niedziela, 10 grudnia 2017

2017.12.10. Kamieniec - Bukówka (Koprzywianka)

Spoglądając na mapę, szczęśliwie się składa, że w świętokrzyskim mamy mnóstwo niebieskich nitek oznaczających rzeki, rzeczki i inne cieki. Mniej szczęśliwie, że kończą się już nieznane mi owe nitki. Dzisiaj wybór pada na Koprzywiankę. Dziewicze jak dla mnie dotąd wody od mostu w Kamieńcu. Pogoda trudna do określenia. Ni to zima, ni to jesień. Zimno, ciemno, wilgotno, wietrznie jednym słowem - paskudnie. Tylko Artur był chętny, by w tę okropną, grudniową niedzielę odkrywać nowe szlaki. Więc ruszam na wschód via Ćmielów w stronę Kamieńca. Z mniejszymi bądź większymi kłopotami docieramy na start. Most, na nim gromadka dzieci z rodzicami i telefonami w rękach gotowymi do upamiętnienia tego historycznego wydarzenia. Brzegi lekko ośnieżone.


Zsuwamy się na wodę i zaczynamy kolejną przygodę. Jak pisałem, wody to nam nieznane. Chłopaki płynęli wyżej. Podobno płytko i mnóstwo kamienistych bystrzy. Nazwali owe przemiały "promilami". I ten fragment rzeki zaczyna się od owych promili. Jedno bystrze za drugim.


Kajaki tylko chroboczą o kamieniste dno. Zakręt i promil. Upajamy się tymi promilami ile wlezie. Z każdym metrem robią się mniej drapieżne, gdyż wody przybywa.


To jednak bezpieczne promile. Do głowy nie uderzają. W głowy uderzają za to gałęzie. Jest tego mnóstwo.


Dobrze, że są te bystrza, bo poza tym, zachwycać się bardzo nie ma czym. Ot, rzeka jakich wiele.


Kilka drzew, kilka zatopionych konarów. Na zieleń i śpiew ptaków już nie pora.


Lubię odkrywać nowe szlaki. Zawsze towarzyszy temu pewne podniecenie i ciekawość. Czy to już zboczenie? Jak zwał tak zwał.


Koprzywianka, to najdłuższa z rzek płynących przez Wyżynę Sandomierską. Spróbowaliśmy jej nieco niżej na wiosnę, powtórzyliśmy jesienią.


Mnie osobiście oczarowała. Tu czaruje jakby mniej. Może to przez tę aurę? Pojęcia nie mam. W każdym bądź razie spodziewałem się czegoś innego.


Gdzieniegdzie widać działalność bobrów. Cóż chcą tu osiągnąć grodząc rzekę ściętymi drzewami, skoro płynie ona w wysokim na kilka metrów wąwozie? Syzyfowa praca.


Powoli znikają też te marne ślady świeżego, nocnego śniegu.


Szybko dopadamy wysokiego spiętrzenia. Nieśmiało, lecz zsuwamy się po gałęziach w dół.


I tu jakby spływ zaczął się na nowo. Rzeka nabiera innych barw.


Wychodzi słońce. Z początku nieśmiało przebija się przez ogołocone z liści konary drzew.


Po chwili świeci już pełnym blaskiem. Robi się naprawdę przyjemnie, choć utrudnia dokumentację naszych dzisiejszych poczynań.


Odbijające się od tafli wody promienie czasem całkowicie oślepiają. Płyniemy niemal po omacku nasłuchując tylko szumu kolejnych promili.


Powalone drzewa mijamy z marszu. A to górą, a to dołem, a to klucząc w labiryncie gałęzi. Rzeka kręci i wije się aż miło. Żadnych uregulowanych brzegów. Jest dziko i o dziwo cicho.


O dziwo, bo Koprzywianka cały czas płynie wzdłuż trasy "758" kilkukrotnie ją przecinając. Ale do jej koryta odgłosy przejeżdżających aut zupełnie nie docierają.


I przy jednym takim przecięciu szlaków drogowych i wodnych robimy pierwszą przerwę. Miejscowość Górki. Pamiątkowa fotka, uzupełnienie płynów i w drogę.


I dalej rzeczka czaruje swoim urokiem. Jest naprawdę ładnie. Jedynym minusem są wszechobecne śmieci. Na brzegach, na drzewach w wodzie. Wszędzie.


Słońce z prawej, słońce z lewej i my w dole pławiący się w urokach Koprzywianki... i w śmieciach niestety.


Na horyzoncie majaczą kopuły kościoła. To Klimontów.


Mijamy tę miejscowość bokiem dając ponieść się wodom rzeki.


Ten fragment przypadł mi do gustu. Naprawdę warto było wstać wcześnie rano by tu się znaleźć.


Gdy poziom wody pozwoli, na pewno pojawię się tu jeszcze nie raz. Lecz o innej porze roku.


W promieniach letniego słońca, zieleni przy akompaniamencie ptaków, bądź w barwach złotej, polskiej jesieni.


Nie odmówię też spływu w śnieżnej scenerii. Warto tu wracać.


Gdy woda nieco zwalnia, gdy trzeba włożyć więcej wysiłku w posuwanie się naprzód, oznacza to, że nieuchronnie zbliżamy się do zapory.


Wyłazimy na ląd. Pogawędka ze strażą rybacką,


krótka przerwa i tuż za ową konstrukcją lądujemy znowu na wodzie.


Ale czy nadal na rzece? No ja bym się spierał. Kanał! Rów! Brzegi proste jak po linijce i oślepiające słońce. Całe szczęście, że mocne promienie słońca zmuszały do przymykania oczu i nie musiałem oglądać tego dwukilometrowego dramatu tej rzeki.


Ów dramat zakończony kolejną dramatyczną zaporą z nie mniej dramatycznym wyjściem na stały ląd. Dosyć niebezpiecznie tam było. Koniec końców lądujemy cali i zdrowi po drugiej stronie.


Chwila na odpoczynek i przed siebie. Wprawdzie do mety już niedaleko, lecz i dni już wyjątkowo krótkie. Rzeka szybko odzyskuje swój naturalny bieg i swoją urodę.


I tu się zaczęło. Odcinek rzeki niczyjej.


Niczyjej, poza zalegającymi w rzece, męczącymi i trudnymi do pokonania zwałkami.


Tu Koprzywianka wykonała na nas wyrok. Niemal wyrok śmierci. Śmierci przez połamanie.


Gramolimy się z drzewa na drzewo. Czasem nie wiem czy skrzypi to kajak, czy może moje kości.


Pół kabiny, przekleństwa. Lekko nie jest. Artur dwa razy wysiadał, ja o dziwo pokonałem wszystko. Łącznie z bólem ręki.


Niezła zabawa, lecz dystans nie ucieka, a słońce chowa się coraz niżej.


Udaje nam się pokonać tę usłaną drzewami krainę. Woda znowu zwalnia. Rzeka się uspokaja, a słońce niepokojąco coraz niżej.


Tu już odpoczynku nie szukamy.


Staramy się szybko dopłynąć do kresu dzisiejszej eskapady.


Z krzyża, z wątroby, byle przed siebie.


Naprawdę w ostatniej chwili dopadamy stopień wodny w Bukówce i kończymy zabawę.


Kolejna kreska na mapie przestała być tajemnicą. Zadanie wykonane.


Świetna rzeka. Będziemy tu wracać. Do zobaczenia na szlaku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz