wtorek, 16 lutego 2016

2016.02.16. Januszno - Kozienice (Zagożdżonka)

Każda rzeka, jak i każdy kolejny spływ mają swoją własną historię. Dzisiejsza zostanie mi w pamięci na bardzo długo. Ale po kolei. Jadę z Jarkiem (SIKOR) do Kozienic, na spotkanie z Darkiem (Sharan) i Jego szanowną małżonką Basią. W takim składzie mamy zamiar spłynąć rzekę o nazwie Zagożdżonka.


W owych Kozienicach pakujemy sprzęt małżonków na auto Sikora i kierujemy się do miejscowości Januszno. Na miejscu szybko szykuję kajak i siebie do spływu.


Pełen werwy schodzę na wodę. Sprawdzałem w domu i wiem, że rzeka toczy swoje wody przez Puszczę Kozienicką. Liczyłem na dzikość, piękne widoki i zwałki. Ruszam.


Zapach wody nieprzyjemny. Już pierwsze 100 m pokazało, czego można się spodziewać. Jakieś nisko zawieszone konary, wartki nurt, jakieś gałęzie i czapka ląduje w wodzie. No nieźle się to wszystko zaczęło.


Wyławiam ją, mocuję pod linkami na dziobie kajaka i po tym falstarcie, ruszam dalej.


A dalej to samo. Zatopione drzewa, wąsko i szybko. Oj, trzeba płynąć uważnie, żeby skończyło się tylko na kąpiącej się czapce.


Po niespełna kilometrze napotykam mostek. Zaraz za nim przystaję. Czekam spokojnie na pozostałych.


Są wszyscy, a więc przed siebie! Raz spokojniej i płycej,


za chwilę ostre meandry, spychający mnie do brzegu nurt, jakieś przeszkody z drzew w korycie.


Chciałem dzikiej rzeki, no to mam.


Palę papierosa, słyszę jakiś stukot kopyt. Dochodzi z tyłu głowy. Odwracam kajak, a tu pędzi jelonek, jakieś 10 metrów ode mnie przeskakuje przez rzekę i dalej w las. Czemu nie miałem naszykowanego aparatu?????? Robi się naprawdę pięknie i ciekawie.


Woda też już nie drażni nozdrzy swoim zapachem.  Tylko jakichś większych zwałek nadal nie widać. Te kilka drzewek w wodzie, nie są w stanie mnie zadowolić. Liczyłem na coś więcej.


Kilka kolejnych zakrętów i zaczęło się. Co chwilę zwalone do wody drzewa. Raz mniejsze, innym razem naprawdę konkretne bale. Szarpiemy się z nimi, pomagamy sobie, jakoś powoli idzie.

Fot. Jarek (SIKOR)

Na tym etapie było też kilka przeszkód, których pokonanie można śmiało nazwać "Mission Impossible".


Wówczas niechętnie, aczkolwiek pokornie wysiadamy z łódek i chciał nie chciał, targamy łajby brzegiem.


Na kolejnej z takich zwałek, wpada mi w łapska drąg o długości wiosła. Mocuję go za linkami. Będzie mi pomagał na kolejnych przeszkodach. Kilka udało się pokonać, lecz i on tego nie wytrzymał i w końcu pękł. Są i konary zawieszone nisko. Wskoczyć na nie niemożliwe. Próbuję przeciskać się pod nimi. Woda wlewa się za kołnierz, w rękawy, lecz większość udaje mi się pokonać.

Fot. Jarek (SIKOR)

Odpływam nieco do przodu. Do uszu, gdzieś zza mnie dochodzą tylko dźwięki trzeszczących drzew, trzeszczących kajaków, czasem jakieś cichsze lub głośniejsze pomstowania. Zabawa trwa w najlepsze.


Raz wyławiam z wody Sikorową czapkę (w sumie miał dwie i obie tak skończyły), innym razem Sikor ratuje moje wiosło. Dookoła dzicz. Tylko puszcza, żadnych domostw, totalna głusza.


Jestem coraz bardziej zmęczony, cały mokry, niebo zaciągnięte ciemnymi chmurami, lecz ma to swój urok.


Nie znam genezy powstania nazwy "Zagożdżonka", ale wydaje mi się trafniejszym pomysłem, nazwać tę rzekę "Zawalonka".


A więc płynę sobie dalej tą moją Zawalonką, gdy Darek (płynął tu w zeszłym roku) mówi: "No! teraz zaczną się zwałki...". Nie powiem, trochę się wystraszyłem. Nie wiadomo czy żartuje, czy nie? W każdym razie, ja powoli miałem dosyć tego skakania po drzewach. Na szczęście jego słowa okazały się żartem. Było ich tyle co i dotąd.

Fot. Basia

Po pokonaniu kolejnych istnych labiryntów z drzew, dopływamy do jakiegoś leśnego duktu.


Przerwa. Uff, nareszcie!!!!!!! Pora uzupełnić płyny i kalorie. Tylko, że zegarki pokazują godzinę 13:00, a to nawet nie połowa dzisiejszego dystansu. Ładne miejsce. Na drzewie w środku lasu dyskretnie zawieszona kamerka. Pewnie dlatego jest czysto.


Długo tam nie zabawiamy. Czas nagli. Po zejściu na wodę sunę mocno przed siebie. Wyraźnie odchodzę pozostałym. Zagożdżonka pozwala płynąć szybciej. Zwałek jakby nieco mniej i już nie takie potężne, jak te które zostały za nami.


Przez głowę przelatują myśli, czy my aby zdążymy dopłynąć do mety przed zmierzchem? A więc prę na wiosło coraz mocniej. Mięśnie napinają się, dzisiaj czuję moc. Jestem z kajakiem jak jedność. Rzeka powoli rozlewa się, tworzą się bagna.


Dopływam do jakiejś zastawki. Przenoszę kajak i czekam na resztę. Dosyć daleko odpłynąłem. Dopłynięcie do mnie, zajęło im wypalenie dwóch papierosów. Szybka przenoska i naprzód.


Jest łatwiej. Nie ma już tylu powalonych drzew, są za to małe uskoki i bystrza.


Zagożdżonka zaczyna się nieco prostować. Zakręty już nie są takie dynamiczne. Przepływamy przez krainę tysiąca kładek i mostków.


Zbliżamy się do Kozienic. Że to jakaś cywilizacja, skutecznie przypomina nam o tym zapach wody. Smród niemiłosierny. Co oni wyprawiają tam z tą rzeką? Po kilkuset metrach woda przestaje zalatywać, robi się bardzo płytko. Ciężko się wiosłuje, kajak nie chce szybko płynąć. I tak już do mety. Te ostatnie dwa kilometry do zapomnienia. Płynięcie bez historii.


Kolejny most, tym razem kolejowy,


jeszcze tylko wrzaski wędkarza, jakby rzeka należała tylko do niego i kończymy przy tamie, przed parkiem w Kozienicach.


W samą porę. Za chwilę płynęlibyśmy przy blasku księżyca. A więc Neptun nad nami czuwał. Pierwotnie mieliśmy kończyć 4 kilometry dalej. To byłoby na dzisiaj zbyt wiele. Podobało mi się. Jak ktoś szuka zwałek i ciszy, to Zagożdżonka, tudzież Zawalonka, jest dobrym wyborem. Pewnie jeszcze się z nią spotkam nie raz...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz