czwartek, 11 lutego 2016

2016.02.11. Ruda - Lucimia (Zwoleńka)

Ciężko, bardzo ciężko mi coś napisać o tym spływie. Sporo się wydarzyło w życiu osobistym. Kajak miał być takim oderwaniem się od tego wszystkiego. Czy był? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć, ale spływ tak czy owak się odbył. Wydawało się, że wiosna jest  tuż tuż, lecz z każdą godziną do planowanego wyjazdu pogoda się pogarszała. Do tego stopnia, że wczoraj wieczorem sam nie byłem pewien, czy warto się szarpać. Jarek (SIKOR) nie powiedział jednak "nie". Z moich ust takie słowo także nie padło, a więc zdecydowaliśmy się popłynąć. Rano odsuwam rolety i w oczy razi biel. Śnieg, za oknem spora ilość śnieżnej bryi. Cała droga na start przebiegała pod hasłem "po co mi to było?". Topniejący śnieg, niebo zaciągnięte ciemnymi chmurami, pada coraz bardziej. Ni to śnieg, ni to deszcz. Aby zostawić jedno auto na mecie, przedzieramy się przez masę błota, samochody ledwo radzą sobie z tym wszystkim. Oj, ciężki jest los Wodniaków i ich kajako-wozów.


Po rozpakowaniu klamotów pod mostem w miejscowości Ruda, szybko wskakuję w kajak, zanim zostanie zalany przez to coś, co leje się z nieba.


Pierwsze pociągnięcia wiosłem. Zwoleńka, czy też Zwolenka, a może Sycynka, bo i taką nazwę można spotkać, płynie wąskim korytem. Nurt dosyć wartki.


Pojawiają się pierwsze drzewa zatopione w rzece. Na chwilę odrywam się od trudnych myśli. Staram się je pozostawić za sobą.

Fot. Jarek (SIKOR)

Dookoła cisza zmącona jedynie pluskiem wioseł zanurzanych w wodach Zwolenki. Szybko dopadamy do pierwszego mostu. Pod nim bystrze. Trochę kamieni, woda przyspiesza. Z niewielkimi tylko kłopotami, obaj to spływamy. Przestaje padać.


I znowu powrót myśli. Czy na pewno powinienem tu teraz być? Czy na pewno w takim składzie osobowym? Czy na pewno tu kogoś nie brakuje? Cóż, życie jak rzeka, płynie naprzód. Całe szczęście, że w moim jest jak dotąd mniej zakrętów, niż na owej Sycynce. Ona meandruje niesamowicie.


Na sterburcie las, za kolejnym zakrętem te same drzewa są już na bakburcie.


Jakaś kładka. Obnosimy. Nie chcę się z nią szarpać. Jestem dzisiaj trochę zdekoncentrowany.


Niby podoba mi się. Nawet bardzo podoba, lecz za każdym zakrętem mimo wszystko kogoś mi brakuje. Próbuję uchwycić aparatem jak najwięcej, bo obawiam się, że nie wszystko w mojej rozkołatanej pamięci pozostanie.


A warto, bo mimo wszystkich smutnych myśli, rzeka prezentuje się fantastycznie. Lewy brzeg płaski, podmokły, prawy zalesiony. Zakręt i las już jest na lewym brzegu. Jak w jakimś kalejdoskopie.


Jednak sama Zwoleńka broni się przed wpłynięciem do lasu. Miałem ochotę wpłynąć w zadrzewiony odcinek, poszarpać się z gałęziami, poskakać w kajaku przez jakieś obalone drzewa. Nic z tych rzeczy. Można wiele napisać, ale nie o zwałkach. Las dopuszczany jest tylko na skraj rzeki. Tu już jest granica, której nie przekroczy do samego końca dzisiejszej eskapady.


Jeszcze przed miejscowością Kijanka w ogóle odchodzi od brzegów rzeki. Drzewa zastąpione są przez trzciny. Dużo trzcin. Trzciny po prawej, trzciny po lewej. Czasem robi się naprawdę wąsko, te chabazie są jak żywe. Jak już złapią wiosło, to ciężko im je wyrwać.

Fot. Jarek (SIKOR)

Na chwilę przystaję, próbuję coś uchwycić aparatem. Jarek mi odpływa. Przyspieszam, chcę dogonić kolegę. Zaczynają się rozlewiska. Cholera. Patrzę na wodę, staram się płynąć za charakterystycznymi bąbelkami wytworzonymi przez kajak Jarka. Wpływam w jakąś "ścieżkę", gdzie już nie ma ani Sikora, ani bąbelków, ani rzeki. Trochę przypomina mi to sceny z pamiętnego spływu Kamienną, w okolicach Skarżyska.


Wycofuję się, płynę inną odnogą. Tam czeka na mnie Jarek. Uff. Odtąd postanawiam się trzymać nieco bliżej. Po dwóch - trzech kilometrach, wypływamy z tych trzcinowych korytarzy. Na brzegach zaczynają pojawiać się drzewa. Jest ich coraz więcej. Jakiś zagajnik. Piękny fragment, który doprowadza nas do dzisiejszego półmetka.


Tym miejscem jest most we wspomnianej Kijance.


Robimy krótką przerwę. Trochę rozprostowujemy kości na brzegu. Posilamy się, łyk ciepłej herbaty i wskakuję do łódki. Koniec sielanki. Znowu zaczyna jak na złość padać.


Za owym mostem zaczynają się rozlewiska. Przepływamy przez trzciny i nagle rzeka się rozlewa. Trochę błądzimy. Nie zawsze nurt jest na tyle silny, by pozwolił nam odczytać kierunek płynięcia. I tak przez kolejne dwa - trzy kilometry.


Wąski przesmyk między trzcinami i rozlewisko. W jednym z tych korytarzy napotykamy parę łabędzi. Jeden podrywa się i odlatuje. Drugi nie wiem na co liczył, ale nie odleciał. Płynął przed nami, aż też postanowił się ewakuować drogą powietrzną. Wybrał sobie bardzo wąskie miejsce. Wystartował w naszą stronę, przeleciał z metr nad moją głową i nagle zahaczył o pojedynczy kawałek drzewa, wystający nad wodę. Runął niemal na kajak Sikora. Brakło z metr i byłoby na kolację pieczone. Na szczęście szybko się pozbierał i udało mu się odlecieć. Kosztowało go to tylko trochę strachu i pewnie bólu, ale skończyło się dobrze. Dobrze że rozlewiska gdzieś zanikły, bo woda zaczęła stać w miejscu. Nie było co szukać nurtu. Mógłby być problem w tym labiryncie.


Na nasze szczęście, rzeka zlewa się w jedno koryto. Płyniemy, aż ukazuje nam się młyn w Borowcu. Przenoska.


Tylko jak dostać się na drugą stronę, skoro wszystko pogrodzone? Idziemy do najbliższego domu, pytamy czy możemy przez czyjeś podwórko dostać się na powrót do rzeki? Jest zgoda, a więc targamy nasze łajby na drugą stronę. Staję obok tamy, patrzę na młyn i wracają do mnie te moje dzisiejsze koszmary.


Jednak teraz atakują mnie ze zdwojoną siłą. Wskakuję w łódkę. Wyrywam w kierunku Wisły. Naprawdę płynę szybko. Staram się nie myśleć. Rzeka nie pomaga. Kanał, kanał, kanał!!! Nijak się to ma do tego, co zostało za nami. Mnóstwo meandrów, ostrych meandrów, mocny nurt, ale nie zmienia to faktu, że to kanał.


Jedyną atrakcją jest łabędź uciekający przed obiektywem mojego aparatu. Niezdarnie pokonuje niektóre zakręty, ale trzeba przyznać, że był skuteczny. Momentalnie pokonuję ten odcinek i ukazuje mi się Wisła.


Ogromna. Zwoleńka wygląda przy niej jak strumyk.


Tu czuję się niemal jak na morzu.


Kilometr Wisłą i wychodzimy na stały ląd. Na dzisiaj wystarczy.


Jak to podsumować? Zwoleńka jest bardzo urokliwą, zakręconą, dziką rzeką. Bez zwałek, lecz nudy tam nie ma. W suchej porze może być zbyt mało wody. Chciałbym tam jeszcze kiedyś wrócić. Chciałbym to miejsce pokazać pewnej osobie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz