sobota, 6 stycznia 2018

2018.01.06. Jastrzębska Wola - Raków (Łagowica)

Trzy z rzędu niemal nieprzespane noce. Dzisiejsza w większej części spędzona na SORze. Święto Trzech Króli - czyli taka niepisana, nasza świecka tradycja spotkania się na wodzie. Popłynąłem, mimo niezliczonej ilości przeciwności losu. Nie szukałem dzisiaj żadnych wrażeń, doznań ani niczego pozytywnego. Jedyne na co liczyłem, to chyba tylko sprawdzenie swojej "nieśmiertelności" i próba przeżycia tego dnia do godzin popołudniowych, oraz do kolejnej wizyty szpitalnej. A więc na wpół przytomny jadę z Tomkiem (TEGIE) na spływ. Miał być nieznany mi fragment rzeki, lecz Łagowica spłatała nam psikusa i wody w Łagowie pod mostem było jak na lekarstwo. Weryfikujemy plan i postanawiamy spłynąć ją nieco niżej. Startujemy w Jastrzębskiej Woli.


Tabletki przeciwbólowe, spotkanie z Arturem i Robertem (LOPSON), zejście na wodę i w drogę. Drogę przez mękę. To i tak lepsze niż niemoc i siedzenie w domu. Gnam do przodu jak szalony.


Rzeka gna przed siebie jeszcze szybciej. Tu wody było wystarczająco. W zeszłym roku Kamienna nam zamarzła. Dzisiaj temperatura aż nieprzyzwoicie wiosenna.


Bardzo dynamiczny fragment rzeki. Niezliczona ilość bystrz. Woda burzy się niesamowicie. Kajak skacze na falach. Tu Łagowica niegdyś została pozbawiona swojego naturalnego biegu. Prosta jak drut rynna. Lecz czas pracuje na jej korzyść. Odzyskuje już powoli swój wdzięk.


Gdy las podchodzi do jej brzegów prezentuje się naprawdę ładnie.


Ale nie zwiedzam. To nie jest odpowiedni dla mnie na to dzień. Próbuję płynąć najszybciej jak mogę i choć na chwilę wyrwać się ze szpitalnych myśli.


Przedzieram się przez gałęzie, odbijam od brzegów. I gnam. Gnam przed siebie ile fabryka dała.


Koledzy zostają daleko w tyle. Górski charakter rzeki sprawia sporo kłopotów. O dziwo łatwo udaje mi się to wszystko pokonywać.


Po prawym brzegu piękne wzniesienia. Jednak z każdym metrem oddalają się, aż całkowicie zostają za rufą. To koniec świętokrzyskich pagórków.


Okolica się wypłaszcza. A Łagowica nic sobie z tego nie robi. Nie ma zamiaru zwolnić ani na moment. Dopiero po kilku kilometrach nieco się uspokaja.


To zwiastuje bliskość wodospadu. Podczas pierwszej wizyty spłynąłem go. Dzisiaj nawet mi przez myśl to nie przeszło. Wychodzę na brzeg.


Jako, że tempo narzuciłem zabójcze, koledzy pewnie daleko z tyłu, postanawiam na tle majaczących w oddali, zamglonych resztek gór posilić się. I tu niemiła niespodzianka. W tym całym zamieszaniu zapomniałem spakować jakikolwiek posiłek. A więc delektuje się tylko ciepłą herbatą.


A kompanów jak nie widać, tak nie widać. Po dłuższej chwili jesteśmy w komplecie. I tu kolejna niespodzianka. Tym razem miła. Zeszło im, bo Artur postanowił w międzyczasie sprawdzić temperaturę wody i na jednej z wcześniejszych przeszkód zaliczył kabinę. Nic tak nie cieszy jak kąpiel kolegi w styczniu, mimo iż nie dane mi było zobaczyć tego na własne oczy. A więc dalej w drogę. Łagowica nadal nie zwalnia tempa. Ja już nieco wolniej, w zasięgu wzroku towarzyszy. Pod mostem w Antoniowie przeżywam i ja chwilę grozy. Szalony nurt, ostry zakręt, zatopione głazy i przeogromne fale. Miało swoją moc to miejsce. Udało mi się jednak i to pokonać na sucho.


Chwilę później na kolejnym dynamicznym fragmencie LOPSON traci czapkę. Dobrze, że tylko tyle.


Pamięć mam dobrą lecz krótką, ale dzisiaj mnie nie zawiodła. Wiedziałem, że tu zaczyna się odcinek bardziej uciążliwy.


Zadrzewione brzegi, zadrzewione koryto. Sporo powalonych drzew.


Skaczę, szarpię się, przeciskam pod,


czasem pomagam kolegom, czasem przyglądam się tylko im poczynaniom.


Dzisiaj było trudniej niż wiosną. Więcej wody, szybszy nurt. Wymagające uwagi i wysiłku miejsca.


Wszystko jednak pokonujemy z marszu. Tu Łagowica przypomina nieco Koprzywiankę. Tyle, że jest o wiele szybciej.


Miejsca które wcześniej zmuszały mnie do wysiadki, dzisiaj uparcie spływam.


Czasem było w tym wszystkim więcej szczęścia niż rozumu, lecz tego potrzebowałem.

Fot. Artur

Na jednej ze skarp, w zupełnie nie przypominających o porze roku promieniach słońca, chłopaki zarządzają przerwę. Ja postanawiam zostać na wodzie.


Gdy ruszamy dalej, jeszcze tylko przy kilku pierwszych przeszkodach mam z nimi kontakt wzrokowy.


Wyrywam znowu ile sił przed siebie, gdyż niepokojąco mokro robi się w kajaku. Skąd u licha ta woda w łódce?


Strach zwyciężył i nie pozwolił mi wyjść na brzeg by dokonać oględzin Katany. Może to tylko fartuch przepuszcza?


Odtąd gnam już na złamanie karku. Nic nie jest w stanie mnie powstrzymać. Żadne fale, żadne meandry, żadne powalone drzewa.


Odbijam się od zatopionych konarów i czuję, że wody przybywa. Kajak przestaje się słuchać. Wiem, że do mety już niedaleko.


Most i dachy domów we wsi Mocha cieszą bardziej niż zwykle. Łagowica zwalnia. Z czasem zupełnie staje w miejscu. To już cofka zalewu Chańcza.


Lecz i przeszkody tu jakby trudniejsze do pokonania. I one jednak nie były w stanie wygnać mnie z coraz to cięższego kajaka.


Woda chlupocze aż miło. Jestem przemoczony i zaczynam czuć chłód. Katana zaczyna przypominać łódź podwodną tuż przed zanurzeniem.


Pokonuję te rozlewiska najszybciej jak tylko mogę. Cieszy dobiegający szum przejeżdżających samochodów. Przed całkowitym zatonięciem ratuje mnie most w Rakowie. To nasza meta. A więc udało się. Jednak "nieśmiertelność" nadal jest ze mną.


Wynurzam się i wypełzam na stały ląd. Oględziny łódki. Nic nie pękło. Po prostu przeciskając się pod jednym z nisko zawieszonych drzew, straciłem korek do wylewania wody z kokpitu. Taka strata, to nie strata. Karkołomne dojście do samochodów i to już koniec na dzisiaj. Tradycji stało się zadość. Sezon 2018 uważam za otwarty. Kolegom się podobało. Mi też.


Teraz już pora zmierzyć się z problemami.

PS.
Marta, dziękuję za wszystko. Gdyby nie Ty, pewnie by mnie tu dzisiaj nie było.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz