niedziela, 21 stycznia 2018

2018.01.21. Napęków - Słopiec Szlachecki (Belnianka)

Jakoś do ostatniej chwili ten spływ stał pod znakiem zapytania z wielu powodów. Dla każdego były one inne, jak i każdy z innych powodów wziął w nim udział. U mnie doszedł do skutku ze względu na determinację Artura i poniekąd upartość Marty. Dzięki temu Robert (LOPSON), mógł liznąć w niewielkiej ilości uroków "moich" pięknych Starachowic. Stąd już we dwóch przedzieramy się z północnych krańców gór świętokrzyskich na ich krańce południowe i lądujemy w towarzystwie Artura nad brzegami Belnianki.


Wody jej nie są mi obce, choć brzegi już jak najbardziej. Tak wysoko nie było mi jeszcze dane po niej spływać.


Tradycyjnie od początku przewodzę naszej stawce. Z tyłu Lopson i Artur. Rzeka dosyć płytkawa. Szuramy trochę kajakami po piaszczystym, czasem kamienistym dnie. Początek zupełnie nijaki. Kanał, wycięte drzewa, brzydko.


Dlatego tu warto zatrzymać się nieco przy Arturze. Świeżo upieczony pięćdziesięciolatek! Wszystkiego najlepszego! Nieźle. Jak widać kajakarstwo nie liczy lat.


To jednak nie koniec jego jubileuszów. Gdzieś w tym rowie, w śnieżnej scenerii, pewnie na jednym z progów (to żeby było tak symbolicznie) przecinających ów kanał, stuknął jubilatowi tysięczny kilometr w kajaku.


Nieskromnie powiem, że z owego tysiąca, pewnie z połowę miałem przyjemność przepłynąć razem z nim. Szkoda, że nie chciał uczcić tego symboliczną kabiną, bo okazje ku temu miał.


Wracając do Belnianki... Pierwsze kilometry nie zachwycały. Dobrze, że choć zimowa sceneria trochę to osładzała. Z czasem jednak rzeka zaczyna meandrować, a nad jej brzegi powracają drzewa.


Tu już zaczyna przypominać choć trochę prawdziwą Belniankę. Jeszcze bez zwałek, lecz zmarznięte dłonie potrafiła już zagrzać.


Mimo usilnych starań tubylców i meliorantów, tu rzeka się obroniła. Pozostała naturalna. Drzewa coraz bardziej ochoczo wracają nad jej brzegi.


Coraz więcej znajduje też sobie miejsce w jej korycie.

Fot. Robert (LOPSON)

Czysta woda i jakby jej już więcej, niż było wcześniej.


Po dosyć niemrawym początku, spływ nabiera tempa i jaśniejszych barw. Tak, teraz już i ja nie narzekam.


Pojawiają się pierwsze przeszkody. Lopson, naładowany dziś energią forsuje wszystko w tym swoim bądź co bądź mało górskim kajaku.


My z Arturem, z mniejszymi bądź większymi problemami, też dajemy radę.

Fot. Robert (LOPSON)

Zwałek coraz więcej, lecz daleko mi do tego, by nazwać na tym odcinku Belniankę rzeką zwałkową.


Ot, kilka drzew do przeskoczenia. Nie za dużo, nie za mało. W sam raz.


I albo ta rzeka ma tak silny nurt, albo my już takie wygi (to bardziej prawdopodobne), że tempo spływu mamy naprawdę imponujące.


Po męczarniach na Kobyłce, dzisiaj kajak już po remoncie pozwala mi na pływanie takie jakie pokochałem.


Atmosfera też pozwoliła spojrzeć na tę pochmurną, mroźną, styczniową niedzielę łaskawie. Śmiechom nie ma końca. W końcu o to właśnie chodzi w tej całej zabawie.


Zostawić wszystko na brzegu i płynąć. Płynąć przed siebie. Pokonywać trudności.


Pokonywać kolejne kilometry. Pokonywać własne słabości. Pokonywać coraz to nowe rzeki.


Lecz przede wszystkim, czerpać z tego przyjemność. I wszystkie te warunki dzisiaj Belnianka spełniła.


A więc i rzekę poznaje się po tym, nie jak zaczyna, a jak kończy.


Na pewno za półmetkiem dzisiejszej eskapady, zaczynamy się rozglądać za miejscem na postój. W końcu nie samym płynięciem człowiek żyje. Czasem trzeba wyjść na ląd.


Tym wyjściem ma być pierwszy napotkany most. Lecz mostu jak nie było, tak nie ma.


Spływ zorganizowany co najmniej spontanicznie. Dla mnie zupełnie na "żywioł". Nie prześledziłem map, tylko pobieżny kilometraż...


W końcu jest. Niewielki, niski, lecz wystarczający. Opisany czymś w rodzaju "Fanatycy". Dalej bez posiłku nie płyniemy!


Menu skromne. "7 Days'y" i niezbyt ciepła herbata. Lecz gwoździem programu był nasz jubilat i jego... "niemal". Otóż - niemal głową obalił owy most, niemal rozpalił ognisko, niemal... Znowu śmiechu co niemiara.


I tak... z niemal pełnymi brzuchami ruszamy dalej. Znów zmarznięte dłonie. Najlepszy sposób na rozgrzanie? Mocniej naprzeć na wiosło. Tak się staje. Zostawiam towarzyszy w tyle.


Przeskakuję pojedyncze, zatopione drzewa, odbijam się od zalanych konarów i gnam przed siebie.


W Daleszycach Belnianka rozlewa się szerzej, co sprawia, że i płycej się robi. Nie na tyle jednak, by wyhamować moje tempo. Jeszcze mocniej naciskam na wiosło.


Rzeka zupełnie zatrzymuje się w miejscu. Pcham ten kajak naprzód. Gdy nad brzegi zamiast drzew wdzierają się trzciny, gdy pojawia się spora ilość kaczek... To wszystko zwiastuje kolejną wysiadkę. I tak się dzieje.


Zapora, zastawka, mała elektrownia wodna? Jak zwał tak zwał. W każdym bądź razie wysiadam.


Długa przenoska i na powrót jestem na rzece. Czekam na pozostałych.


Odtąd już płyniemy w zwartej grupie. Do mety też już niedaleko.


Pierwsze podsumowania, ostatnie przeszkody, ostatnie meandry.


Belnianka do końca już pozostaje dziką, piękną rzeką. Obeszło się bez kąpieli.


We mnie też spokój powraca. Ilość przekleństw na rzekach jest od pewnego czasu nieporównywalna z tym, co było dotąd.


Kończymy przy moście w miejscowości Słopiec Szlachecki.


Kończymy pływanie, lecz nie zabawę. Jeszcze slalom gigant w kajakach. Start przy hydrancie, mijamy słup i ostre hamowanie przed rzeką. Fajnie.


Belnianka nie zawiodła. Ekipa też zwarta, choć w okrojonym składzie.


Artur - sto lat! Albo i więcej, byleby w kajaku. Kolejnych tysięcy kilometrów, pięknych rzek, spektakularnych kabin...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz