niedziela, 17 grudnia 2017

2017.12.17. Przysucha - Wieniawa (Radomka)

Serce zostało w Starachowicach, myśli wędrowały po Wielkiej Brytanii, a ciało wylądowało na Mazowszu. Siedziało w kajaku i odkrywało nowe dla nas wody, nie nowej już rzeki. Artur, Robert (LOPSON) i ja. Żaden z nas tu nie pływał, a i pewnie niewielu przed nami. Radomka, bo o niej mowa, jest nam znana od zalewu Domaniowskiego. Czym wyżej, tym bardziej tajemnicze to dla nas wody. Ten dziewiczy rejs rozpoczynamy pod mostem na samym końcu Przysuchy. Pogoda jaka jest - każdy widzi. Nim dojechaliśmy na start, wszechobecną szarość próbowała zastąpić biel padającego dość odważnie śniegu.


Czy tu Radomka pozbiera mnie w całość? Jakoś specjalnie na to nie liczyłem.


Ruszamy w opadach dużych płatów śniegu.


Dosłownie kilkanaście metrów i znowu śnieg sypie się do opuszczonych kajaków. Pierwsze powalone drzewo. Pierwsza przenoska. Pierwsza niespodzianka.


Po kolejnych, dosłownie kilkunastu metrach - powtórka z rozrywki.


Do tego sporo bystrz. Szybko tam poczyna sobie ta Radomka. Zachodzę w głowę, o co tu chodzi? To nie ma nic wspólnego z tym, co ta rzeka pokazała mi dotąd.


Sporo zwałek. Czysta woda i brzegi. Szybki nurt. Zaskoczeni jesteśmy wszyscy. Zaskoczeni na bardzo duży plus.


Żadnych prób regulacji koryta. Po prostu - pięknie. Jedyne co przypomina mi o tym, iż ziemie radomskie nie są dla mnie zbyt przyjazne, to niemiłosiernie drapiące i batożące mnie po głowie gałęzie.


Zresztą jeśli chodzi o uciążliwość tego fragmentu rzeki, to jest ona tu wyjątkowo złośliwa. Każda gałąź, każdy konar, czy powalone drzewo układają się w taki sposób, jakby celowo ktoś to zrobił, by utrudnić nam dzisiejszą i tak dosyć trudną eskapadę.


Przy niektórych przeszkodach w ramach pomocy samemu sobie głośno krzyczę w niebo głosy.


Są i pojedyncze zwałki, których samemu nie idzie "ugryźć". Pomagamy sobie nawzajem. Przednia zabawa.


Trzymam się na przodzie stawki i przecieram szlak.


Dość szybko śnieg przechodzi do historii. Za to pojawia się błękitne niebo i mocno oślepiające słońce.


Nie ułatwia nam to zbytnio spływu, ale sprawia, że Radomka jasno oświetlona grudniowymi promieniami słońca prezentuje się wyjątkowo ładnie.


Na tym etapie jeszcze głośno nie mówimy, że zabawa zabawą, ale tempo mamy raczej wakacyjne.


A dni przecież dużo krótsze niż latem. Na jednej z przeszkód gubię rękawicę. Płynę więc bez.


Duży dyskomfort. Zimna woda i mnóstwo drapiących zmarznięte łapy gałęzi oraz powalone drzewa.


Tę niedogodność jednak wynagradza rzeka swoją dzikością. Zupełnie się tego nie spodziewałem.


Każdy pokonany zakręt odsłania kolejne piękne okoliczności przyrody. Nie ma się czego przyczepić. Tu Radomka jest przepiękna.


Spływamy dość wysoką kaskadę.


Rzeka ani trochę nie traci na uroku. Nie zamierza też nam ani na moment odpuścić.


Dalej zwałkowo i bardzo uciążliwe. Lubię takie pływanie, ale czy zimą?


Coraz bardziej powątpiewam, czy to był dobry wybór na dzisiejszy spływ. Nic o rzece nie wiemy, dystans dość ambitny.


Zaczynam czuć coraz większe zmęczenie. Do tego Radomka zdecydowanie wyhamowuje. Brak nurtu. Ciężko się wiosłuje.


Zaczynają się rozlewiska. Rozlewiska pogrodzone niezliczoną ilością przeszkód.


Owszem, podoba mi się tu bardzo, lecz naprawdę coraz częściej sprawdzam notatki.


Na niewiele się to zdaje, bo zapisanych w nich mostów jak nie było, tak nie ma. W ogóle brak oznak jakiejkolwiek cywilizacji.


W pewnym momencie zaczynamy się zastanawiać, czy w tym labiryncie zatopionych drzew i innych przeszkód, nadal płyniemy po Radomce?


Zapominam o kłopotach dni codziennych i dzielnie walczę z kłopotami na rzece.


Dobrze, że ręka już niemal wyleczona, bo tutaj bym poległ na pewno.


To nie rzeka dla nowicjuszy. To nie rzeka dla maratończyków. Tu posuwanie się naprzód idzie mozolnie i ciężko.


Dają nam tu w kość te dziewicze wody. Nie ma chwili odpoczynku.


Szkoda, że takie szlaki na ogół są niedostępne w porze letniej. Dopiero tu musi być ładnie gdy wszystko się zieleni.


Choć i zimą jak widać nie ma co kręcić nosem.


Cofam obietnice wypowiedziane w tej walce, że tu nie wrócę. Wrócę na pewno. Może nawet pokusimy się o coś wyżej? Kto wie?


Powoli, ale jednak brzegi jakby mniej zadrzewione. Coraz więcej trzcin i traw.


Woda stoi zupełnie już w miejscu... I nagle jakby ktoś nożem odciął rzekę jaką mieliśmy od tego, co mamy przed sobą.


Prosto po horyzont. Zwyczajny rów. Gdzie podziała się nasza Radomka? Czy to by było na tyle?


Dopadamy pierwszą z tam. Przerwa. No przynajmniej wiemy gdzie jesteśmy. A jesteśmy w czarnej du... To nawet nie połowa dystansu za nami. A sił brak.


Nie gościmy tam zbyt długo. Jest już południe. Czasu coraz mniej. Po ciemku nikomu nie uśmiecha się pływać.


Dalej kanał. Po chwili kolejna nie do pokonania w kajaku zastawka i kolejna wysiadka. I kanał, kanał, kanał!!! Skrzynno. Brzydko i nieciekawie.


Dwie kolejne przenoski. To już wolałem przekleństwa na obalone drzewa niż to co jest tu.


Na końcu tej mieściny jeszcze jedna kaskada. Obnosimy to z Arturem. Robert, chyba w akcie desperacji skacze. I uchodzi mu to na sucho. Zuch!!


I bez zmian. Rów. Poprzegradzany jeszcze pojedynczymi kłodami.


Kilka drzew na brzegach. Monotonia.


To już nie ta sama rzeka co była wcześniej.


Za mostem w miejscowości Sokolniki Mokre,


to już w ogóle nadużyciem byłoby nazwanie tego rzeką. Do tego dosyć płytko. Pióra wioseł wbijają się w bagniste dno.


Pogrodzone to coś kolejnymi kładkami, zastawkami czy diabli wiedzą czym?


Tu mazowieccy melioranci włożyli wiele wysiłku w swoją pracę. Jak rzesz to precyzyjna praca. Geometrię opanowali do perfekcji. Brzegi równiutkie jak po linijce. Brawo. Tylko czy nie szkoda ich wysiłku? Koszmar. Słońce już naprawdę coraz niżej. Dopływamy do rozwidlenia.


Lopson jako gospodarz tych ziem robi mały rekonesans na brzegu. I przenosimy się z jednego kanału w drugi.


Obnosimy kilka niskich kładek.


I jeszcze jedna przenoska przy czymś, co wygląda jak stary młyn.


Po podwórkach, zagrodach... naszarpaliśmy się tam tych kajaków po brzegach.


Most na trasie "12". Do mety już na szczęście blisko.


Prawdziwej rzeki zobaczyć dzisiaj już nam dane nie było.


Kończymy według map w Wieniawie, choć dookoła tylko pola i słońce chowające się już za horyzont. Nie było źle.


Połowa trasy do zapomnienia. Przeklinam te melioracje. Szkoda, że coraz więcej rzek to dotyka. Tu przynajmniej Radomka wynagrodziła nam pierwszą częścią te zgliszcza, które po niej zostały dalej. Warto było choćby po to tam popłynąć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz