niedziela, 15 października 2017

2017.10.15. Iłża - Leśniczówka Ruda (Iłżanka)

To, że będę pływał, było pewniejsze niż pogoda i wszystko inne. Plan był taki, że popłynę z Arturem Iłżankę. Nieodparta chęć znalezienia się jak najszybciej nad rzeką sprawiła, że w niedzielny poranek pospiesznie ruszam w kierunku Iłży. Według policjantów służby drogowej - zbyt pospiesznie. Oni mają swoje racje, ja swoje. Tym niesprawiedliwym mandatem, nie byli w stanie zniweczyć moich planów, za to skutecznie je opóźnili. Tak czy owak lądujemy z Arturem na zaplanowanym wcześniej starcie.


Prócz niepohamowanego głodu pływania, miałem niezłomną nadzieję, że odnajdę na Iłżance jesień. Prawdziwą jesień. Paletę barw, która towarzyszyła mi przez całą drogę na spływ. Ruszamy. Najpierw przepływamy przez małą Wenecję, jaką od strony rzeki jest z pewnością Iłża.


Mosty, mostki, mosteczki, kładki, kaczki, bystrza. Prawdziwa mazowiecka Wenecja.


Z góry dumnie spoglądają na to malownicze ruiny zamku biskupów krakowskich.


Gdy zabudowania cokolwiek oddalają się od rzeki, ich miejsca wypełniają drzewa. Niektóre już grodzące rzekę, inne czekające na swoją kolej.


Fajnie, że są. Fajna zabawa, choć akurat dzisiaj chronicznie chciałem jesieni. Prawdziwej, złotej, polskiej jesieni. A dostaję pochmurne niebo, kilka gałęzi, trochę trzcin, parę zwałek i mnóstwo śmieci.


Iłżanka jest tu zaśmiecona jak mało która inna rzeka. Pod tym względem nic się nie zmieniło od ostatnich moich tu wizyt. Mimo to, Artur twierdzi, że jest ładnie.


To jego debiut na tych wodach. A wody to zdradliwe. Kiedyś Iłżanka była na tyle niesforna, że wysadziła mnie z kajaka.


I Sikor też się niegdyś przekonał, że żartów z nią nie ma. No dobra, niby jest fajnie, tylko gdzie u diabła podziała się ta jesień?


Zamiast jej znajduję w wodzie piłkę, nieopodal estadio Polonia Iłża. Trzeba przyznać, że chłopaki mają rozmach. Pakuję tę zdobycz do kajaka, będzie niespodzianka dla Wiktorii.


Pokonujemy kolejne przeszkody. Trafiła się i akacja w rzece. Przedrzeć się przez nią było prawdziwym wyzwaniem. Kilka łat na czapce pewnie trzeba będzie naszyć.


Znowu inne powalone drzewo zmusza mnie do wyjścia z kajaka. Artur o mało tam nie został oskalpowany. Wolałem nie ryzykować. Inny niesforny, nisko zawieszony pniak sprawił, że woda chlupocze i w kajaku. Robi się coraz mniej przyjemnie.


Ciągle jednak liczyłem, że matka natura wynagrodzi mi te niedogodności w postaci krwisto - żółtych widoków. Niestety. Do wójtowskiego młyna owej jesieni było jak na lekarstwo.


Tu spływamy słynny przegrodzony most i za chwilę kolejna wysiadka. Kolejna kłoda grodzi rzekę na amen.


Jeszcze kilka zakrętów i zaczyna się uregulowany odcinek. Może tu? Może teraz odnajdę to, czego tak bardzo dzisiaj chciałem?


Nic z tych rzeczy. Kolejne koła nawadniające.


Kolejne progi. Niektóre nawet całkiem okazałe. Można powiedzieć - jest wszystko.


No prawie wszystko. Nie ma niestety barw jesieni. Dopływamy do pierwszej zastawki.


Wysiadka, przenoska, przerwa na pozbycie się płynów, posiłek i chwilę odpoczynku.


Dalej niestety nadal uregulowany fragment. Różni się nieco od naszych świętokrzyskich, takowych odcinków. Tu jest płasko. Niziutkie brzegi.


W oddali widać doskonale, jak natura o tej porze roku może być piękna.


Na skrajach lasów zieleń, żółć, czerwień i inne kolory. Pięknie. Szkoda, że nie nad rzeką.


My dostajemy za to kilka krów i byka, który wyraźnie miał ochotę się z nami zmierzyć. Jednak brak wiosła skutecznie go powstrzymał.


Tu jest kraina kaskad, małych wodospadów i "zjeżdżalni", którymi co chwilę Iłżanka nas raczy.


Prócz tego do zaoferowania ma niewiele więcej. Obalone kładki i trzciny.


Dopływamy do kolejnej zastawki. Można by powiedzieć, że to jeden z "czarnych punktów" na tej rzece. Sikor pewnie mógłby coś więcej o tym napisać. Dzisiaj jednak, to miejsce było zupełnie spokojne.


Wszystko to już widziałem. Wszystko to już spływałem. Z nowości, pojawił się "świeży"" most. Wcześniej go tu nie było.


Kolejne koło nawadniające,


trochę prostych odcinków i wysiadka.


Zastawka, do tego dość niebezpieczne kolejne koło. Na brzegu jakoś też jesieni nie widać. Zamiast jej odnajdujemy istny wehikuł czasu.


Stąd już blisko do Wólki Gonciarskiej. Tam za mostem kilka zwałek,


szybszych zakrętów i kolejny "czarny punkt".


To z kolei miejsce, gdzie mnie Iłżanka skąpała, zabierając do tego wiosło. Dzisiaj na szczęście obyło się bez takich przygód.


Do mety coraz bliżej. Ładna ta Iłżanka, choć brakuje nadal tego, na co najbardziej liczyłem.


Te kilka pożółkłych drzew, to nie to czego oczekiwałem.


Dopływamy do końca naszej dzisiejszej przygody. Mostek w Rudzie. Pod nim małe bystrze i wyłazimy na ląd.


Nie było źle, choć trochę liczyłem na coś innego. No cóż, nie można mieć wszystkiego. A może Iłżanka nie była po prostu odpowiednim wyborem? Może trzeba było popłynąć Kamienną?


Pakujemy fanty. Jeszcze tylko pozbywam się pasażera, czy też pasażerki - gapowiczki z samochodu (nie będę płacił kolejnego mandatu)


 i ruszam przez piękne, starachowickie, jesienne lasy w stronę domu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz