środa, 26 grudnia 2018

2018.12.26. Pradła - Tęgobórz (Krztynia)

Tego jeszcze nie grali. Święta Bożego Narodzenia i kajak. Sześćdziesiąta rzeka jaką było mi dane poznać. Deszcz, wiatr, zimno... W ogóle sporo tych smaczków było. Najlepsze z nich, to nieznajomych zdziwienie, bo gdy oni w łóżku zmieniali swe położenie, to ja z Kataną przemierzałem polskie ziemie. Oprócz mnie przemierzało jeszcze czterech innych wariatów - Wojtek (CHI), Tomek, Krzysiek i Dawid. Dystans naprawdę ambitny. Zwłaszcza, że nasłuchaliśmy się przed spływem o uciążliwości tej Krztyni. A że to Boże Narodzenie, więc przybieżeli do... Pradli (chyba tak to się odmienia)... kajakarze.


Lekko pokrapuje deszcz. I tak jest łaskawie. Całą drogę na Śląsk lało jak z cebra.


Na wodzie Krzysiek pierwszy. Ja zaraz za nim. Reszta tak się guzdrała, że zobaczyłem ich dopiero na mecie.


Pomny doświadczeń, póki można, staram się trzymać szybkie tempo. Wszechobecne, dokuczliwe gałęzie i masa śmieci. Cały przegląd opakowań po produktach "OSM Włoszczowa".


No wielkiego wrażenia tutaj ta rzeczka nie robi.


Szybko też doganiam kolegę, gdyż nadspodziewanie szybko czeka nas pierwsza przenoska.


Pokrapujący deszcz nie pozwala zbytnio czekać na pozostałych.


Kilka gałęzi i za niedługo kolejna przenoska. Tym razem kładka.


Zmieniamy szyk, teraz ja na czele. Krztynia natomiast się nie zmienia.


Nie jest najgorzej, lecz czegoś jej brakuje. Może to ta paskudna pogoda?


Leśne fragmenty, pojedyncze, łatwe do pokonania zwałki,


czasem korytarze w trzcinach.


Chyba inaczej sobie tę Krztynię wyobrażałem.


I tak do kolejnej wysiadki. Zastawka. Problem w tym, że za nią rzeki brak. Nie ma. Zniknęła, a raczej komuś się przydała. Cała woda wali w wybetonowany wąski kanał.


Już sam powrót do kajaka sprawia problemy. Nie czekamy na resztę. Znaczymy na piasku strzałkami kierunek płynięcia i wskakujemy w ten rów.


Dwieście, może trzysta metrów i znów barykada. Wysiadamy. Targamy te kajaki brzegiem, bo jak ciężko się dostać w to coś, co tam płynie, tak na horyzoncie kolejna zastawka.


Może z kilometr tak spacerujemy, aż znika nawet i ten kanał. Dookoła stawy rybne. Niektóre osuszone, inne jak najbardziej wypełnione wodą, której nam tak chronicznie brak.


Przydaje się nawigacja. Odnajdujemy pierwotne koryto rzeki. Niewiele tam po niej zostało. To nie tak miało być.


Mało wody i znowu kanał. Tu choć już bez tych wstrętnych betonów.


Kończy się to wszystko kolejną przenoską kolejnej zastawki.


Dołącza Krzysiek i ruszamy. Rzeka odzyskuje nieco wody i przede wszystkim swój naturalny charakter.


Więcej. To chyba o tym fragmencie krążyły opowiastki. Faktycznie mnóstwo zwałek.


Oj, wyprawiła nam tu Krzytnia święta, że ho ho.


W każdym razie nad wyraz sprawnie mi to idzie. Krzysiek zostaje z tyłu, że o reszcie nie wspomnę.


Czas nagli. Mało przepłynięte, do mety kawał drogi, a dzień nadal krótki.


Z czasem zwałki ustępują. Może nie całkiem, lecz na pewno już nie w takiej ilości i nie tego kalibru co były.


Wody nadal mało, lecz spokojnie można odczytać jak płynąć, by w piachu nie ryć.


W ogóle gnam jak szalony. Nie wiem czym to dzisiaj było spowodowane, ale czułem się na tej rzece jak ryba w wodzie.


Kolejne miejscowości. Cały wachlarz różnego rodzaju kładek, mostków itp.


Ciągle jednak czegoś mi tu brakuje.


Dwie kolejne wysiadki. Jedna przy następnej zastawce, druga przy drzewie z którym nie miałem ochoty się szarpać.


Pierwszy to tej kalendarzowej zimy spływ, choć trudno w tym deszczu w to uwierzyć.


Jeszcze raz sprawdzam notatki. Ileż jeszcze do mety zostało? Kolejne młyny - spływam.


Boże Narodzenie bez szopki? No nie do końca. Poza tą szopką którą tam sami odstawiamy, odnajduję namiastkę prawdziwej. Tu funduję już sobie wysiadkę na własne życzenie.


Dalej Krztynia jakby bez historii..


W końcu dopadam ostatni młyn. Cieszy widok samochodu. Lecz nie do końca po to tak pędziłem.


Chciałem dać sobie przed zmrokiem czas, by jeszcze popłynąć kilkaset metrów do ujścia. Nie zasnąłbym spokojnie, gdybym tego nie zrobił.


Sam widok Krztyni i Pilicy łączących swoje wody, jakiś taki ponury jak i ta dzisiejsza aura. A już powrót pod prąd do samochodu chyba nie był wart tego wysiłku.


Zjawia się Krzysiek. Pożycza Katanę i także płynie ujrzeć to nie wiadomo czemu tak inspirujące każdego ujście. Po niemal godzinie zjawia się Wojtek i Dawid. Także nie odpuszczają i płyną dalej. Wracają już jeden na przełaj, drugi rzeką pod prąd niemal w ciemnościach. Cierpliwie czekałem na wszystkich, bo znam to zboczenie. Wszystkich jednak się nie doczekałem. Tomek z nieznanych mi powodów odpuścił sporo wcześniej. No cóż, może następnym razem pójdzie lepiej.


To prawdopodobnie ostatni tegoroczny spływ. Wypadałoby jakoś to podsumować. Ale w niewyjaśnionych okolicznościach zniknęła mi mapa z zapiskami. Jak odtworzę, to i podsumuję. Tak z pamięci, to dziwny był rok. Posypała się nieco dotychczasowa ekipa. Było kilka nowych rzek, niektóre naprawdę egzotyczne. Lecz cały rok nie obfitował w jakąś wielką ilość pływania. Zobaczymy co przyniesie kolejny. Więc Szczęśliwego Nowego Roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz