niedziela, 1 maja 2016

2016.04.30 - 05.01. Purzec - Kamieńczyk nad Bugiem (Liwiec)

Jak to w życiu bywa, pierwotny plan wziął w łeb. Dlatego warto w życiu mieć plan awaryjny. I ja taki miałem! I byłem zdeterminowany, aby wprowadzić go w życie. Pomoc w logistyce zaoferował znajomy kajakarz TED. Sobota rano, a raczej jeszcze noc i wyruszam. Tym razem na północny wschód. Trzeba przyznać, że trochę się w kraju pozmieniało. Kiedyś pewnie droga do Kamieńczyka nad Bugiem, spędzałaby mi sen z powiek. Teraz to już nie taki problem. Przejechać Warszawę? Proszę bardzo. Trasa S7, dalej na S8 i nawet jednego korka na drodze. Za stolicą wyprzedzam niemal wszystkich jak leci. Okazuje się, że i moją pomoc logistyczną. Tedziu mnie poznał (ileż to Katan na dachu samochodu mogło jechać akurat dzisiaj, akurat tu i akurat teraz?). Dogonił, wyprzedził, zajechał drogę, dostał kilka przekleństw... i dalej już jechaliśmy na planowaną metę w zasięgu wzroku. Z Kamieńczyka jadę z Tedem moim wozem w kierunki Purzca, gdzie planowałem zacząć. W tym czasie jego pies-kajakarz (Yoko) pilnował, a raczej pilnowała jego auta nad Bugiem. Podróż mija szybko. Dawno się nie widzieliśmy, mnóstwo tematów. Niestety, zaczyna padać. Aura robi się mało sprzyjająca. Ciemno, zimno i mokro. Jednak chciałem spędzić ten weekend na wodzie. Przejechałem niemal 300 kilometrów nie po to, by teraz się poddać. Znajdujemy most, zrzucamy te moje bambetle pod nim, żegnamy się z Tedem, przekazuję mu kluczyki do mojego auta i zostaję sam nad brzegiem zupełnie nieznanej mi rzeki.


Liwiec, bo to on miał być głównym daniem weekendu, wygląda zachęcająco. Chwilę czekam pod mostem, patrzę błagalnie w niebo, ale na litość nie mam co liczyć. Pada i nie zanosi się, aby przestało.


Cóż. Co nas nie zabije, to nas wzmocni. Ruszam. Zaczyna się sympatycznie.


Dwie, trzy zwałki i przestaje mi przeszkadzać deszcz. Już jestem dosyć mocno przemoczony.


Zapoznaję się z Liwcem. Raz kręcę nosem, innym razem pieję z zachwytu.


Ogólnie mam mieszane odczucia.


Szybko dopadam most w Chodowie. Kryję się pod nim, znowu chwilę czekam, może deszcz odpuści?


Nic z tych rzeczy. Pada chyba coraz mocniej. Tu zaczyna się jakiś niby szlak kajakowy. Do Bugu mam stąd według tablicy informacyjnej 110 km. Więc zgadza się to z przygotowanym osobiście kilometrażem. I tak do samego końca, co pięć kilometrów będę informowany ile jeszcze. Bodaj tylko jednej tablicy nie było, albo ja nie zauważyłem?


Jest cicho. Śpiew ptaków daje mi nadzieję, że to na słońce te koncerty.


Pierwsza zastawka. Wygląda na łagodną. Podpływam. Skaczę i już mi wszystko jedno. Załadowany kajak zanurza się głębiej niż zazwyczaj. Spory plusk wody i jestem przemoczony do suchej nitki. I znowu: Co nas nie zabije, to nas wzmocni.


Kolejny most. Dookoła eksplozja wiosny. Wszystko zazielenione.


To, że Liwcem pływa wiele osób, widać co jakiś czas na brzegach. Jakieś kempingi,  wyjścia na brzeg, wypożyczalnie kajaków. Całe szczęście, że te armady jeszcze uśpione.


Mam rzekę tylko dla siebie. I płynę. I rozglądam się.


I nadal jakoś nie mogę wyrobić sobie zdania. Podoba mi się, czy niespecjalnie? Sam nie wiem.


Z każdym kilometrem, nabieram jednak przekonania, iż Liwiec jest ładną rzeką. Na pewno czystą. I woda i brzegi. Nigdy nie spotkałem się z taką sytuacją. Mimo tych komercyjnych spływów, mimo mijanych kolejnych miejscowości, nad brzegami jest czysto. Tak, to uderza mnie najbardziej. Brawo. Tak być powinno wszędzie.


Kolejna zastawka. Tę już obnoszę. Trochę się guzdrzę, bo jedyne sensowne zejście do wody zajęte przez wędkarza. Ma parasol, przygotowany jest na polowanie w każdych warunkach. Ale, ja nie. Targam kajak dalej, deszcz się leje do środka.


Wsiadam do wody (przepraszam, do kajaka) i odpływam. Co nas nie zabije, to nas wzmocni. Liwiec mimo tej niesprzyjającej pogody, zaczyna mnie do siebie przekonywać coraz bardziej.


Oprócz czystości, znakiem szczególnym rzeki są meandry. Wiele zakrętów. Jeden za drugim. Dosyć ostre. Chyba bardziej kręci od Wieprza?


Uświadamiam sobie, że tak właśnie wyobrażałem sobie rzeki, zanim jeszcze wsiadłem w kajak. Meandry, jakieś lasy, jakieś wsie podchodzące do brzegów. Nie myślałem wtedy o rzekach górskich, zwałkowych czy innych także ciekawych ciekach.


Wyobrażałem sobie to właśnie tak, jak jest na Liwcu. Mijam Sowią Górę. Z perspektywy kajaka wygląda bardzo ładnie. Szkoda, że akurat dewastowana była przez zmotoryzowanych tubylców.


Deszcz odpuszcza. Za to wzmaga się wiatr. To nie wichura, lecz cały przemoczony odczuwam chłód. Przepłynąłem w tych warunkach jakieś 48 kilometrów. Wystarczy.


Rozglądam się za miejscem na nocleg. Piękna skarpa. Jest dosyć dogodne wyjście z wody.


Rozbijam namiot. Próbuję wysuszyć co nieco ciuchy. Obiado - kolacja i zasypiam.


Rano nieśmiało wyglądam z namiotu. Wiatru nie ma. Deszczu też nie. Ale niebo nadal zaciągnięte chmurami. Posilam się, szykuję prowiant na drogę i ruszam przed siebie.


Pojawia się coraz więcej piaszczystych plaży, na zakrętach tworzą się okazałe skarpy. Odtąd, będzie to znak szczególny Liwca.


Pierwszy maja. Święto Pracy. Spotykam dwóch zapalonych wędkarzy. Uwalniam im zahaczoną o jakiś zatopiony pień kotwiczkę.


Poranek spędzam na rzece w miejscowości Liw.


Mijam jakiś zameczek, i niechybnie zbliżam się do Węgrowa.


To największa miejscowość na mojej trasie. Woda stoi w miejscu, powstrzymana przez zaporę. Raj dla wędkarzy.


Zanim dopłynę do tamy, płynę przez tę wrogą krainę. Tysiące nieprzychylnych spojrzeń. Naprawdę jeden kajak zaburza im tak całe połowy? Wypatruję spławików. Niektórzy pochowani i uzbrojeni tak, jakby polowali co najmniej na niedźwiedzia.


Dopływam do zapory. Chyba pierwszy raz jestem z takiego faktu zadowolony. Przenoska.


Dobry uczynek z rana, zostaje wynagrodzony. Jakiś mieszkaniec Węgrowa pomaga mi przenieść kajak przez ulicę. Ucinam sobie pogawędkę. Nawet ciekawa. Sporo można się dowiedzieć.

-Skąd pan płynie?
-Od Purzca.
-O. To kawałek.
-A dokąd?
-Do Bugu.
-Pan nietutejszy?
-Nie. Ze Starachowic.
-Starachowice... Starachowice? Gdzie to?
-Niedaleko Kielc.
-Aaaaa, to wiem. To na Śląsku.

Dobra, niech mu będzie. Płynę dalej.


Za chwilę kolejna przenoska. Zastawka. I jak cały Liwiec jest oznakowany, że tu kemping, tu miasto, tu do sklepu, tak takie newralgiczne miejsce nie! Żadnej informacji, czy wysiąść na prawym brzegu, czy na lewym? Może można to spłynąć? Nic! Robię krótką przerwę.


Płynę dalej. Znowu robi się cicho i pięknie.


Nieśmiało zaczyna przedzierać się przez chmury słońce. Coraz wyższe skarpy, coraz większe piaszczyste plaże.


Zaczynam trochę czuć zmęczenie. Płynę spokojnie. Często odkładam wiosło i leżąc w kajaku daję się ponieść rzece. Błogo.


Rzeka znowu nieco zwalnia. To znak, że jeszcze jedna przenoska dzisiaj.


Po kilkunastu kilometrach, jedyna na Liwcu elektrownia wodna.


Stąd do Bugu coraz bliżej. I jak postanowiłem gdzieś tu odpocząć, tak na złość nad brzegami mnóstwo miejscowości.


Sporo mostów. No tak. Niedziela, 1 maja. Ludzie dobrej pracy odpoczywają. Tyle, że wszyscy nad brzegami Liwca. Nie ma miejsca na namiot. Wszystko pozajmowane.


Kilometry upływają, sił ubywa i nic ciekawego na nocleg. Tzn. miejsc byłoby sporo, lecz wszystko oblężone. Patrzę na kartkę z kilometrami. Kurcze, do Bugu już tylko jakieś 25 km. Może zdążę przed nocą?


Odtąd to już mój bardzo osobisty spływ. Zaciskam zęby, staram się pokonać ból. Mijam jakiś innych desperatów w kajakach. Nie dotrzymują mi tempa nawet przez moment.


Rzeka rozlewa się szerzej. Robi się płytko. To wszystko stara się jakoś wpłynąć na mój plan.


Mam świadomość, że mogę pozwolić sobie czasowo na niekończenie dzisiaj. Ale zawziąłem się. Chciałem sobie coś udowodnić. Chciałem poznać swoje możliwości. Chciałem pokonać ten dystans trochę na przekór zdrowemu rozsądkowi. I tak mozolnie napieram na wiosło. Brzegi nadal zaludnione. Wszędzie grille i ogniska. Zapach pieczonych przysmaków nie pomaga mi. Nasila się głód. Zaciskam mocniej dłonie na drążku wiosła i nie poddaję się. Coraz bardziej zmęczony. Słońce coraz niżej.


Most. Jeden, drugi, trzeci. Wiem, że już niedaleko. I w końcu jest! Już w ostatnich promieniach słońca ukazuje mi się... Bug. Robi wrażenie.


Liwiec nie był jakoś mały, lecz przy Bugu to strumyk. Kamieńczyk jest za zakrętem. Leżę i odpoczywam w kajaku. Dałem radę. 70 kilometrów dzisiaj pokonane. Ni stąd ni zowąd, z tego letargu wyrywają mnie wrzaski jakiegoś wędkarza. Że niby wędki nie widzę i jakieś takie inne bzdury. Rzucam kilka nieparlamentarnych słów. Płynę środkiem rzeki, do jednego, jak i drugiego brzegu mam dobre pięćdziesiąt metrów, a temu coś przeszkadza.


Dopływam do mety.


Szukam kluczyków. To był numer. Tedziu zakopał je pod pewnym kamieniem. I znalazłem je. Pakuję się do auta. Oczywiście przeszkadza to jakimś mało miłym starszym paniom. No co za ludzie? Ale nic mi nie jest w stanie popsuć humoru. Super rzeka, super spływ. Wrócę tam na pewno. Wrócę na kilka dni. Bez szaleństw i długich dystansów. Warto. Liwiec jest piękną nizinną rzeką. Czystą. Z fajnymi miejscami na biwak (choć nie w weekendy). Czego chcieć więcej? Może trochę mniej deszczu, a więcej słońca. Do zobaczenia na szlaku.


PS.
Podziękowania dla Teda. Masz u mnie obiad i duże picie ;) Zapraszam na Śląsk, sorry, jasne że w świętokrzyskie. Służę pomocą w logistyce!

3 komentarze:

  1. Wygląda dosyć skomplikowanie! Chyba jednak zostanę przy Pilicy..

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękny spływik. Taką "balią" 70 kilo cmyknąć...? Brawo Marek!👍

    OdpowiedzUsuń