niedziela, 8 października 2017

2017.10.08. Leśniczówka Kaczka - Wąchock (Żarnówka)

Piątkowe urodziny jak i sobotnie imieniny, postanowiłem uczcić w niedzielę, w sobie najlepiej znany sposób. Było kilka planów. Przewijał się Wieprz, Bystra, Kurówka, nawet egzotyczna dla mnie Białka Lelowska. Wszystko spaliło na panewce. Pozostała najbliższa mi - Kamienna. Jak urodziny spędziłem samotnie, tak i na ten urodzinowy spływ chętnych nie było. Bo i pogoda niezbyt zachęcająca. Ale uparłem się. W niedzielę rano, skoro to spływ urodzinowy, zadbałem i o fanfary. Zmieniam plan i postanawiam popłynąć sobie nieznaną jeszcze Żarnówką. Co nieco o niej słyszałem. Chłopaki zimą tam już płynęli. Ja ambitnie postanowiłem zacząć jakieś pięć kilometrów wyżej. Logistykę zapewnia Tomek (TEGIE). Udajemy się do miejscowości Leśniczówka Kaczka. Kaczek wprawdzie nie było, ale też zapowiadało się zaje... fajnie. Coś tam sobie w dole płynie. Pamiątkowa fotka...


 i żegnam Tomka, a samemu ruszam w ciemno przed siebie. I to dosłownie.


Wszystko wygląda sympatycznie. Mała rzeczka jakich już kilka widziałem. Lubię takie. Mają swój urok.


Tyle, że te fanfary zmieniają się w trzciny już po kilku pierwszych zakrętach. Wody coraz mniej. Bobry dobrały się tu skutecznie do tej rzeki. Porozlewały ją wszędzie. Kluczę między trzcinami.


Spływam małe spiętrzenia. Szarpię się z gałęziami. Czapka szybko ląduje w wodzie. Nic to, miałem dzisiaj na szczęście zapasową. Tyle, że ta czapka, to najmniejszy mój problem. Z każdym bobrowym spiętrzeniem - wody coraz mniej. W końcu zginąłem w tych trzcinach. Dalej nie popłynę.


Wstaję w kajaku. Widzę pierwszy most. Tylko coś on jest zupełnie w innym miejscu niż pokazują mapy. Pobłądziłem w tych rozlewiskach. No cóż, do mostu przedzieram się lądem, zapadając się czasem i po kolana w tych trzęsawiskach. Koniec końców odnajduję rzekę.


Teraz byle do mostu na początku zalewu w Mostkach. Kilkadziesiąt metrów i powraca koszmar. Rzeka znowu rozlewa się na dziesiątki małych stróżek.


Do tego pojawiają się zwałki, wszechobecne trzciny i wszędobylskie gałęzie. Wszystko to strasznie utrudnia dzisiejsze przedsięwzięcie.


Tu jedynym pozytywem było to, że dobrze odnajduję drogę w tej dżungli. Powoli bo powoli, ale posuwam się naprzód.


Przed samym zalewem rozlewiska coraz większe. Znowu płytko. Próbuję przedostać się w kierunku widocznych pałek wodnych. To symbol większości zalewów. Tak jest i tutaj.


Zanim jednak wpłynę na owy akwen, kolejna przenoska. Bramą tego zbiornika jest nisko zawieszony most.


Sam zalew był jak zbawienie. Mimo, że woda nie niesie, to choć widać gdzie się płynie. Zresztą, wcześniej też szału jeżeli chodzi o tempo nie było.


Zalew zakończony tamą. Kolejna przenoska. Zaczyna padać. Bardzo mi to nie przeszkadza, gdyż już jestem i tak przemoczony od stóp do głowy.


To raptem jakieś pięć kilometrów za mną, a ja już zaczynam poważnie powątpiewać w to, czy zdążę przed nocą? Tempo mam dramatycznie wolne. Za tamą robi się nieco przyjemniej.


Ciemne chmury i chłód nie przeszkadzają. Tu mimo wielu kładek (jedną obnoszę) i kolejnych bobrowych spiętrzeń, da się swobodnie płynąć.


Nie licząc dokuczliwych gałęzi i kilkunastu zwałek, jest całkiem całkiem.


Może nie jest to najładniejsza rzeka, lecz akurat na ten fragment nie ma co wydziwiać.


I tak dopływam do dobrze znanego mi mostu na trasie "42" w Parszowie. Kto by pomyślał, że kiedyś pokonam go od dolnej strony?


Malownicze miejsce zakończone kolejną przenoską.


Próg wodny. Nie chcę kaleczyć kajaka, więc pokornie to obnoszę.


Palę pierwszego dzisiaj papierosa i ruszam. Odtąd zaczyna się moja gehenna. Moja i katany.


Żarnówka, to podobno rzeka górska. I tutaj faktycznie takową jest. Spadek niemiłosierny. Woda rwie jak szalona.


Tyle, że jest jej za mało. Zdecydowanie za mało. Kajak trzeszczy na kamieniach. Odpycham się rękami od dna. Szybko opadam z sił. Bystrze, kilka metrów spokoju i kolejne... I tak do znudzenia.


Ogromne głazy w korycie. Dookoła wysoki wąwóz i lasy. Ani wyjść na ląd. Jeżeli ktoś w tym lesie szukał dzisiaj ciszy i spokoju, to bardzo się oszukał. Wykrzyczanym przekleństwom nie było końca.


Jestem załamany, przemoczony i zniesmaczony. Te kamienie zabiły resztki radości z dzisiejszego spływu. Trzykrotnie, gdy tylko było gdzie, wychodzę na ląd i ciągnę kajak brzegiem tak długo, jak tylko to możliwe.


Serce mi krwawi z każdym zgrzytem katany. To były najstraszniejsze dwa, trzy kilometry w historii tego kajaka.


Z niecierpliwością wypatruję mostu w Majkowie. A jego jak nie było, tak nie ma. Do tych kamieni i szalejącej na nich rzece, dochodzą zwałki.


Jestem u kresu sił. Nie mam telefonu, bo już dawno pewnie bym zadzwonił, żeby Tomek mnie stąd zabrał. Nie palę, nie odpoczywam, zaciskam zęby i walczę.


Walczę z Żarnówką i samym sobą. Kilka drzew obnoszę. Nijak nie dało rady ich ugryźć.


W końcu pojawia się tak wyczekiwany most. I nareszcie gdzieś ta rzeka wyhamowuje.


Nie ma już kamienistych bystrzy. Wcale to nie oznacza, że jest lżej. Bobry tu także odcisnęły swoje piętno. Mnóstwo powalonych drzew.


Czego nie ścięły gryzonie, powalił niedawny huragan "Ksawery". Dramatu kolejny akt. Co gorsza, jak cały niemal czas mżyło, tak teraz to już regularny deszcz.


Marznę coraz bardziej. Wypatruję kolejnego mostu. Może i dookoła jest dziko, cicho (nie licząc mojego pomstowania) i pięknie,


to jednak nie za bardzo mam czas i ochotę na delektowanie się tym wszystkim.


Minuty szybko zamieniają się w godziny. Zaczynam naprawdę powątpiewać w to wszystko.


Jest i most w Rudce. A więc fanfary.


Stąd do Kamiennej już niedaleko. Może jakieś dwa kilometry?


Tyle, że to wcale nie jest takie proste. Znów niezliczona ilość spiętrzeń.


Znów niezliczona ilość powalonych drzew.


Znów wszędzie tylko te dokuczliwe, drapiące, niemiłosiernie batożące mnie gałęzie.


Robi się coraz później. I robi się znowu "trzciniasto". Na szczęście odnajduję w tej dziczy odpowiednie przesmyki wody.


Obnoszę kilka kolejnych zwałek, jakąś betonową kładkę i wypatruję z utęsknieniem Kamiennej.


Marzę już o tym, by w końcu się tam znaleźć. Ale Kamiennej brak. Teraz, to już prawdziwa walka z czasem. Zaraz będzie wieczór. Przy takiej pogodzie, to i momentalnie nastanie ciemność.


Szkoda, że ta Żarnówka jest taka uciążliwa. Ma wiele do pokazania.


Tyle, że jej "trudność" nie pozwala na podziwianie jej wdzięków.


Głód doskwiera coraz bardziej. I w końcu, gdzieś między trzcinami miga mi przed oczami masa wody w oddali. Czyżby to fatamorgana? Przedzieram się przed siebie. Nie, to nie złudzenie. To ona. Z utęsknieniem wyczekiwana, upragniona, kochana Kamienna - moja wybawicielka. Żarnówka uchodzi do niej na wysokości Marcinkowa.


Robi się coraz ciemniej. Coraz bardziej pada. Tu już przeszkód nie będzie. Nie szukam barw jesieni. Nie mam już na nic czasu. Odtąd prę na wiosło ostatnimi rezerwami pokładów sił.


Bolą już niemiłosiernie te stare, trzydziesto - dziewięcio  letnie kości. Drętwieją palce. Z przemoczenia i zimna mam dreszcze. I tak z "wątroby" daję przed siebie. Dobrze, że choć ona zdrowa.


Na wąchocki zalew wpływam o zmroku. To mój kres. W oddali, przy klasztorze Benedyktynów palą się już lampy. Prowadzą mnie niemal jak latarnie na morzu.


Naprawdę ostatkiem sił wychodzę na brzeg i padam. Dobrze, że kajak pomógł mi wtargać na dach samochodu pewien wędkarz (wielkie dzięki), bo chyba już by tam został na zawsze.


Cóż tu więcej pisać? Chciałem w urodziny symbolicznie? Chciałem. I było, gdyż Żarnówka, to pięćdziesiąta rzeka po jakiej pływałem. Lecz jak to mówią - " im starszy, tym głupszy". Naprawdę mi to było potrzebne? Więcej tam moje wiosło nie postanie! Choćbym miał pływać wkoło Kamienną, to na Żarnówce mnie już nie zobaczą!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz