środa, 2 marca 2016

2016.03.02. Radkowice Kolonia - Wióry (Świślina)

Świślina. Dręczyła mnie od jakiegoś czasu. Płynie pod samymi Starachowicami, a ja nic o niej nie wiem. Spłynąłem jesienią od tamy na Wiórach. Ale co jest wyżej? W październiku próbowałem zrobić mały rekonesans. Dojechałem do Radkowic i ślad po rzece zaginął. Teraz miało być więcej wody. Pojechałem tam w poniedziałek. Po drodze sprawdziłem pozostałe mosty. Jest woda. I rzeka wcale nie wygląda na małą. W Radkowicach jednak wąsko i płytko. Od jakiegoś tubylca dowiaduję się, że to nie jest Świślina, tylko jakiś strumyk z Siekierna. Sprawdzam mapy. No co On gada? Świślina!! Tylko jakaś taka mała. Mniejsza z tym, stąd już też się powinno dać popłynąć. Następny most jest kilometr niżej i tam już jest nieźle. We wtorek miałem nagraną logistykę, lecz padało jak cholera. Odpuściłem sobie. Szkoda. Dzisiaj rano za oknem biało. Ależ tam pewnie by się płynęło... Szukam i kombinuję. Udaje się. Jak zwykle niezawodny Jarek, zgadza się pomóc mi w logistyce. Jedziemy. W Radkowicach widzę jak z politowaniem patrzy na mnie i na to coś, co tam płynie.


Ale ja się uparłem. Chcę to spłynąć. Ruszam. Ciasno i wąsko. Wiosłami odpycham się tylko od brzegów.


Dobrze, że jest wystarczająco wody, to chociaż kajak nie cierpi na kamieniach. Ostre zakręty. W jeden nie mogę się złożyć moja łódką. Naprawdę wąsko. Wąsko i szybko! Bo woda płynie wartko.


Pełno gałęzi i tradycji staje się zadość. Czapka ląduje w wodzie już na samym początku. A więc tradycyjnie pod linki na dziobie i przed siebie. Spływam jakieś kaskady, niewielkie bystrza. Przeskakuję przez zatory z patyków i innych naniesionych przedmiotów.


Wtem przez gałęzie dostrzegam, że ta moja Świślina, uchodzi do jakiejś innej rzeki! No nieźle. To jednak ten Dziadek miał rację. To nie Świślina, to rzeczywiście był jakiś strumyk z Siekierna. Ale numer!


Wpływam więc na rzekę która mnie interesowała. I już na dzień dobry czuję, że to nie będzie bułka z masłem. Kajak tańcuje jak zwariowany. Dużo, ale to ogromnie dużo wody. Ustawiam się dziobem do nurtu. Patrzę w górę rzeki. Wygląda na to, że spokojnie można tam pływać. Kurcze, trzeba kiedyś to sprawdzić, przecież można spłynąć coś więcej.


Ale dzisiaj jestem tu. Odwracam kajak i ruszam. Przynajmniej próbuję. Już na Warkoczu ostatnio liznąłem, co to znaczy silny nurt. Tu jest jednak mocniej. O wiele szybciej. I ta masa wody. Po deszczach, po śniegach. Nie ma gdzie się rozlać. Rzeka cały czas płynie w wysokim wąwozie.


Hm... czy płynie? Ona przy tym poziomie wody, leci na łeb, na szyję. Jeszcze przed mostem w miejscowości nomen omen Świślina, moim oczom ukazuje się... no właśnie. Czy to Świtezianka, czy może Balladyna? Nie wiem, nie dowiedziałem się. Ja ją nazwałem Świślinianką!


Różne rzeczy znajdywałem w rzekach i różne istoty widziałem na brzegach. Ale takie cudo, pierwszy raz.


Nie było nam dane porozmawiać, bo rzeka nie pozwoliła na dłużej przycumować w tym miejscu. Pamiątkowa fotka i przed siebie.


Nurt nadal bardzo silny. Nic się nie zmienia. Dosłownie widać spadek rzeki. Widać jak płynie w dół. Cały czas muszę być skoncentrowany.


Nie ma miejsca na odpuszczanie sobie. Ewentualna wywrotka, o którą nie jest tu trudno, oznaczałaby spore kłopoty. Cały czas jestem w jakimś wąwozie. Wyjście z kajakiem na brzeg byłoby raczej niemożliwe. Tym bardziej, że te i tak strome skarpy, są jeszcze do tego ośnieżone. No i jestem sam. Tyle razy sobie obiecywałem, że samemu zimą po nowych rzekach nie popłynę. Mam za swoje. Mówi się trudno, trzeba uważać.


Świślina jest piękna w tej śnieżnobiałej scenerii. Ostatnio ciągle trafiam na rzeki, o których mogę powiedzieć: "czymś takim jeszcze nie płynąłem...". Owszem, jest tu sporo butelek i innych śmieci, lecz to nie wina rzeki, to bezrozumni ludzie.


Tworzą się bystrza, których końca nie widać. Słychać tylko szum wody. Podpływam spokojnie i chciał nie chciał, rzucam się w te fale. Ciągną się takie uskoki i po 200 m. Po drodze zakręty, gałęzie zawieszone tuż nad wodą. Jest mokro i szybko. I trochę niebezpiecznie. Staram się minimalizować ryzyko. Skupiam się tylko na płynięciu, obserwuję zawirowania wody.


Po jakimś czasie wyobraźnia już tak nie współpracuje. Kolejne ostre i "mocne" zakręty. Zaczynam się obawiać, czy za którymś z nich, nie będzie czasem jakiegoś obalonego drzewa? Przecież w tym nurcie, to ja nic nie będę w stanie zrobić. Po prostu płynięcie na tzw. "rympał".


Mijam mosty, o niskie kładki się nie boję. Wąwóz jest tak wysoki, że nie ma szans, żeby miały mi jeszcze kładki przeszkadzać.


Rzeka wcale nie zwalnia. Wiem, że zaraz będę w połowie zaplanowanej trasy, a minęła raptem godzina z minutami. 8-9 km. w godzinę. Jak na Wiśle, a to przecież "tylko" Świślina.


Za mostem w Rzepinku słyszę dziwny plusk obok kajaka. To dosyć okazały Szczupak. Nie wiem, czy woda go wyrzuciła na mieliznę, czy może on tak sam z ciekawości chciał mi się przyjrzeć? Trochę się tam pofrygał i zwiał w głębiny.


Mijam jakiś stary młyn, kolejne kaskady i bystrza. Zbliżam się do mostu na trasie "756".


No! Tu chyba powinno już być nieco wolniej? Ale nie jest. Nadal rzeka pędzi jak szalona. Jestem w Pawłowie. Nic wolniej.


Niebo się przejaśnia. Śnieg zalegający dotąd na drzewach, zaczyna zalegać na moim kajaku, w kapturze, na fartuchu. Sople lodu spadają na mnie.


W Pawłowie mijam kolejny stary młyn. Jeszcze z kilometr do mostu. Może tu skończyć?


Trochę sił mnie kosztowało dotychczasowe płynięcie, a przecież potem mogę skończyć chyba dopiero przy tamie na zalewie "Wióry". Tylko, że sił brak, a tam już nurtu nie będzie. Ryzykuję i postanawiam płynąć dalej.


Rzeczywiście, od mostu w Pawłowie robi się spokojniej. Brzegi nieco niższe. I z każdym zakrętem szerzej i szerzej. Muszę mocno wiosłować, aby posuwać się naprzód.


W końcu dopływam do prawdziwego zalewu. I o ile nie widziałem ładniej położonego zbiornika jak ten na "Wiórach", o tyle nie widziałem też bardziej zasyfionego. Skandal. Brzegi, to jedno wielkie wysypisko śmieci! Wstyd! Staram się płynąć jak najszybciej, lecz idzie to ciężko.


Katana to nie najlepszy kajak na takie akweny.


W końcu ukazuje mi się zapora. Podpływam do niej. Dzwonię po Jarka i szukam dogodnego wyjścia na brzeg. Koniec na dzisiaj.


Myślę, że ilością wrażeń jakie mi było dane przeżyć, można spokojnie obdzielić kilka innych spływów. I tempo i trudność i adrenalina i okoliczności przyrody. Wszystkiego było pod dostatkiem. Ciekawi mnie, gdzie wyżej można jeszcze zacząć spływ? No i te widoki, gdy będzie złota polska jesień... Już to widzę. Wcale nie potrzeba nie wiadomo jak wiele deszczu, żeby można było spokojnie płynąć.

PS.
Pierwszy spływ bez nikotyny. Tak, tak, próbuję...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz