środa, 23 września 2015

2015.09.23. Rdzuchów - Jagodno (Wiązownica)

Ciężko coś napisać, bo łapy jeszcze bolą jak diabli. Zgadaliśmy się z Jarkiem (SIKOR) dzień wcześniej na jakieś pływanie. Zaproponowałem Radomkę, Jarek - Bystrą. Krakowskim targiem postawiliśmy na Wiązownicę. Wg Google Maps coś tam płynie, ale czy to rzeka? Postanawiamy ruszyć autem w górę "rzeki" i przez kolejne mosty sprawdzać, co tam jest. A więc zostawiamy mój samochód przy nowym zalewie w miejscowości Jagodno, kajaki i cały sprzęt do wozu SIKORA i ruszamy. W końcu lądujemy przy moście między Rdzuchowem a Jamkami. Coś tam płynie, ale czy można to nazwać rzeką?

Fot. Jarek (SIKOR)

Jesteśmy jednak zdeterminowani tym czymś spłynąć. Szykujemy kajaki. O rety! Zostawiłem aparat w samochodzie. Cóż, będę się posiłkował zdjęciami Jarka, choć i jego aparat już jest na wykończeniu. Zapomniał podładować baterię. Po chwili w oddali dostrzegam kolejny most. Może to tam płynie ta Wiązownica? Biegnę na rekonesans. Wygląda na to, że to właśnie tam jest "nasza" rzeka. Targamy kajaki przez pola i polany.

Fot. Jarek (SIKOR)

Tam też nie wygląda to zachęcająco, ale schodzimy na "wodę".

Fot. Jarek (SIKOR)

Pierwsze 100 metrów powinno nam dać do myślenia, lecz nie dało. Szorujemy kajakami po kamieniach, betonie, piachu. Po chwili rzeka się kończy. To znaczy jest, ale zarośnięta. Przedzieramy się przez te trzciny. Zaczyna się nieźle. Jest ciężko. Te krzaki jakby były żywe. Oplatają wiosło, ręce, zrzucają czapki. Podejmujemy walkę.

Fot. Jarek (SIKOR)

Nie wiem, jak długo to trwało, ale po jakimś czasie udaje się nam wyrwać z tej dżungli. Jest wystarczająco wody, aby płynąć. Lecz nadal nijak nie można nazwać tego rzeką. Ot, rów, prosty jak drut, 2 metry szerokości. Wysokie brzegi, trzciny.

Fot. Jarek (SIKOR)

Po chwili kolejna przeszkoda. Przeskakujemy przez jakąś zaporę z desek i bali,

Fot. Jarek (SIKOR)

skaczemy w dół. Dopływamy do miejsca, gdzie Wiązownicę zasila przekop, z którego pierwotnie chcieliśmy startować.

Fot. Jarek (SIKOR)

Aparat SIKORA dogorywa, a nam się zaczyna podobać coraz bardziej. Po kilkuset metrach kolejna przeszkoda. Tama z gałęzi i trawy. Przeskakujemy i zaczyna się piekło.

Fot. Jarek (SIKOR)

Wody brak. Piaszczyste dno. Jak tu płynąć? Próbujemy się odpychać rękami od dna. Jest coraz ciężej. Szybko ubywa sił.

Fot. Jarek (SIKOR)

Słońce zaczyna grzać coraz mocniej, a my w tym rowie, przeklinamy, raz ciszej, raz głośniej. Niby spodziewaliśmy się, że może być ciężko, ale że aż tak? Uczymy się zupełnie nowego "pływania". SIKOR rozkręca wiosło i jednym piórem z jednej strony kajaka, drugim z drugiej, jakoś próbuje pokonywać dystans. Szybko podłapuję jego pomysł. Jest nieco szybciej, ale wcale nie lżej.


Po jakichś 3 kilometrach takiej męczarni robi się jakby lżej. Nieco przybywa wody. Wiosła już służą do płynięcia, a nie do odpychania. Płyniemy powoli, odpoczywamy, ciesząc się, że to już koniec kłopotów. Dopływamy do jakiejś zastawki. Przenoska.

Fot. Jarek (SIKOR)

Aparat Jarka umiera. Robi zdjęcia telefonem. Ja postanawiam też i swoim Solidem coś dokumentować. Może jakość nie będzie najlepsza, ale inaczej chyba nikt nie uwierzy, że tam byliśmy. Po przeniesieniu kajaków wody znowu mało. Ale wystarcza do płynięcia, choć pióra wioseł wbijają się w miękkie, piaszczyste dno. I tak do kolejnej zastawki. Ta jest otwarta. Postanawiam z niej zeskoczyć w kajaku. Zresztą na przenoskę nie mam ani sił, ani ochoty.


Jednak śluza jest podniesiona niezbyt wysoko, ciężko mi się zmieścić. Wyginam się, kombinuję, walczę, aż w końcu woda zwycięża. Spycha mnie w dół. Udało mi się schować głowę, ale czapka została z drugiej strony. Podpływam pod wodospad, woda rozbija się o kajak, chlapie mnie, ale nie odpuszczam. Udaje mi się odzyskać nakrycie głowy. Czapka pod linki na dziobie, niech schnie, a my ruszamy dalej.


I tu znowu tragedia. Woda znika. Wiosła na pół i w drogę. Zniechęcenie coraz większe. Sił też już brakuje. Dochodzą kamienie, trzciny, jest naprawdę ciężko. Przez głowę przelatują myśli, żeby może już dać sobie spokój i jakoś lądem dotrzeć po samochód?


Ale ani ja, ani Jarek jakoś zdecydowanie tego nie mówimy, i tak centymetr po centymetrze przedzieramy się przed siebie. Myślę że trwało to jakieś 4 kilometry. To był koszmar.

Fot. Jarek (SIKOR)

Dopiero gdzieś na wysokości miejscowości Wrzos robi się nieco głębiej. Nie jest dobrze, ale już się jakoś płynie.

Fot. Jarek (SIKOR)

Za mostem robimy postój na posiłek. Stąd już niedaleko, i wiemy, że już woda będzie. I tutaj też kończy się rów.


Zaczyna się rzeka,

Fot. Jarek (SIKOR)

prawdziwa rzeka, taka jaka powinna być rzeka.


Ostatnie 3 kilometry są malownicze. Jakby na koniec Wiązownica chciała nam osłodzić trudy dzisiejszego dnia. W końcu podobno "faceta poznaje się po tym, jak kończy"?

Fot. Jarek (SIKOR)

Skaczemy jeszcze tylko z tamy przy starym młynie,

Fot. Jarek (SIKOR)

kilka zakrętów i meldujemy się na nowym zalewie "Jagodno". Płynięcie po zalewie, mimo braku sił, to sama przyjemność po tym, co przeszliśmy.

Fot. Jarek (SIKOR)

Koniec.

Fot. Jarek (SIKOR)

To był najdziwniejszy spływ jaki dotąd przeżyłem. Każdy jest inny, ale ten wymyka się poza wszystkie ramy. Najmniej w tym całym przedsięwzięciu było wody!!! Ale spłynięte, odfajkowane i... więcej tam nie wrócę. Najbardziej pasują do tego spływu słowa Magdy (MAGA), "Nic tu nie będzie pływać samowolnie bez naszej wiedzy". Wikipedia nic nie wie o tej rzece, my już tak!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz