściu na jezioro Białe. Słońce zaczyna już świecić trochę słabiej,


ale to tu właśnie mamy spędzić ostatnią noc. Wieczór mija w przyjaznej i miłej atmosferze. Oczywiście nie obeszło się bez cebulowej z Eltechowego kociołka.


Jednak, aż tak hucznie jak było przez dwie ostatnie noce już nie jest. Nie wiem czy spowodowane to było zmęczeniem po walce na Miałkim, ale bardziej stawiał bym na to że czuć było już lekko żal, bo to już ostatni biwak na tym spływie. Dopiero jak niebo nabrało bardziej ciepłych kolorów,


morale nieco wzrosło. Jeszcze później okazało się że cebulowa po raz kolejny potrafiła zintegrować grupę i zabawa wróciła do postaci takiej w jakiej być powinna. Noc okazała się kolejną z tych zimnych. Napewno było poniżej zera bo chłód wygonił mnie z namiotu już o piątej rano. Rozpaliłem ognisko, a woda w Techowym kotle była przyłapana lodem. Dookoła mgła i szron.


Szybko zrywają się ze śpiworów Zbyszek i Romek i w takim oto składzie witamy pierwsze przebijające się promienie słońca.


Wstaje reszta. Poranne toalety, śniadania i niestety nadchodzą mniej miłe chwile. Nadejść musiały, ale szkoda że tak wcześnie. Żegna się z nami grupa Sharana i samotnie wyruszają na ostatni etap. Pewnie dlatego że mają do domu najdalej. Niedługo po nich na wodę schodzi Artur oraz Pola z rodzicami. Jeszcze chwilę później "Warszawiaki" za którymi Oktxx. Mówi się trudno. Na mnie i Sikora... też już pora. Żegnamy pozostałych i udajemy się w stronę kanału prowadzącego do jez. Breńskiego.


Bardzo ładna pogoda, i bardzo ładne widoki. Na jeziorze Breńskim doganiamy Oddział Mazowiecki,


i razem płyniemy kolejnym ładnym kanałem w stronę jeziora Trzytoniowego.


Tutaj doganiamy Artura,

Fot. Artur (ARTUR)

a na jednym z pomostów czeka już na nas Oktxx. Znowu zebrała się nas silna grupa, jednak to już ostatnie wspólne chwile na tym spływie.


Odbijamy z Sikorem na plażę od której zaczęła się nasza przygoda (tam jeszcze spotykamy Tomka z rodzinką), a pozostali na miejsce pierwszego biwaku. Powoli pakujemy sprzęt do samochodu i ruszamy na wschód.


Podsumowywując:

Katana sprawdziła się na otwartych wodach, oraz jako kajak wyprawowy.
Polecam każdemu przepłynąć taki szlak. Warto było grzać tyle kilometrów. Pogoda dopisała (za wyjątkiem dosyć chłodnych nocy). Co do ekipy to napiszę tylko tyle... jeżeli następny taki spęd miałby się odbyć choćby w Australii, to i tak zrobię wszystko żeby tam być !!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz