sobota, 8 kwietnia 2017

2017.04.08. Bukówka - Koprzywnica (Koprzywianka)

Początek tygodnia skłaniał mnie ku płynięciu z namiotem. Gdzieś dalej. Szukałem, szukałem i znalazłem rzekę. Koprzywianka. A co? Tyle, że jak to kwiecień - plecień. Zrobiło się zimno, mokro, paskudnie. Spływ i tak się odbył. I tak poznałem Koprzywiankę. Ale jednodniowo. Rękawicę podjął Artur. Sobota rano. Za oknem nadal kwiecień - plecień. Już sam dobór stroju był trudny. W drodze do Koprzywnicy nad Ostrowcem czarne niebo. W Opatowie już słońce. Spotykamy się z Arturem na moście we wspomnianej Koprzywnicy. I kolejna niewiadoma. Gdzie u licha zostawić jeden samochód? Jakoś wpasował się Artur miedzy hydrant, most, a wał przeciwpowodziowy. Ruszamy na start. Po drodze sprawdzamy kilka mostów. Czy da się tą Koprzywianką płynąć? No coś tam płynie. Koniec - końców lądujemy w miejscowości Bukówka. Wyżyna Sandomierska. Chyba już stąd widać koniec świata. Szykujemy kajaki.


Pełni obaw i nadziei. Obaw - bo nic nie wiemy o tej rzece. Nadziei - bo jednak liczymy, że wody starczy i sama Koprzywianka okaże się warta tego zachodu. Ruszamy przy dość specyficznej budowli. Cholera wie, co ona ma na celu? Ale jest. Jest też przepławka dla ryb. To dość niespotykane. Brzegi muliste.


Przypomina mi to trochę Sannę. A z tej rzeki dobrych wspomnień nie mam. Jednak szybko Sanna odchodzi w zapomnienie. Koprzywianka jest zupełnie inna.


Dosyć czysta woda. Żadnych nieprzyjemnych zapachów. Wypogodzone niebo. Wiosna też już coraz intensywniejsza. Tak, jest zupełnie inaczej.


Jak na nieznaną rzeczkę, to dystans wyznaczyliśmy dosyć ambitny. Pojawiają się pierwsze zwałki.


I to też niespodzianka. Po drodze na start widzieliśmy "prywatnych meliorantów" oczyszczających rzekę z drzew. Jednak było tego tyle, że starczyło i dla nich i dla nas.


Sporo zawieszonych nisko gałęzi. Trzeba pilnować nakrycia głowy.


Słońce coraz mocniejsze. Sprawia, że woda wydaje się mieć kolor zielony. Jakoś powoli nam to wszystko idzie. Jest też zadziwiająco czysto, jak na rzekę która płynie w bliskiej obecności zabudowań.


Samych miejscowości jednak nie widać. Płyniemy w głębokim wąwozie. Wydostać się na brzeg - niemal niemożliwe. Spływamy małe kaskady.


Skaczemy po obalonych do wody drzewach. Jest sporo labiryntów do pokonania. Tworzą one w rzece coraz to inne figury.


I ta cisza i zieleń. Super. Nie spodziewałem się tego.


Mijamy ujście rzeczki Kacanki. Wygląda zachęcająco.


Sporo drzew wyciętych. Sporo jeszcze zostało.


Gdy tylko pojawia się niezadrzewiony brzeg, widać dookoła sandomierskie sady. W takiej scenerii dopływamy do pierwszej widocznej z rzeki miejscowości. To Gieraszowice.


Rzeka zwalnia. W ogóle sprawia wrażenie, jakby płynęła pod górkę. Tu też dowiadujemy się tego, co chyba wiedzieliśmy już przed spływem. Mianowicie, że jesteśmy tu prawdopodobnie pierwszymi ludźmi w kajakach.


Zaraz za wsią - zagadka. Zastawka po lewej. Można płynąć prosto. I tak robimy. Woda nadal stojąca. Rzeka się trochę prostuje.


To zwiastuje jedno - zapora. I faktycznie. Pozostałości starego młyna, szum spadającej wody, mostek. Standardowo.


Długo przymierzaliśmy się czy to spływać. W końcu rozum wziął górę nad brawurą. Wysiadamy. I bardzo dobrze. Z drugiej strony wygląda to bardzo niebezpiecznie. Przy okazji robimy krótką przerwę. Posilamy się. Schodzimy na wodę. Zostawiamy ten młyn za rufami.


Rzeka nadal płynie leniwie.


Nadal w wąwozie.


Nadal zielono.


Nadal kilka przeszkód w korycie.


Kolejny most. Za nim robi się naprawdę szeroko.


No i stało się. Kolejna zastawka. Bokiem odchodzi jakaś wąska nitka. Według map powinniśmy to obnieść i płynąć dalej. Jednak pamiętny zeszłotygodniowy "kanał" na Czarnej Staszowskiej... może i tu spróbować? Idę w pola - do ludzi.


Zasięgam języka. No nie. Tu kanałem się nie popłynie. A więc targamy kajaki wzdłuż głównego koryta. Nijak nie ma dojścia do rzeki.


W końcu postanawiamy dosyć karkołomnie zjechać z tej skarpy. Wszystko się udaje. Rzeka jednak nadal jakby wyregulowana. Odzyskała wolność, płynie już szybciej, jednak umocnione brzegi nie sprawiają już takiego ładnego wrażenia jak wcześniej.


Na szczęście, to szybko gdzieś umyka. Każdy meander przywraca Koprzywiance naturalność. Znowu robi się pięknie.


Powracają zwałki. Kilka już większego kalibru niż dotychczas. Jedna niemiłosiernie kłopotliwa. Próbuje Artur. O mało się nie skąpał. Próbuję ja. I też rzeka mnie pokonuje. Właściwie pogodzony już byłem z kąpielą. Nabrałem powietrza i czekałem pokornie na wywrotkę. Jednak po raz kolejny mi się udało. Wspólnymi siłami pokonujemy ten zator.


Dalej rzeka robi się bardzo powtarzalna. Kilkaset metrów zwałek, kilkaset metrów spokoju. I tak wkoło Macieju. Jednak na nudę czasu nie ma.


Kilka wyższych, kamienistych wodospadów.


Wszystkie spływamy.


W miejscach gdzie nie ma drzew w korycie, odkładamy wiosła, rozmawiamy, odpoczywamy, chłoniemy widoki.


Czasem zrywa się wiatr. U nas w dole nie gwiżdże, ale tylko słychać jak skrzypią nad nami gałęzie. Każde z tych drzew pewnie opowiedziało by wiele historii. Sprawiają wrażenie wiekowych.


Jedno zapamiętam na długo. Maga zimą sfotografowała na Wieprzu  drzewo i nazwała je "dwugłowy smok".  Koprzywianka także ma takiego smoka. Proszę bardzo.


Liczę mosty, sprawdzam notatki. Mimo iż nigdzie się nie spieszymy, to jednak nieuchronnie powinniśmy niedługo dopłynąć do Koprzywnicy.


I faktycznie zaczynają pojawiać się jakieś dachy na horyzoncie. A więc już niedaleko. Nim jednak tam dopłyniemy, Koprzywianka "zeszmaci" nas niemiłosiernie. A to pod drzewem, a to nad drzewem, a to w gąszczu gałęzi.


Na jednej ze zwałek zblokowany kajak. Szarpanie, cudowanie światem - trzy palce tylko zatrzeszczały, zęby zazgrzytały... kilka przekleństw pod nosem...W końcu pojawia się kopuła Klasztoru Cystersów. Tak, stąd już blisko do mety.


Znowu odkładamy wiosła i dajemy ponieść się rzece.


Pojawiają się wały przeciwpowodziowe i "nasz" most. Wystarczy.


Wdrapujemy się po wałach do samochodu. A więc kolejna dziewicza rzeka - straciła dziewictwo 😀.

Ileż jeszcze w tej naszej świętokrzyskiej krainie jest takich perełek? Może tę wcześniej wspomnianą Kacankę też da się spłynąć? Może i Koprzywiankę wyżej się da? Fajnie byłoby też popłynąć nią do samej Wisły. Pożyjemy - zobaczymy.

Edit:
Jak się okazuje, wcale nie byliśmy tam kajakowymi pionierami. Na pewno nie od mostu w Gieraszowicach. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz