piątek, 13 maja 2016

2016.05.13. Modliborzyce - Zaklików (Sanna)

Czy piątek 13-go, jest dobrym terminem na rozpoczęcie spływu? Dotąd jakoś wielce przesądny nie byłem. Jednak od samego początku układało się to wszystko inaczej, niż było zaplanowane. Logistycznie pomóc miał Paweł (DZIUŁAS) i faktycznie tak się stało. Tyle, że miałem płynąć Sanną, a o 6:30 rano wylądowaliśmy przy promie w Zawichoście na Wiśle. Popatrzyliśmy wymownie na siebie, na nawigację i... musieliśmy skorygować nieco trasę. Próbujemy dotrzeć do Modliborzyc. Tam chciałbym zacząć spływ. Ale czy to możliwe? Czy tam będzie na tyle wody? Po drodze sprawdzamy kilka mostów. No niby coś tam płynie. Mijamy więc Modliborzyce i jedziemy wyżej. To był jednak już o jeden most za daleko. Sanna i owszem, płynie. Lecz jest to rzeka z gatunku takich, gdzie kajak nie zmieści się w jej korycie. Wracamy do Modliborzyc. Tak było zaplanowane i niech tak będzie. Pod mostem na trasie "74" pakuję kajak. Z zaciekawieniem kibicuje mi trzech młodych, miejscowych chłopaków. Zdziwieni, wiele pytań...


W końcu nadchodzi ten moment, kiedy żegnam się z Pawłem i zostaję tylko ja, kajak i rzeka.


Sanna, czyli śnięte ryby, smród, muł i... no właśnie. Ale po kolei.


Początek tragedii raczej nie zwiastował (nie licząc tej padniętej ryby). Słonecznie, ciepło. Rzeka wąska, wody niezbyt wiele.


Wiosło często wchodzi w dno. A to dno, to chyba istna tablica Mendelejewa. Żółtawo-zielono-szary muł. Niezbadanie głęboki. Wciąga wszystko co dopadnie, wydzielając okropny smród. Kolor rzeki nie pozwala ujrzeć dna, nawet przy kilku centymetrowym poziomie wody.


Jeden, dwa zakręty i zaczęło się! Pierwsze większe przeszkody w korycie. Jeszcze nie jakieś wielce wymagające, lecz dokuczliwe.


Wiele drzew pochylonych tuż nad taflą wody. Istna dżungla. Przedzieram się przez to, strącając przy okazji na fartuch i kajak, niezliczoną ilość robactwa. Łazi to wszystko po mnie.


Po pierwszych kilku takich akcjach próbuję się tych pasażerów na gapę pozbyć. Mija pół godziny i daję sobie spokój. Nie ma 100 metrów spokoju.


Dwie i pół godziny takiej walki, a za mną raptem niecałe trzy kilometry. No nieźle.


Ale podoba mi się. Jeszcze mi się podoba. Jest dziko i zielono. Przyjemne słońce.


Obnoszę pierwszą tamę. Mam nadzieję, że teraz będzie nieco lżej.


Nie było. Wręcz przeciwnie. Zaczęły się zwałki typu "mission impossible".


Ani przepłynąć to dołem, ani górą, ani wyleźć z kajaka, ani go wciągnąć pod stromą skarpę, ani wejść do niego z powrotem.


Na lądzie też nie było lepiej. Pokrzywy wyższe ode mnie. Ciężko się przedrzeć przez nie. Wszystko piecze. I tak do znudzenia.


Najgorsze, gdy przetargam kajak, jakoś uda się wskoczyć do niego, a za 100 metrów powtórka z rozrywki.


Na jednej z przeszkód, gdy próbowałem wcisnąć się z kajakiem pod drzewem, zsuwa się wiosło i porywa je rzeka.


Wyskakuję na brzeg jak poparzony i to dosłownie. Rzucam się w te pokrzywy i gonię wiosło lądem. Udaje się. Ale żeby je odzyskać, chciał nie chciał muszę wskoczyć do rzeki. I tu kolejna niemiła niespodzianka. Muł, muł, muł! Zanurzam się w tej mazi po kolana. Wyłażę na brzeg. Smród, brud i ubóstwo. Do tego zaczyna się chmurzyć. Robi się jeszcze mniej przyjemnie.


Zrywa się wiatr. potężny wiatr. Słychać jak łamią się gałęzie w lesie.


W końcu dopada mnie burza. Też nie byle jaka. Grzmi, błyska się, ściana deszczu. Nie bardzo jest gdzie się schować. Istny armagedon. Drzewa pochylone nisko nad rzekę, które dotąd mnie drażniły, teraz nieco dają ochrony. Nie wiele, ale jednak.


Po godzinie burza odchodzi w swoją stronę, ale deszczu nie zabiera ze sobą. Płynę dalej. I tak już jestem cały przemoczony. W kajaku woda tylko chlupoce.


Deszcz leje się za kamizelkę i ubrania, nastepnie to wszystko spływa po mnie do kajaka. Mokry fotel, mokre wszystko. Aparat niby wodoodporny, lecz chyba też ma swoje granice, bo tej ściany deszczu nie przetrwał. Zaczyna parować i ogólnie zachowywać się dziwnie. Nie bardzo chce robić zdjęcia.


A na rzece jak dotąd. Wolno, mozolnie wdrapuję się na kolejne drzewa.


Sporo muszę obnosić, bo nijak nie można się przedrzeć. Brzegi oczywiście niedostępne.


I do tego ten deszcz, ten muł, i ten smród. Pewna zdziwiona widokiem kajaka sarna podchodzi do brzegu. Co z tego, skoro aparat zaliczył klasyczny zgon? Gdzieś to wszystko zabija radość z pływania.


Był smród na Krępiance, były zwałki na Rawce czy Lubaczówce, były skarpy na Kamiennej. Był deszcz na Sanie i Liwcu. To wszystko już przerabiałem. Lecz Sanna oferuje to w niezliczonych ilościach.


Po dwudziestej przenosce, przestałem to już liczyć. A przepłynąłem jak dotąd raptem 15 kilometrów. Dopada mnie zniechęcenie. Niby jest zielono, niby dziko, siedzę w kajaku, płynę po nowej dla siebie rzece, ale coś nie gra. Na jednej z przenosek tracę gąbkę. Teraz już nawet nie mam jak się z tego mułu obmyć.


Zjeżdżając do wody z jednej ze skarp, dziób kajaka grzęźnie w tym bagnistym dnie, a rufa nadal zawieszona na stromym brzegu. Kolejny dramat. Kolejna kąpiel w śmierdzącym błocie. Udaje mi się uwolnić łódkę. Szum wody, kotłuje się, zastawka czy coś takiego. Mam już tego dosyć! Postanawiam to spłynąć nie zważając na wywrotkę czy inne niebezpieczeństwo. Zresztą, to przedzieranie się brzegiem, też bezpieczne nie jest. Udało się. Odwracam kajak, patrzę i nie wierzę. Jestem sam, dookoła dzicz, czy to było rozsądne? Nie, nie było!


Naprawdę jestem coraz bardziej zniechęcony. Spodziewałem się zwałek, czytałem i słyszałem o tej rzece, że jest ładna, przyjemna. Dla mnie - nie jest. Przynajmniej ten odcinek który płynę. Wieczorem, na rozlewiskach przed zalewem w Zaklikowie mijam położoną na skraju lasu posiadłość ZHP. Mógłbym tam rozbić namiot, lecz nie ma jak się dostać na brzeg. Po prostu to niewykonalne. Chyba, że miałbym skrzydła. Dopływam do stawu w owym Zaklikowie. Tama. Przenoska. Mokro i coraz ciemniej. Dogania mnie kolejna burza. Dosyć! Dzwonię do Pawła, czy nie mógłby mnie stąd zabrać już dzisiaj? Straciłem zupełnie ochotę na tę zabawę. Przyjedzie, ale za kilka godzin. I dobrze! Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść. Fizycznie i owszem, byłem zmęczony, lecz nie na tyle, by nie dać rady płynąć dalej, lecz psychicznie już nie nadawałem się do kontynuacji tego spływu. Czekam na DZIUŁASA, pada deszcz, jestem zrezygnowany. Czuję tylko smród i swędzenie. Dostałem wysypki. Nie wiem, czy ta rzeka zawsze tak wygląda, czy dalej jest inaczej. Nie wiem, czy chcę to kiedykolwiek sprawdzić. Nie wiem, czy nie potrzebuję odpoczynku od kajaka. Coś nie zagrało. Gdzieś pękłem psychicznie. Ani zieleń, ani dzikość rzeki, ani nic innego, nie były w stanie przesłonić mi tych negatywnych odczuć. Tego robactwa, tego smrodu, tej mazi. Chyba nie wszystko można zrzucić na piątek 13-go...

PS.
Paweł, jeszcze raz ogromne podziękowania za pomoc.

3 komentarze:

  1. Niezły hardkor :) Co Cię nie zabije, to wzmocni :)
    Mariusz (marboru)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetne zdjęcia. A do tego miejsce super na pływanie kajakiem. Mam kilka swoich ulubionych. Mam nadzieję, że w te wakacje też nic nie pokrzyżuje moich planów i uda mi się wybrać na kajaki. Tylko potrzebna mi nowa kamizelka ratunkowa sklep jakiś dobrze wyposażony w takie rzeczy by mi się przydał. Najlepiej właśnie internetowy.

    OdpowiedzUsuń