niedziela, 26 marca 2017

2017.03.26. Stary Kocin - Trzebca (Kocinka)

Tydzień temu poznaliśmy Wojtka (CHI). Przyjechał popływać w nasze świętokrzyskie strony. Dzisiaj ja udałem się do Niego pod Częstochowę. Trochę daleko. Innych chętnych nie było. Ruszam więc rano w stronę Jasnej Góry. Droga dosyć sprawnie ucieka pod kołami samochodu. Jakieś 5 km przed metą spływu miałem spotkać się z gospodarzem. I tu zaczęły się problemy logistyczne. To co według Google Maps jest szosą, w rzeczywistości okazało się drogą przez las. Dla mojego Roverka to droga krzyżowa. Doły, piach, korzenie... Jakoś to przeżyliśmy. Cała Trzebca nie ma drogi asfaltowej. Wieś w środku lasu. Koniec świata. Ma to swój urok, lecz na co dzień... no nie wiem. Po tych przeżyciach ruszamy już obaj do Starego Kocina. Rzekę sam wybrałem. Jeździłem palcem po mapie w okolicach Częstochowy. Zaproponowałem Wojtkowi. Przyjął to z entuzjazmem. Kiedyś już tam pływał. Szybko szykujemy sprzęt i schodzimy na wodę.


Owa woda, to Kocinka. Początek taki... zwykły. Nic szczególnego, lecz nalegałem, żebyśmy właśnie stąd płynęli.


Nie wiem kiedy wrócę w te strony. Chciałem spłynąć jak najwięcej.


Szybko rzeczka zmusza nas do wysiadki. Nie marudzimy. Przenosimy kajaki.


Wypływamy za Stary Kocin czy jak to się nazywa? Kocinka wpływa w zagajnik. Więcej drzew nad brzegami.


Pojawiają się też pierwsze przeszkody w samej rzece. Jest ładnie. Czapka szybko ląduje w wodzie.


Lecz długo to nie trwa. Domostwa znowu wracają nad brzegi. I znowu ta cywilizacja zmusza nas do wysiadki.


Obnosimy kładkę i zaczyna się prawdziwy spływ. Wychodzi nieśmiało słońce. Chciałoby się powiedzieć - nareszcie! Przecież już mamy wiosnę.


Znikają domy. Zaczyna się las. Przy jednej z przeszkód napotykamy spacerującą parę z psem. Kudłacz wykazuje chęć popływania. Wskakuje do rzeki, ale skoro mamy kajaki jednoosobowe, musi zadowolić się pływaniem wpław.


Na niektórych gałązkach już są pąki. Inne jeszcze uśpione.


Trawa gdzieniegdzie już się zieleni. Czekam na tę eksplozję przyrody z utęsknieniem. Jednak i ten fragment szybko się kończy. Zastawka. Nieśmiało podpływam. Oceniam i skaczę. Za mną Wojtek. Z małymi kłopotami, lecz kończy się wszystko dobrze.


Po chwili mijamy most. Ruiny starego młyna i robi się naprawdę przyjemnie.


Słońce już ładnie nam wszystko rozświetla. Kocinka płynie wśród drzew.


Dotąd nie było źle, ale teraz, to już zupełnie nie mam powodów do żałowania tak dalekiej podróży.


Są drzewa. Są i Bobry. Widać działalność tych fgryzoni.


Większość tych przeszkód udaje się pokonać.


Jedną z ich budowli obnosimy. Na brzegu też sobie nie żałują. Mnóstwo ściętych drzew.


Dalej kilka kładek,


kilka kolejnych drzew grodzących koryto rzeki,


kilka meandrów i powoli rzeka zmienia swoje oblicze. Zaczyna się odcinek nieco uregulowany.


Nieco, gdyż nie jest to zwykły zdewastowany rów. Brzegi już się znaturalizowały. Nie jest źle.


Tempo płynięcia też dosyć szybkie. Mamy sporo wody, która całkiem żwawo sobie tam poczyna. Sporo niewielkich progów. Wszystko spływalne. Nad kilkoma z nich zawieszone kładki, czy też różnego rodzaju mostki.


To sprawia, że nie ma żadnej monotonii. Fajna zabawa.


Z czasem rzeka odzyskuje naturalny bieg.


Znowu sporo zatopionych konarów. Inne wyrastają nad powierzchnię. Wszystko do opłynięcia.


Kocinka zaczyna meandrować. Zbliża i oddala się od lasów. Świetna rzeka.


Uderza czystość wody. Uderza czystość brzegów. Niemal nie napotykamy śmieci. To niestety rzadkość na naszych szlakach. Tu to norma.


Po niedługim czasie, Kocinka po raz kolejny zmienia oblicze. Brzegi się wypłaszczają. Woda wychodzi na pobliskie pola i łąki.


Dopływamy do kolejnej miejscowości. Nie wiem jakiej. Nie chce mi się myśleć ani sprawdzać nazwy. Podoba mi się spływ. Nie zawracam sobie takimi detalami głowy. Domy podchodzą do samych brzegów.


I kolejna przeszkoda. Wojtek wysiada. Pomaga mi i dzięki temu ja bez opuszczania łajby pokonuję ową przegrodę.


Zaczynają się ostre meandry. Nad brzegami pojawiają się trzciny. Jest ich z każdym metrem coraz więcej. W końcu wypierają wszystko inne, a my wpływamy w te trzcinowe korytarze.


Bez problemu odnajdujemy w nich drogę. Ileż tam jest ptactwa? Nie jestem ornitologiem. Ktoś, kto się tym bardziej interesuje, to tam byłby wniebowzięty. I ta cisza. I te ptasie koncerty. Inny świat. Wypływamy z tego labiryntu. Pojawiają się lasy i zagajniki.


Po chwili znowu trzciny. Woda przestaje nieść. To oznacza, że niechybnie zbliżamy się do zapory.


I owszem. Jest. Mała elektrownia wodna. Trudne wyjście na brzeg.


W pocie czoła udaje nam się wydostać na ląd. Kajaki pod pachę i niesiemy. Ciekawe miejsce. Przystajemy, fotografujemy.


Po jakichś 70 metrach kolejne sympatyczne miejsce. Tu gdzie można by się zwodować, pojawiają się drewniane, schludne budowle. Idealnie przystrzyżona trawa, wiaty ze stolikami i ławkami. Smażalnia ryb. Sporo ludzi. Wędkarze tu się goszczą po swoich zawodach. Unoszący się dookoła zapach smażonego pstrąga sprawia, że i my postanawiamy się posilić. Czas mamy niezły. Zasiadamy do niedzielnego obiadu. Świeża rybka, frytki, surówki.


Morale wzrasta. Robi się naprawdę ciepło. Wędkarze straszą nas, że odtąd już mało wody i dużo piachu. No cóż. Ocenimy to sami. Z pełnymi brzuchami, niemrawo schodzimy na wodę. Most i coś, czego ja się nie spodziewałem. Kraina baśni.


Lasy, lasy, lasy. W promieniach słońca wszystko wygląda idealnie.


Wody faktycznie mniej, ale spokojnie da się płynąć. Pojawiają się skarpy. Jest przepięknie.


I w takiej scenerii dopływamy do kolejnego starego młyna. Podobno wybudowanego w 1935 roku.


Wojtek wysiada, przeciąga mnie w kajaku po brzegu. Zjeżdżamy w dół. Za młynem dalej ciągną się lasy.


Jest pięknie, aż dopływamy do miejsca, gdzie słów na jego opisanie już brakuje.


Wysiadamy na brzeg. Takiego miejsca nie można zwyczajnie minąć. Wdrapujemy się na tę skarpę.


Mnóstwo zdjęć. Chciałoby się tam zostać. Rozbić namiot, wykąpać w rzece, rozpalić ognisko. Cudo.


Zakochałem się w tym miejscu. Lecz czas nagli. Po kilkunastu minutach niechętnie, lecz ruszamy przed siebie. I wciąż lasy.


Tyle, że teraz więcej powalonych drzew w korycie. Walczymy.


Pokonujemy dzielnie wszystkie przeszkody.


Nadal zachwyca otaczająca nas przyroda.


Most w Trzebcy. Stąd już blisko do ujścia Kocinki. Jednak nie tak szybko.


Kolejne drzewo. Gramolę się. Jestem po drugiej stronie. Próbuje Wojtek. Jednak coś mu to nie idzie. W końcu daje za wygraną. Obnosi to brzegiem. Wszystkiemu przyglądają się miejscowi. Krótka pogawędka i w drogę.


Tu już rzeka robi się mniej atrakcyjna. Jest ładnie, lecz po tym, co pokazała wcześniej... Wreszcie w promieniach słońca meldujemy się na Liswarcie. 300 metrów i kończymy pod mostem.


Ależ spływ! Ależ rzeka! Kto nie był - niech żałuje. Te 180 kilometrów drogi powrotnej mija mi bardzo szybko. Już myślami jestem przy kolejnym "częstochowskim" spływie. Wojtek - dzięki za wspaniały dzień. Do zobaczenia na szlaku.

PS.
Tu link do filmików Wojtka z tego spływu. Jeśli jest ktoś zainteresowany jak wygląda Kocinka z perspektywy kajaka...  https://www.youtube.com/watch?list=PLwRYiTWxVHfSdLL2VaZm2cGpiUIfDyvwq&v=CtFIFgvHMjg

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz