niedziela, 19 marca 2017

2017.03.19. Wesoła - Papiernia (Wierna Rzeka)

Ostatni raz tej kalendarzowej zimy. Spływ zupełnie nieplanowany, miał być mecz. Wczorajsza aura mogła dobić. Na szczęście nie wpłynęła na decyzję o odwołaniu dzisiejszego pływania. Niedzielny ranek chłodny, lecz słoneczny. Za to wiatr hulał w najlepsze. Kajak zamontowałem w pionie. To był błąd. Ujechałem może z 10 km i podmuch wiatru sprawił, że po szybie i po masce wozu, łódka zwodowała się na trasie 42 w Wielkiej Wsi. Mały falstart. Na szczęście większych szkód nie było. Montuję kajak jak należy i ruszam. Zabieram po drodze Piotra (PRUS). Razem stawiamy się w Papierni i czekamy na resztę. Dołącza Artur, po chwili Wojtek (CHI) i bierzemy się za rozstawianie aut. Wojtek przyjechał z Częstochowy. Z nowym nabytkiem. Kajak Piranha. Bardzo podobny gabarytowo do Katany. Poznajemy się nieco bliżej, gdyż płyniemy z nim dzisiaj po raz pierwszy.


Przy solidnych podmuchach wiatru schodzimy na wodę, pod mostem kolejowym w miejscowości Wesoła.


Wierna Rzeka vel Łosośna, Łośna, Łososina, Łososinka. My zostajemy przy nazwie Żeromskiego. A więc Wierna Rzeka. Przeszło już dwa lata temu, w śnieżnej scenerii, właśnie tutaj, na tej rzece debiutowała katana.


Dzisiaj po śniegu śladu nie ma. Pochmurno, bardzo wietrznie. Początek niemrawy. 


Wojtek zapoznaje się z nową łajbą. Płyniemy powoli. Mijamy dom przy samej rzece przypominający strażnicę. 


Kładka i reszta domostw zostają z tyłu. 


Robi się całkiem przyjemnie. 


Nawet słońce próbuje wydostać się zza chmur. Lecz wiatr nie ustępuje. 


Pierwsze drzewa rosnące w korycie. 


Pierwsze gałęzie grodzące rzekę. Nic nowego, a jednak zawsze to jakieś urozmaicenie.  


Choć i bez tego, Wierna Rzeka prezentuje się pięknie. 


Zadziwia czystość wody. Przejrzysta. Śmieci w rzece też nie ma. Po Łagowicy i Żagożdżonce, to miła odmiana. 


Płynę na końcu stawki. Staram się jak najwięcej uchwycić tej przyrody dla siebie. Odpocząć, naładować akumulatory. I to mi się udaje. 


A rzeka zmienia się cały czas. Co zakręt, to coś nowego. 


A to zielony iglasty las w oddali. 


A to malownicze skarpy. Słońce coraz dzielniej zaczyna nam towarzyszyć. 


To sprawia, że nawet trzcinowe korytarze nabierają niepowtarzalnych barw. Taki typowy, niedzielny spływ. 


Bez zwałek, bez szarpaniny z gałęziami. To co jest w rzece, spokojnie można minąć. Wody też wystarczająco. Jest wszystko co być powinno. Może poza tym wiatrem. Pojedyncze konary grodzące koryto, pokonujemy można powiedzieć - z rozpędu. 


Dopływamy do miejsca, gdzie Wierna Rzeka znowu zmienia swoje oblicze. Uregulowany odcinek. Tu już płynę w towarzystwie Wojtka. A sam ten fragment rzeki, też jest inny niż większość takich kanałów. Ten prezentuje się sympatycznie. I tak powoli wiosłując dopływamy do zastawki. 


Wysiadka. Wojtek łamie skeg przy kajaku. Aby emocje opadły, robimy przerwę na posiłek. Długo to jednak nie trwa, bo mimo iż słońce już na dobre zadomowiło się na niebie, to wiatr nadal dmucha solidnie. Przed nami jeszcze kawałek uregulowanej, trzciniastej rzeki. 


Wysuwam się na czoło peletonu. Gdzieś w oddali majaczą nasze świętokrzyskie wzgórza. 


Rzeka odzyskuje naturalny bieg. Zaczyna ostro kręcić. Zbliża się do jakiejś zalesionej góry. Za chwilę zostawia ją z tyłu. Kilka zakrętów i wzgórze ukazuje się znowu przed dziobem. Wiatr ustaje. Koledzy daleko z tyłu. Odkładam wiosło i pozwalam się ponieść wodom Wiernej Rzeki. Jest cicho, spokojnie, pięknie. 


Koledzy dochodzą mnie przed samym Bocheńcem. Pozwalam im odpłynąć. Zostaję sam. 


Nie na długo. Chwilę dalej krótki postój. Spotykamy morsów z Małogoszczy. Przystajemy na chwilę. Wymieniamy wodniackie, jakże różne doświadczenia i odpływamy. 


Most, trochę płycizn i stary młyn. Chwila zastanowienia. Przenosimy, czy spływamy boczną odnogą, potocznie zwaną "bajpasem"? 


Spływamy. Ja pierwszy. Zakręt, drzewo w rzece. Pierwsze problemy. Woda rwie niemiłosiernie. 


Na krótkim odcinku musi zgubić spadek młyńskiej zapory. Były kłopoty. Po cichu liczyłem na jakieś kabiny. Szukam czapki, gdyż ostatnim razem tu właśnie spoczęła na dnie. Adrenalina na pewno poszła w górę. 


Czapki nie znalazłem, a i obecna skończyła w wodzie. Tym razem jednak nie na dnie. Wyławiam ją, pod linki na dziobie i to by było na tyle. Bez kabin. Lecz emocje nie brakowało. 


Wpływamy na główne koryto. Chwila spokoju. 


Kilka zakrętów i most. Pod nim próg. Chłopaki obnoszą. 


Ja ostatnim swoim zwyczajem próbuję. Chwile kiedy napędzam kajak, kiedy nie ma już odwrotu, setki myśli w ułamku sekundy przemykają przez głowę. Nagle skok. Dziób kajaka uderza w zatopiony beton. Lecz i tym razem wychodzimy z tego cało. 

https://photos.google.com/share/AF1QipPBFyQT6h7-bmD9cH1u4Dk4gFfYszsJkYpdJSSJZ5IlgBSmcTmzcM1Ha_lo-w6l5w?key=bDhyMFpkek1qa01PbDZySjVLTHdFZ0NKYm1fSDln

Po takich skokach, nogi jak z waty są jeszcze przez pewien czas. Lecz zaczyna mi się to ryzyko podobać. 


Stąd do miejsca gdzie zostały samochody już niedaleko. Nadal pięknie. 


Powoli wypatrujemy mety. Jednak nie tak szybko. 


Zwałka. Niewiele ich było. Ta jednak najcięższa do pokonania. Wspólnymi siłami przepływamy i to. 


Kilka zakrętów i ukazują się pozostałości kolejnego, dawnego młyna. 


Postanawiamy nie wysiadać jeszcze z kajaków. Jeszcze kilkaset metrów. Do ujścia. Do Białej Nidy. 


Teraz kilkaset metrów na powrót pod prąd i kończymy. Sympatyczna niedziela. Sympatyczny spływ. Wojtek pewnie jeszcze nie raz zajrzy w nasze świętokrzyskie strony. A i ja nie omieszkam zapoznać się ze szlakami koło Częstochowy. To dla mnie jeszcze dziewiczy rejon. Kończymy my, kończy i Lech Poznań. 


Tyle, że my spływ, a Kolejorz - 95 lat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz