niedziela, 5 marca 2017

2017.03.05. Jastrzębska Wola - Raków (Łagowica)



Kilka fotek z dzisiejszego spływu Łagowicą. Nie będzie raczej żadnej relacji. Wyjaśnię, bo jestem to winien wielu osobom. Opisywałem to wszystko dla siebie. Bo pamięć ludzka jest ulotna, bo zaczęło się zbierać tych spływów coraz więcej. Założyłem bloogera za namową kilku kolegów (Tedziu i Damian wiedzą kogo mam na myśli ;) ). Jedni znajomi ze spływów, inni tylko z lądu. Z czasem coraz więcej ludzi zaczęło to czytać. Zawsze jednak robiłem to tylko dla siebie. Zafascynowany płynięciem, pokonywaniem kolejnych kilometrów, poznawaniem coraz to nowych szlaków.  Nie dla poklasku i medali. Niektóre opisy były bardziej, inne mniej osobiste. Inaczej nie potrafię. Sprawiało mi frajdę dzielenie się swoją pasją. Starałem się nikogo w nich nie urazić, nie politykować… Jednak jeżeli to ma się obracać przeciwko mnie, to pasuję. Jeżeli te relacje i samo pływanie kajakiem, ma być podstawą do oceny jakim jestem człowiekiem, jeżeli to ma mnie kosztować wszystko... to nie po to było. Na kajakach nie kończy się, ani nie zaczyna mój świat i moje życie. Zapiszę sobie co tam mam zapisać i nie będę publikował. Tak chyba będzie lepiej. Straciłem chyba już do tego serce (o ile w ogóle je mam). Dziękuję Wam za pochlebne recenzje, za popychanie do coraz to nowych spływów, za zrozumienie, towarzystwo i pomoc w moich przygodach. Bez Was wiele by w ogóle nie doszło do skutku. Może to jeszcze przemyślę, a tymczasem, do zobaczenia… na szlaku...

Upłynęło sporo wody w rzekach. Zeszły wysokie stany wód, zeszły emocje. Do dna znowu bliżej. Można się od niego odbić, więc i ja spróbuję jeszcze raz się odbić. Był Piotr (PRUS), Był Tomek (TEGIE), byłem i ja (przynajmniej fizycznie, bo myślami na pewno nie tu). Tak w życiu bywa. Była Łagowica. Sprawnie idzie nam logistyka. Odpływamy. 


Słonecznie. To pozwala się nieco pozbierać.


Początek niespecjalny. Uschnięte trawy, woda spokojna. Można by pomyśleć - sielanka.


 Kilka zakrętów, robi się nieco inaczej. Ładniej.


Pierwszy bobrowy uskok. Za chwilę kolejny i zaczyna się uregulowany odcinek rzeki.


Niby nic specjalnego, lecz coś w sobie ma. Czasem jakieś skarpy się wyłonią. to znowu kolejne bobrowe żeremia. Dosyć przyjemnie. Promienie słońca też pomagają w tym, by spojrzeć łaskawym okiem na otaczającą nas przyrodę.


Często rzeczka zwalnia. To oznacza kolejny jakiś uskok. Futrzaści inżynierowie dbają, by woda tu płynęła.


Rzeka uregulowana, lecz czas pracuje na jej korzyść. Brzegi coraz bardziej już zdziczałe.


Całkiem sympatycznie.


Kolejne bobrowe tamy. z gałązek. Niegroźne. Urozmaicają spływ.


Staraliśmy się je zliczyć. Gdy pojawiły się małe progi z kamieni, ułożone przez człowieka, drapiące kajaki, wszystko wzięło w łeb. Ale tych naturalnych było na pewno naście.


Oddalamy się od gór. Zostają za rufami. Niedzielny, spokojny spływ.


Z każdym machnięciem wiosłem, rzeka staje się coraz bardziej naturalna. Wycięte tu niegdyś drzewa zostają zastąpione nowymi, młodymi.


To mój debiut na Łagowicy. Kompani płynęli już po niej. Ale wyżej. Tu też nie byli. Próg, a raczej wodospad. Szum wody mówi "nawet nie próbuj". I pewnie przemówiłby mi do rozumu, gdyby ten rozum działał. Ale nie działał. Rozpędzam się i skaczę.

https://www.youtube.com/watch?v=48jEigDfO6o

Tragedii nie było, choć przyznaję, że było to nierozsądne. Tego dnia jednak było mi wszystko jedno. Radość po szczęśliwym skoku nie trwa długo. Porywa mnie nurt. Tomek próbował mnie złapać, lecz woda jednak na to nie pozwoliła. Zbyt szybko tam płynęła. Próbuję jakoś okiełznać kajak. Brakło czasu i sił. Mały zakręt, szybka woda, drzewo. Wbijam się w pniak. Obraca kajak, odkładam wiosło i czekam nieuchronnie na to, co powinno się stać. Nie walczyłem. Albo rzeka, albo kajak, albo inne siły pozwalają mi się wyrwać z tego bez wyrzucania z kajaka. Ja już nie miałem z tym nic wspólnego. Odpływam nieco dalej, gdzie woda już tak nie niesie. Znajduję dogodne wyjście na ląd i brzegiem wracam do kolegów. Cały i zdrowy. Suchy. Robimy przerwę.


Prus sprawdzał w domu jaki spadek ma ta rzeka. Tyle progów co było, dało odpowiedź nieco tajemniczą. Wygląda na to, że teraz będziemy płynąć pod górę 😊. Zobaczymy. Posileni, ciesząc się piękną słoneczną pogodą, schodzimy na wodę.


Łagowica zdecydowanie zmienia swoje oblicze. Naturalne brzegi. Pojawiają się pierwsze przeszkody grodzące rzekę. Nie za dużo. W sam raz. Bardzo przyjemnie. Pod górę jednak nie płyniemy. Przeciwnie. Małe uskoki nie znikają. Nadal urozmaicają nam dzień.


Dopadamy do jakiegoś mostu. Jeszcze pierwsze metry za nim, nie zdradzały co nam rzeka przyszykowała.


Ale dwa, trzy zakręty i zaczęło się. Zwałki. Przyjmujemy to z entuzjazmem. Fajna zabawa.


Lubimy i takie pływanie. Raz górą, raz dołem. Skupiony na pokonywaniu przeszkód, trochę odrzucam od siebie to, co zostało na brzegu i nie pozwalało się z niczego cieszyć. Jest ich coraz więcej. Są i takie gdzie kompani mówią pas.


Ja nie wysiadam z kajaka. Chcę się zmierzyć z każdą przeszkodą. I nawet to się udaje. Do czasu. Ostry zakręt. Jakieś pale - chyba pozostałość po jakimś spiętrzeniu wody, rzeka oczywiście przegrodzona drzewem.


Może nie jakieś okazałe, ale za nic nie mogę się do niego dobrać. Pasuję i ja. Wysiadam niepocieszony na brzeg.


Palę papierosa. Trudno. Zacisnąć zęby i płynąć dalej. Nic innego nie pozostaje. A dalej Łagowica nam nie odpuszcza. Kolejne powalone drzewa w nurcie.


Sprawdziły się słowa Prusa. Można powiedzieć, że płyniemy pod górę. Są też i krótkie odcinki, gdzie po drzewach skakać nie ma potrzeby. Rosną sobie po prostu w korycie rzeki.


Tworzą piękny labirynt. Nadają rzece uroku. Znaleźć się w kajaku w takim miejscu, to coś, co daje siłę. A potrzebne było jej wiele, gdyż Łagowica nie ma zamiaru nam tutaj odpuścić.


Pokonujemy niezliczone ilości powalonych do wody drzew. Jest ładnie, ale sił jednak ubywa. Zaczynamy czuć zmęczenie.


Kolejne przerwy na złapanie oddechu. Nie wychodzimy na ląd, lecz przystajemy kilka razy kajakami przy brzegach. Do mostu w miejscowości Mocha - bez zmian. Zwałki, drzewa w nurcie rzeki, labirynty z gałęzi


i krótkie odcinki pozwalające na złapanie powietrza. Za owym mostem nieco się wszystko uspokaja. Rzeka trochę zwalnia. Drzew jakby mniej. I nad samymi brzegami i w wodzie.


Są pojedyncze przeszkody, lecz to już nie to, co zostało za nami. I dobrze. Miałem dość tej szarpaniny. Spokojniejsza rzeka sprawia, że powracają moje demony.


Chyba ze zdwojoną siłą, bo na pojedynczej, nie wymagającej wielkiego wysiłku przeszkodzie odrzucam wiosło. To jakieś apogeum. Krótka przerwa. Wyciszam się i staram się skupić na płynięciu. Nie do końca to wychodzi, jednak pokonuję mozolnie kolejne metry. Niewiele pamiętam z tego miejsca.


W końcu Łagowica ukazuje nam kolejne swoje oblicze. Zmienia się w rozlewiska.


To sygnał, że i meta blisko i zalew Chańcza też już niedaleko. Tam już nie dopływamy. Kończymy przy moście na trasie "764" w okolicach Rakowa.


Powrót do domu, to już mój osobisty dramat. Kajak pozwolił w miarę sensownie przeżyć ten dzień, ale problemów nie rozwiązał. To już muszę sam. I podejmę walkę. Stanę na nogi i kiedyś wrócę na tę rzekę, lecz już z "czystą" głową.


1 komentarz:

  1. Marek pisz - nie wygłupiaj się.
    To miejsce jest świetne i czuję się tutaj jak u siebie w domu :)
    Dzięki

    OdpowiedzUsuń